Ostatnimi
czasy miałam okazję obejrzeć kilka filmów, które weszły już do filmowego
kanonu. Niektóre z nich obejrzałam ponownie, inne po raz pierwszy. Postanowiłam
zbiorczo o nich napisać. Ostatnio nie mam weny do pisania dłuższych tekstów
(prawda jest taka, że mam wprawkę w pisaniu recenzji książek, ale moje recenzje
filmowe kuleją :)), więc w kilku zdaniach postaram się jakoś rzetelnie wyrazić moją
skromną opinię o tych arcydziełach – bo tak się składa, że wszystkie te filmy
są w mniejszym lub większym stopniu uznawana ze arcydzieła ;)
Powiększenie (reż. M. Antonioni,1966 )
Powiększenie,
gdy je oglądałam po raz pierwszy jakieś 3- 4 lata temu, wydało mi się
kompletnym arcydziełem. Zaskoczył mnie ten film taką pewną swoją prostotą, a
jednocześnie niezwykłością, której jeszcze wtedy nie potrafiłam uchwycić i
sprowadzić do konkretnych cech tego filmu. Dziś już wiem, że nie należy go
odczytywać jedynie w sposób dosłowny, o czym najlepiej świadczy jego ostatnia
scena. Zapamiętałam Powiększenie jako film wciągający, interesujący, który mnie
w ogóle nie znudził. Tymczasem oglądając go ponownie z moim chłopakiem, przez
cały seans martwiłam się, że skazałam go na tak nudny film. Bo teraz już
trzeźwo do mnie dotarło, że ten film może być odebrany jako nudny przez kogoś, kogo nie interesuje sztuka filmowa sama w sobie, lecz jedynie przekazywana przez
film treść. W dodatku jeszcze moda jako jeden z tematów przewodnich (i gros
niezbyt rozgarniętych modelek w trzecim planie) – to ma prawo nie podobać się
facetom (mój na szczęście uznał ten film za całkiem dobry – tak, wiem, nie
doceniam go, choć już wiele razy okazywało się , że „mój” ambitny lub po prostu
„dziewczyński” film bardzo mu się spodobał). Tym czasem dużym sukcesem
Powiększenia jest właśnie to, że pozornie jest to film wypełniony scenami z
życia znudzonego swoją egzystencją fotografa, którego w dodatku jednoznacznie
trudno polubić, ale podskórnie to opowieść o życiu jako grze pozorów. I choć na
ekranie niewiele się dzieje, a kiedy już się dzieje są to sytuacje gwałtowne, w
których ludzie zachowują się niezrozumiale i nie do końca dla widza
akceptowalne, film trzyma w napięciu. Co więcej, w filmie pada naprawdę
niewiele słów i wyraźnie najważniejszym jego elementem są zdjęcia (ale czy może
być inaczej w filmie o fotografie?), a więc cała wartość tego obrazu zawarta jest właśnie w tym, co i
w jaki sposób na ekranie widzimy. Innymi słowy, czy film nam się spodoba i w
jakim stopniu, to zależy od tego czego w kinie szukamy. Jeśli dosłowności, to
możemy się zawieść. Mi osobiście Powiększenie podoba się też ze względu na
obecny w nim swingujący Londyn lat 60. – moda i muzyka tego okresu pełnią w nim ważną
rolę, sprawiając, że tym bardziej można go nazwać stylowym (wystylizowanym?) i
jednym z dosłownie „ładniejszych” filmów jakie powstały.
Moja
ocena: 8/10
Czas Apokalipsy (reż. F. Ford Coppola, 1979)
Kultowy
film, którego nie chciałam oglądać, ale zmieniłam zdanie m.in. w oparciu o
pozytywną recenzję Klaudyny i pewnego znajomego. Jak wiadomo, Czas Apokalipsy
jest luźną adaptacją Jądra ciemności, szkolnej lektury (obecnie już nie),
znienawidzonej przynajmniej przez większość znanych mi przedstawicielek płci
pięknej, w tym mnie, a pewnie też przez część uczniów płci męskiej. Być może po
prostu wiek kilkunastu lat jest zbyt wczesny, by zrozumieć przesłanie jakie
kryje się za tą wojenną, ponurą historią, a być może książka jest po prostu w
nieciekawy sposób napisana. Film od pierwszych minut stanowił dla mnie ogromne
zaskoczenie i od razu mnie wciągnął. Duża w tym zasługa pierwszoosobowej narracji i
psychodelicznej muzyki. Historia kapitana Willarda, który dostaje rozkaz
zlikwidowania dezertera - pułkownika Kurtza ukrywającego się w Kambodży nie
znudziła mnie w żadnym momencie. Być może dlatego, że wbrew temu, czego się
spodziewałam, film nie skupia się na działaniach wojennych, lecz na oddaniu
realiów wojny w Wietnamie i zgłębieniu psychiki ludzi na tę wojnę wysłanych.
Jest to fascynująca podróż w głąb ludzkiego umysłu zniekształconego przez
wojnę. Co czuje żołnierz wysłany, by zabijać, jakie są jego dylematy, jak ma
przejść do porządku dziennego nad masową zagładą, której jest uczestnikiem – te
i podobne kwestie porusza Czas Apokalipsy z wyczuciem i siłą rażenia, jakiego
nie spotkałam w innych filmach poświęconych temu tematowi. Trudno po seansie
odmówić sobie refleksji, że takie zniekształcenie psychiki dotyka także i dziś
tych, którzy walczyli w Afganistanie czy Iraku. Szkoda, że o tym się nie mówi,
bo ten film uświadamia, że to naprawdę nie jest błaha sprawa.
Pod
względem realizacji, film jest prawdziwym majstersztykiem. Zachowana jest idealna
harmonia między obrazem, muzyką a samą treścią filmu czy raczej tym, co dzieje
się w głowach jego bohaterów (szczególnie oczywiście mam tu na myśli Kurtza). Skomponowane
przez samego Coppolę (i jego ojca) psychodeliczne, hipnotyzujące utwory stanowią
najlepszą ilustrację dla szaleństwa wojny. Wykorzystanie utworu The End grupy
The Doors w końcowej scenie to strzał w dziesiątkę (podkreślający ponadto
antywojenny wydźwięk filmu – w końcu nie trzeba przypominać, że muzyka The Doors kojarzona jest z pacyfizmem).
Mistrzostwem jest także scena, w której widzimy lecące helikoptery, dla których
tłem jest triumfalny utwór Richarda Wagnera Ride
Of The Valkyries. Utwór ten sam w sobie przyprawia o ciarki na plecach, a wykorzystanie
go w scenie zrzucania pocisków na wietnamskie wioski decyduje o wydźwięku tej
sceny. Zresztą same zdjęcia także zasługują na wyróżnienie, bo to one w dużej
mierze wpływają na specyficzny, niepowtarzalny klimat filmu intensywnością swoich barw i kadrowaniem. Do tego znakomite
role Martina Sheena, Roberta Duvalla i Marlona Brando.
O
Czasie Apokalipsy można napisać znacznie więcej, ale przy takich arcydziełach
nie wiem, czy jest to w ogóle zasadne. One mówią same za siebie i tak jest też w
tym przypadku.
Dzieło
wielowymiarowe, mocne, nie dające o sobie szybko zapomnieć. Polecam.
Moja
ocena: 9/10
Zawrót głowy (reż. A. Hitchcock, 1958)
Zawrót
głowy był dla mnie do niedawna jednym z wielu podobnych do siebie filmów
Hitchcocka. Tymczasem kiedy latem tego roku Brytyjski Instytut Filmowy ogłosił
go mianem filmu wszechczasów (spychając tym samym z pierwszego miejsca
królującego od dziesiątek lat Obywatela Kane’a) stwierdziłam, że widocznie jest
to arcydzieło, które mi umknęło. Teraz udało mi się w końcu Vertigo obejrzeć. I
powiem tak – chyba, wbrew szczerym chęciom, nie zostanę jednak jakąś
szczególnie ogromną fanką Hitcha.
Trudno
jest mi ten film oceniać w oderwaniu od tego wyróżnienia, które zdobył. A
niestety, w kontekście okrzyknięcia go najlepszym filmem w historii, film
wypada blado. Przy całym geniuszu misternej intrygi, która jest jego osią,
brakuje tu całkowicie pozostałych elementów, które mogłyby sprawić, że nazwę go
arcydziełem. Przede wszystkim, jest to film czysto rozrywkowy, nie niosący z
sobą żadnego przesłania, przekazu, refleksji - jak Obywatel Kane chociażby, a tego wymagam od arcydzieł.
O
czym jest Vertigo? W skrócie mówiąc,
były policjant John „Scottie” Ferguson (James Stewart) cierpiący na zawroty
głowy i mający lęk wysokości, zostaje poproszony przez starego znajomego, Gavina
Elstera, o przysługę – ma śledzić jego żonę, którą podobno opętał jakiś duch i
nakłania do popełnienia samobójstwa. Madeleine zaczyna fascynować naszego
bohatera, a śledztwo staje się z czasem całkiem osobistą sprawą. Nie powinnam
pisać więcej, bo właśnie postać Madeleine (w tej roli Kim Novak) jest kluczem
do sedna filmu.
Fabuła
zasadza się na intrydze, którą jednak wcale nie tak trudno rozwikłać (mi udało
się to jeszcze zanim reżyser – jak to miał w zwyczaju – ujawnił jej sedno
widzom, wprowadzając do filmu charakterystyczny dla swoich produkcji suspens,
sprowadzający się do tego, że to widz wie więcej od głównego bohatera; do tego
momentu widz faktycznie jest zwodzony prze reżysera). Nie niesie z sobą
wielkiego napięcia, nie wywołuje szczególnego niepokoju u widza (jedynie początkowo,
gdy bohater śledzi – jak mu się wydaje – żonę Elstera).
Owszem,
Vertigo ma kilka brawurowych scen –
m.in. sen Scottiego, w którym reżyser efektownie operuje m.in. kolorami i
ruchami kamery, czy też scenę finałową, która pozostawia widza w lekkim
zaskoczeniu i otwiera przed nim drzwi do własnej interpretacji. Na uwagę
zasługują także zdjęcia pozwalające zobaczyć wysokość oczami człowieka
cierpiącego na lęk wysokości. Jak na arcydzieło, w tym filmie jest jednak za
dużo momentów przestoju. Akcja toczy się raczej niespiesznie, a długie wędrówki
Scottiego po San Francisco są jednak trochę zbyt nużące.
Ogółem
więc Zawrót głowy to dobry film rozrywkowy, w którym jednak moim zdaniem nie
czuć tej Bożej iskry, tego czegoś, co kazałoby mi go nazwać wybitnym. W czasach
swego powstania był nowatorski pod względem realizacji, ale wydaje mi się, że
nie do końca wytrzymuje próbę czasu. Nie jest to też bynajmniej film, którego
nie warto oglądać, z pewnością nie. Ale nastawianie się na arcydzieło może
zakończyć się rozczarowaniem.
Moja
ocena: 7/10
Casablanca
(reż. M. Curtiz, 1942)
Casablanca
to film kultowy, bez względu na to, czy uznajemy w swoim słowniku takie słowo.
Film, o którym wszyscy mówią dobrze i który wszystkim się podoba. Mi również,
choć obiektywnie patrząc wiem, że nie jest to dzieło wybitne.
Casablanca
porusza mnie jako melodramat, film o miłości, która nie może się ziścić. Ale,
choć to klasyk jeśli o melodramaty chodzi, nie uważam, żeby był najlepszym jaki
kiedykolwiek nakręcono. Wydaje mi się, że dwie rzeczy decydują o jego
niebywałym powodzeniu: charyzmatyczny, cyniczny Humprey Bogart i ów
melodramatyczny wątek niespełnionej miłości sprowadzony do piosenki granej
przez Sama „As Time Goes By”. Być może Casablanca
jest najczęściej cytowanym filmem w historii. Nie zdziwiłoby mnie to, gdyż
dialogi to mocna strona filmu. Poza tym Casablanca
to dramat rozegrany właściwie w jednym miejscu, w krótkim czasie i z udziałem
niewielu bohaterów i myślę, że właśnie to pozwala widzom zaangażować się w tę
historię i po prostu się nią przejąć. Z drugiej jednak strony, film trąci nieco
ckliwością i sztampowością (np. romantyczne sceny w Paryżu), a także może
wydawać się nieco nierealistyczny czy psychologicznie niewiarygodny. Ale wydaje
się, że te jego cechy schodzą na drugi plan, bledną przy niewątpliwie dobrze
poprowadzonej historii, przy chemii jaką da się zauważyć między Bogartem a
Bergman i zostają stłumione przez specyficzny dla filmów noir klimat.
Casablanca
robi wrażenie, szczególnie gdy pomyśli się, że kręcona była w czasie gdy na
większej części świata panowała wojenna zawierucha. Tymczasem film ten
występuje przeciwko Państwom Osi i zabiera wyraźny głos w sprawie wojny. Nic
dziwnego, że w ówczesnym czasie pisano o nim jako o dodającym otuchy i dającym
nadzieję. Dziś możemy powiedzieć, że ze względu na poruszane kwestie (i dzięki
sposobowi w jaki to robi) nadal pozostaje aktualny i chyba możemy być spokojni,
że nie zostanie zapomniany także przez następne pokolenia.
Moja
ocena: 8/10
ha! widzę, że i u Ciebie klasyka, ja mam też trochę takich tytułów w planach, ciekawie będzie porównać opinie. Podobno Zawrót głowy ostatnio został uznany za film wszech czasów wyprzedzając Kane'a
OdpowiedzUsuńNo właśnie o tym piszę przy Zawrocie głowy. Tak właśnie pomyślałam będąc na Twoim blogu, że jeśli nie widziałeś tych filmów to może mój wpis będzie jakąś niewielką motywacją do obejrzenia ;)
Usuńha! najpierw napisałem o potem czytałem całą notkę :) A tytuły będą inspiracją na pewno!
Usuń