Filmy
niezależne to coś na co ostatnio mocno sobie ostrzę zęby. A jeśli do tego są
brytyjskie, to mam na nie jeszcze większy apetyt. Na Albatrossa pewnie nigdy bym nie wypadła gdyby nie chęć zobaczenia
kolejnego filmu z Felicity Jones. Jakież było moje zdziwienie gdy okazało się,
że w tym towarzyszy jej znana z Downton
Abbey Jessica Brown – Findlay czyli
trochę zbuntowana Lady Sybil (ach, niech już wróci ten serial!). W Albatrossie jej bohaterka jest jeszcze
bardziej zbuntowana i niegrzeczna. To 17-letnia Emelia, która chlubi się
powinowactwem z sir Arthurem Conan – Doylem, autorem Sherlocka Holmesa.
Wychowywana przez dziadków, wygadana Emelia nie dba o naukę, na swoje
utrzymania zarabia sama, ubiera się dość odważnie i pragnie zostać pisarką jak
jej słynny przodek. Dostaje pracę w nadmorskim pensjonacie prowadzonym przez
znanego pisarza i jego żonę. Pogrążona w kryzysie para ma też dwie córki –
kilkuletnią Posy, na którą matka przelewa swoje niespełnione ambicje
artystyczne i nastoletnią Beth, matkę, której świat ogranicza się do książek i
która właśnie przygotowuje się do egzaminów na Oxford. W rodzinie nie układa
się najlepiej, a przybycie Emelii jeszcze bardziej namiesza. Sfrustrowany nie
tylko seksualnie pan domu będzie jej dawać lekcje „kreatywnego pisania”, które
przerodzą się w nie do końca poważny romans. Emelia zaprzyjaźni się też z Beth
i odkryje przed nią uroki młodości, do tej pory niedostępne dla dziewczyny ze
względu na pruderyjną i surową matkę.
O
czym w gruncie rzeczy jest Albatross? Najkrócej mówiąc, to film o wchodzeniu w
dorosłość. O towarzyszących mu lękach, rozczarowaniach i o zderzeniu marzeń z
rzeczywistością. Jak również o tym, że w życiu musimy mieć coś, jakieś
podstawy, cele, ideały, których będziemy się trzymać i które będą nas pchać do
przodu, sprawiać, że jeszcze będzie się nam chciało cokolwiek. To także
przykład romansu dojrzałego faceta z nastolatką, w którym to związku nie on,
lecz ona pierwsza uświadamia sobie, że to, co robią jest złe. I ma mu za złe,
że może robić coś takiego nie tyle swojej żonie, co córce. Bohaterka grana
przez Jessicę Brown – Findlay jest naprawdę interesującą, złożoną postacią,
którą poznajemy tak naprawdę przez cały film. To ona, a nie Beth jest
najważniejszą bohaterką tego filmu. To dla niej warto ten film obejrzeć. Beth
jest tymczasem postacią najbardziej skrzywdzoną, ofiarą swojego otoczenia, na
której odbija się postępowanie matki, ojca i Emelii. Beth jest nam zwyczajnie
żal. Choć trzeba przyznać, że w tym rodzinnym dramacie wszyscy są pokrzywdzeni,
to tylko ona jedna jest bez winy. Z drugiej zaś strony, Emelia za swoją
„zbrodnię” poniesie „karę”, która może dać jej palmę pierwszeństwa w wyścigu o
nasze współczucie.
Jak
widzicie, Albatross nie jest filmem
wcale takim zwykłym. Może nie porywa i nie porusza do głębi, ale trudno nie dać
mu się ponieść. Wsiąka w niego. To taki film, jaki tylko Brytyjczycy kręcić
potrafią. Niby niewiele się w nim dzieje, ale naładowany jest emocjami. W
dodatku brytyjscy reżyserzy mają jakąś taką smykałkę do obsadzania filmów
bardzo zróżnicowanymi aktorami – obok debiutującej na dużym ekranie Findlay i
już nieco bardziej, acz wciąż świeżej Jones, mamy dobrze znaną Julię Ormond w
roli matki i niemieckiego aktora, który gdzieś Wam mógł już przemknąć, Sebastiana
Kocha w roli ojca. A wisienką na torcie jest dziewczynka wcielająca się w rolę
Posy, której rola przypomina mi nieco Abigail Breslin w Małej Miss.
Zachęcam
do obejrzenia, choć może to nie być łatwe ze względu na brak polskiej wersji
językowej w Internecie.
Przed
seansem sądziłam, że ten film mi się spodoba. Czytałam, że to niesłusznie
niedoceniony, bardzo dobry, lekki film plasujący się gdzieś pomiędzy komedią a
obyczajówką. Nie bez znaczenia było dla mnie, że brytyjski – to plus sto do
prestiżu ;) W dodatku piękna Gemma Artreton w roli głównej – wiadomo, jak
bohaterka jest ładna, to jakoś tak łatwiej ją polubić. No nie tym razem.
Bohaterka grana przez Gemmę jest nie do polubienia. Wraca w rodzinne strony,
prosto z Londynu, z nowym nosem i ogólnie „wylaszczona”, jakbyśmy powiedzieli,
i zadzierająca tego nosa jak nie ta sama Tamara, którą znali mieszkańcy owej
małej wioski, do której powraca. To znaczy Tamara nie była lubiana nigdy, ale
teraz to już szczególnie. Ale takie wyzwolone, ponętne, pewne siebie kobiety
podobają się mężczyznom, więc zaraz zjawia się trzech adoratorów: pierwszy
chłopak - Andy, starzejący się kobieciarz - Nicholas i idol nastolatków,
perkusista rockowego zespołu – Ben (z twarzy wypisz wymaluj jeden z braci Leto,
ten mniej znany). Dużo w życiu uczuciowym Tamary namiesza też nastoletnia Jody,
zakochana, oczywiście czysto platonicznie, w Benie. Podszywa się ona pod Tamarę
i snuje intrygi z nią w roli głównej, co jest jednym z ciekawszych wątków w
filmie. Sama Tamara wydaje się być postacią wręcz drugoplanową – jej obecność
na ekranie wcale nie jest tak duża. Ani tym bardziej wyrazista. Bohaterka
zostaje przedstawiona jako ładna kobieta, która kiedyś ładną nie była, ale
zdobycie tej „ładności” podniosło jej samoocenę i teraz wydaje jej się, że
każdy facet może być jej. Do tego ogranicza się charakterystyka Tamary. O wiele
ciekawsze od jej perypetii miłosnych są wątki poboczne filmu. Jego akcja dzieje
się, jak wspomniałam, na angielskiej prowincji, gdzie małżeństwo w średnim
wieku (ów Nicholas, popularny pisarz i jego żona, Beth) prowadzi pensjonat dla
pisarzy szukających weny. Pomysł bardzo ciekawy, bo zmagania z brakiem weny
okazują się być zabawne. Wśród pisarzy w kryzysie, znajduje się Glen –
nieudacznik tworzący w bólach biografię Thomasa Hardy’ego, klasyka angielskiej
literatury. I tutaj pojawia się smaczek – Tamara
Drewe jest nawiązaniem i to bardzo wyraźnym do jego powieści „Z dala od
zgiełku”. Mimo tak wyraźnej inspiracji, twórcy filmu co i rusz naigrywają się z
Hardy’ego, co nawet jeśli się go nie czytało, ma swój urok. W ogóle trzeba
przyznać, że jako satyra na ludzkie słabości Tamara… sprawdza się dobrze, ale jako komedia niekoniecznie. Z
kilku dialogów czy sytuacji można się pośmiać, ale raczej pod nosem niż głośno.
Za bardzo naciągane jest też zakończenie.
Film
może nie jest jakąś wielką stratą czasu, ale płynie dość leniwie i w gruncie
rzeczy może znudzić. Szczególnej przyjemności z jego oglądania się nie wynosi,
także nie widzę powodu, by go jakoś szczególnie polecać. Jeżeli chodzi o jego
brytyjskość, to tak, jest ona zauważalna, ale to coś tak nieuchwytnego, że nie
jestem w stanie zdefiniować, czym się ona tu objawia. Na pewno jednak nie
humorem – typowego, brytyjskiego poczucia humoru właśnie mi w tym filmie trochę
zabrakło.
Film
na podstawie sztuki Shawa, Pigmalion, obsypany swego czasu gradem
Oscarów z jedną z bardziej znanych ról Audrey Hepburn. Czy warty uwagi? Dla
roli Audrey z pewnością, bo pokazuje tam ona swój kunszt autorski wcielając się
tak właściwie w dwa typy osobowościowe: najpierw jej Eliza jest krnąbrną
dziewuchą, z okropnym akcentem, którą łatwo spłoszyć, potem przeistacza się w
damę, choć trudno jej się pozbyć wszystkich swoich nawyków i w głębi pozostaje
nadal sobą. Film jest na poły musicalem, choć nie takim klasycznym, gdzie
większość kwestii zostaje wyśpiewanych i to bym zaliczyła na minus. Piosenki
wiele nie wnoszą, a niepotrzebnie wydłużają film do rozmiaru trzech godzin.
Przy filmie, w którym i tak akcja nie jest zbyt wartka, to sporo. Oczywiście,
nie można mieć zastrzeżeń do wykonania (choć za Audrey podkładała wokal
profesjonalna śpiewaczka). Cały film jest zresztą bardzo dobry jeśli chodzi o
stronę wizualną czy techniczną. Sam pomysł na fabułę, która koncentruje się
wokół starań podstarzałego profesora Higginsa, by uczynić z prostej dziewczyny
dystyngowaną damę, jest również interesujący, bo przynosi wiele sytuacji lekkich
i zabawnych. I tak właśnie się ogląda ten film – lekko i na luzie, bo nie
trzeba się szczególnie skupiać, gdyż zwrotów akcji w nim brak. Z drugiej strony
– może to trochę nudzić. Miejscami film jest jednak naprawdę uroczy – nie
ukrywając, za sprawą Audrey, która w niektórych scenach wręcz błyszczy. Dialogi
i sceny na balu czy na wyścigach konnych zaliczyć należałoby do najciekawszych.
Irytować może trochę zakończenie (zmienione względem sztuki), bo przez te 3
godziny nic nie wskazuje, że będzie ono tak wyglądać, ale można też je przy
odrobinie dobrej woli potraktować jako dodatkowy smaczek, bo jest rzeczywiście
niesztampowe – dziś z pewnością byłoby bardziej przewidywalne i pewnie też
byśmy narzekali. Czy polecam? Obejrzeć nie zaszkodzi, choć na wieczór dla
dwojga proponowałabym raczej coś innego, bo moim zdaniem to taki film, który
docenić są w stanie głównie kobiety.
Z
tym filmem to jest bardzo dziwna sprawa. Jest go trudno zdefiniować i przypisać
do jakiegoś gatunku. Ani to film historyczny, ani biograficzny. Bardzo podoba
mi się jak sobie z rolami poradzili aktorzy czyli Mortensen (nie do poznania!)
jako Freud, Fassbender jako Jung i Keira Knightley w roli Sabiny Spielrein,
początkowo pacjentki Junga, potem także jego kochanki. Co do dwójki aktorów nie
miałam wątpliwości, że dobrze wypadną. Ale Keira, przyznaje, totalnie mnie
zaskoczyła. Wiem, że wielu zirytowała jej gra, ale moim zdaniem jej mimika,
gesty, gra całym ciałem, w ogóle nie były drewniane, lecz właśnie pełne
ekspresji, ale nie przerysowane. Trudno jest zagrać osobę chorą psychicznie,
chyba każdy aktor wypracowuje sobie na to jakąś swoją własną, nomen omen,
metodę i ona postawiła na grymasy twarzy, zaciskanie zębów (grę szczęką
właściwie) i wyginanie całego ciała, co dla mnie świadczy o tym, że mocno
wczuła się w rolę (która była dla niej też innego rodzaju wyzwaniem, bo po raz
pierwszy wystąpiła tak roznegliżowana). Irytować może jej bohaterka, ale sama
Keira mnie akurat nie denerwowała. Denerwowało mnie za to, że film jest
przeintelektualizowany. Lubię filmy przegadane (inaczej nie byłabym fanką
Allena), ale kiedy non stop dwóch facetów siedzi i gada o psychoanalizie, może
to po jakimś czasie znudzić. Dlatego sceny z Keirą były tak dobre, bo wnosiły
do tej pogadanki trochę iskry. Sądzę nawet, że gdyby film całkowicie zbudować
wokół jej postaci, byłby o niebo ciekawszy. Ja rozumiem, że to był film na
temat nauki, teorii psychiatrycznych itd., jednak sądzę, że reżyser mógł je
przybliżyć inaczej niż tylko poprzez dialogi dwóch dżentelmenów i odczytywanie
ich wzajemnej do siebie korespondencji. Można się jednak z niego co nie co
dowiedzieć, nabyć jakiejś podstawowej wiedzy o psychoanalizie co może
ewentualnie stanowić punkt wyjścia do dalszych naszych poszukiwań.
Na
ogromny plus oceniam oddanie realiów epoki czyli początków XX wieku –
scenografia, kostiumy, atmosfera czasów wiedeńskiej secesji, zostały
dopracowane w najmniejszych detalach. Trzeba też wspomnieć o młodej,
kanadyjskiej aktorce Sarze Gadon, która bardzo interesująco wypadła w roli
Emmy, żony Junga, nie dając się bardziej doświadczonym kolegom zepchnąć w cień.
A
zainteresowanych tematem Niebezpiecznej metody, a zwłaszcza postacią Sabiny
odsyłam do bardzo dobrego artykułu z „Wysokich Obcasów” ,
który powstał jeszcze przed nakręceniem filmu.
Polskie
kino nie rozpieszcza nas kryminałami, a więc jako że bardzo lubię ten gatunek,
premiera Uwikłania, na motywach
powieści Zygmunta Miłoszowskiego, okrzykniętej najlepszym polskim kryminałem od
lat, była dla mnie wydarzeniem. Oczywiście, jak to jednak bywa, nie udało mi
się obejrzeć filmu w kinie, potem też jakoś zszedł na dalszy plan, ale w końcu
sobie o nim przypomniałam i dzięki temu spędziłam naprawdę udany wieczór
(właściwie noc) w towarzystwie znakomitych aktorów (m.in. Seweryn, Łukaszewicz,
Stenka, Globisz, Pieczyński, Adamczyk no i przede wszystkim Maja Ostaszewska) i
dając się wciągnąć w ciekawą zagadkę kryminalną. A film wciąga i intryguje od
pierwszych scen. Nakręcony jest naprawdę wg najlepszych amerykańskich
standardów, co oznacza, że trzyma w napięciu jak trzeba. Początkowe sceny –
znakomite. Zupełnie nie wiadomo jak będą się mieć do reszty filmy, nie wiadomo
o co w nich chodzi, ale tym właśnie od razu wprowadzają pożądane
zainteresowanie ze strony widza. Co ważne, w kręgu podejrzanych w sprawie o
zabójstwo nie ma jednej postaci, która byłaby wyraźnie bardziej podejrzana od
innych, a więc nie oglądamy z góry znając (domyślając się) zakończenie, co
sprawia że to zainteresowanie z biegiem czasu (a film trwa dwie godziny) ani na
chwilę nie słabnie. Jednak największa w tym zasługa Mai Ostaszewskiej, która
jest fenomenalna w roli śmiałej, nieco krnąbrnej, stanowczej pani prokurator
Agaty Szackiej. Ma napisane naprawdę dobre teksty, a i w ogóle reszta dialogów
stoi na poziomie, zwłaszcza, że nie są one ugrzecznione czyli ocenzurowane.
Plus także za świetny monolog Seweryna na temat polskiej młodzieży. Całkiem
dobrze wypadł Marek Bukowski, aktor, którego nie znam, choć jego twarz kojarzę
z TV, ale nie potrafiłabym podać konkretnego tytułu, do którego bym go
przypisała. W każdym razie jego bohater jest tutaj taki jak trzeba – jak to
komisarz z kryminału, trochę z problemami, trochę niegrzeczny i niepokorny.
Trzeba
przyznać, że Uwikłanie jest dość
nachalną reklamą Krakowa - nakręcono go przy dofinansowaniu władz miasta. Nie
można zaprzeczyć, że miasto pięknie sfilmowano, sporo jest zdjęć z wysokości, z
lotu ptaka, można się w nim naprawdę zakochać, jednak wplatanie takich obrazków
co chwilę, nie wygląda zbyt naturalnie. Do tego mało subtelne product placement (np. piwa Lech) i
można się trochę zniesmaczyć. Albo pochylić głowę w zamyśleniu nad tym, jak w
tym kraju ciężko o pieniądze na film.
Film
kręcono wiosną bądź latem, dzięki czemu ekran rozpromienia blask słońca, co
stanowi ciekawy kontrast dla mrocznych skandynawskich bądź brytyjskich
kryminałów spowitych w szarościach. Nasz kryminał może nie jest mroczny, ale
popełnione w nim morderstwo ma oczywiście drugie dno, a nawet korzenie
polityczne, a finał filmu jest zagadkowy i otwarty na nasze interpretacje. Choć
nie wiadomo, jak go rozumieć i czy w ogóle był on ze strony reżysera
przemyślane, finał ten jest mocnym akcentem tego dobrego filmu. Sztampowym
zakończeniem dobre wrażenie jakie pozostawia po sobie Uwikłanie łatwo można by było zatrzeć, na szczęście udało się tego
uniknąć. Jedyne co mnie razi dość mocno, to tak charakterystyczne dla polskich
twórców odwoływanie się do PRL-u. To takie polskie…Czy trzeba ten PRL wciskać
na siłę do naprawdę każdego filmu? Jeśli nie jako czas akcji, to jako czas, w
którym coś ważnego dla akcji się wydarzyło? Myślę, że nie tylko mnie to zaczyna
już bardzo irytować. Mimo tego można filmowi wystawić ocenę 7/10, w nadziei, że
po przeczytaniu ksiązki nie zmieni się ona diametralnie na jego niekorzyść. A
film, co warto jeszcze raz zaznaczyć, powstał jedynie na jej motywach – z tego
co mi wiadomo zmiany względem niej są duże – od płci głównego bohatera
począwszy (inaczej przecież nie byłoby wątku romansowego), na zakończeniu
kończąc (reżyser chciał nam zapaść w pamięć). Tym bardziej chyba warto
przeczytać. A po film warto sięgnąć, jeśli szuka się dobrej rozrywki w polskim
wykonaniu. Nie dramatu, nie komedii, nie historii miłosnej. Kiedy się nie ma
ochoty na nic poważnego, smutnego czy wymagającego. Uwikłanie będzie jak znalazł.