Róża
Trudno
pisać mi o Róży bo wszystko już o tym
filmie zostało napisane, a krytycy okrzyknęli go arcydziełem. Dla mnie Róża arcydziełem nie jest, co nie
znaczy, że film mi się nie podobał.
Przede
wszystkim muszę zacząć od tego, że jest to dość wyróżniający się film w dorobku
Wojciecha Smarzowskiego. Choć reżyser nie trzyma się jednego gatunku, w Weselu i Domu złym patrzył na świat raczej okiem socjologa, a w Róży dotyka natomiast spraw jeszcze
bardziej delikatnych i przypomina o przeszłości naszego kraju, o której mało
kto pamięta, albo w ogóle wie. O ile Wesele
jest filmem dość zabawnym, a Dom zły,
choć przedstawia przerażające wspomnienie czasów PRL-u, to jednak zawiera pewne
pokłady satyry, tak Róża jest filmem
śmiertelnie poważnym i smutnym. Smarzowski jak zwykle jest bardzo dosłowny i na
ekranie niczego nie upiększa – począwszy od twarzy aktorów, które są więc poorane,
naznaczone cierpieniem, po brutalne sceny gwałtów, bolesne dla widza i trudne
do oglądania.
Akcja
filmu dzieje się na Mazurach, które przed wojną należały do Niemiec, a po
wojnie zostały przyznane Polsce. Film pokazuje powojenne losy mazurskiej
ludności, okrutnie traktowanej przez przejmujących władzę na tych terenach
Sowietów. Jednocześnie drugim ważnym wątkiem filmu jest rodzące się uczucie
między Różą, Mazurką, a żołnierzem AK, Tadeuszem, którzy odnalazł ją by oddać
jej obrączkę, o co poprosił go zmarły mąż Róży, oficer Wermachtu. Tadeusz wprowadza
się do Róży, która, początkowo nieufna, coraz bardziej się do niego przekonuje,
gdy widzi, że z potencjalnego wroga jest jednak dobry człowiek. Ten opiekuje się kobietą, pomaga także mieszkańcom
w rozminowywaniu pól, a z czasem się w niej z wzajemnością zakochuje. Na drodze
stają im jednak Sowieci. Gwałcą,
plądrują, palą domy…Rzadko zdarzają się w kinematografii obrazy, które
to Sowietów pokazują jako tych złych – oryginalność tematyki jest z pewnością
jedną z przyczyn sukcesu filmu. Inne to z pewnością jego walory estetyczne. Film
jest bardzo naturalistyczny w sferze wizualnej, chłodny i surowy. Krajobraz, w
który została wpisana akcja, doskonale odzwierciedla życie Mazurów i atmosferę
tamtych czasów – na ekranie dominują szarości, niebo zasnute jest wiecznie
ciemnymi chmurami, wszystko spowite jest mgłą, domy są zniszczone, ludzie noszą
zgrzebne, szaro-bure ubrania, a z ich twarzy wyziera smutek, brak wiary i
nadziei. Klimat budują jak zawsze u Smarzowskiego interesujące zdjęcia, montaż
oraz odpowiednio zastosowana muzyka. Oczywiście, nie byłoby tego filmu bez
Kuleszy i Dorocińskiego, ale jakkolwiek dobre by nie były ich role, uważam, że
nie są to role wybitne. Oboje nie wydają mi się być w nich niezastąpieni,
niemniej od Kuleszy rola wymagała znacznie więcej poświęcenia, gdyż jej postać
doznaje zdecydowanie więcej cierpienia i upokorzeń, a do tego przeżywa raczej
wszystko do wewnątrz, co trzeba umieć pokazać. Dorociński oczywiście również gra bez zarzutu,
ale właściwie rola wiele od niego nie wymaga – ot smutny, zrezygnowany wyraz
twarzy przez cały czas wystarczy. Zresztą z postacią Dorocińskiego związane są
moje wątpliwości co do oceny filmu – jego bohater jest taki kryształowy, a mi
trudno uwierzyć (aczkolwiek wiem że byli żołnierze naprawdę honorowi), że
pierwszą rzeczą, jaką zrobił po zakończeniu wojny polski żołnierz, było
odnalezienie żony niemieckiego oficera i pomoc jej. Ale cóż, chyba właśnie
takie jest przesłanie Smarzowskiego – apel o zachowanie człowieczeństwa. A
aktorsko, nie zapominajmy jeszcze o Kindze Preis i Jacku Braciaku – ich role są
drugoplanowe, ale wyraziste.
Dwa
słowa jeszcze o rzekomym brutalizmie tego filmu. Jasne, scen gwałtów jest
sporo, ale gdyby zebrać je wszystkie razem, wyszłoby zaledwie kilka minut
takich naprawdę mocnych i niechętnie odbieranych wrażeń. Przemoc w tym filmie
jest jak najbardziej uzasadniona i znajduje swoje źródło w historii, która była
taka a nie inna. Brawo dla reżysera, że nie bał się o niej powiedzieć tak
wprost, narażając się przecież na utratę części widowni. Dziwią mnie jednak
głosy, mówiące że nie powinny tego filmu oglądać kobiety oraz relacje samych
kobiet, którym podczas seansu zbierało się na wymioty. Jestem osobą wrażliwą,
ale potrafię zrozumieć, że taka dosłowność była w Róży po prostu potrzebna. Na mnie te sceny też zrobiły wrażenie,
ale nie wzbudziły niczego więcej poza współczuciem.
Jest
w Róży (albo właśnie brakuje tego)
coś, co nie pozwala mi się nią zachwycić tak jak Weselem czy Domem złym. Po
tym drugim długo nie mogłam się pozbierać, długo o nim myślałam, analizowałam,
wzbudził we mnie wiele emocji. Róża,
choć jest filmem bardzo dobrym i stojącym na wysokim poziomie wykonawstwa,
została już przeze mnie zapomniana. Właściwie od razu udało mi się przejść nad
nią do porządku dziennego. Niemniej, Smarzowski po raz kolejny potwierdza swoją
klasę prawdziwego artysty i czołowego polskiego przedstawiciela kina
autorskiego. Dlatego też Różę trzeba
zobaczyć.
Moja
ocena to 8/10.
W ciemności
Po
obejrzeniu tego filmu nie potrafię natomiast zrozumieć, skąd wzięło się
zamieszanie wokół niego. Czy chodzi o samą tematykę, która, mimo że od II wojny
minęło już ponad 70 lat, wciąż budzi emocje? Bo na pewno nie o względy formalne
czy porywający scenariusz. Owszem, aktorsko film stoi na wysokim poziomie.
Więckiewicz występuje to prawdopodobnie w roli życia, z niebywałym powodzeniem
naśladując lwowski akcent. Świetnie wypadła Agnieszka Grochowska, jak zwykle
nie zawiodła Kinga Preis. Ciekawie wypadł też Marcin Bosak, którego pojawienie
się w obsadzie filmu tak wybitnej jak by nie było reżyserki, było dla mnie
sporym zaskoczeniem. Zwłaszcza, że rola nie jest mała i epizodyczna. Jego
postać co prawda wpisuje się w zestaw bohaterów których Bosak zwykle gra –
czyli uroczego łajdka, a sam aktor nie pokazuje nic więcej ponadto, czego byśmy
już u niego nie widzieli. Niemniej, do tej roli pasuje jak ulał. Nie on ma
zresztą brylować, nie na nim ma się skupiać akcja. Najważniejsza jest historia
– oto Leopold Socha, polak ze Lwowa, pracujący w kanałach pomaga i ukrywa w nich
uciekinierów z getta. Ale wcale nie tak bezinteresownie – za odpowiednią
opłatą. Nie jest jednak człowiekiem bezdusznym i pozbawionym empatii,
nastawionym wyłącznie na zarobek. Szybko nawiązuje emocjonalną więź z Żydami i
angażuje się w niesienie im pomocy może bardziej niż powinien, dla dobra własnego
i rodziny. Oczywiście, w końcu z tej działalności wyniknąć muszą jakieś
kłopoty. Holland kładzie w swoim filmie nacisk na społeczny wymiar wojny,
przedstawienie bardziej codziennych jej stron i jej wpływu na ludzi i ich
życie. Nie ma tu scen rodem z klasycznych filmów wojennych, jest za to dużo
scen ukazujących, co się działo z psychiką uciekinierów, żyjących w ciągłym
strachu i z dala od normalności. I tu trzeba wspomnieć o wszelkich scenach
seksu i epatowaniu nagością. Jest to już epatowanie, bo tej nagości jest więcej
niż by była konieczna w filmie o podobnej tematyce. I może to właśnie przesądza
o wyjątkowości filmu polskiej reżyserki. Jak wynika z książki, która była dla
niego inspiracją (wcale nie jest nią Dziewczynka
w zielonym sweterku, lecz W kanałach
Lwowa Roberta Marshalla) oraz z licznych innych publikacji, życie seksualne
ludzi w czasie wojny było bardzo rozbuchane. Seks miał być dla nich odskocznią,
zapomnieniem, jedyną rzeczą dającą przyjemność, na którą było ich stać bez
względu na wszystko. Ma to dla mnie sens i w sumie dobrze się stało, że Holland
to w swoim filmie uchwyciła (a mogłoby się wydawać że do tematyki tak poważnej
jak wojna, holocaust itd., seks po prostu nie przystaje, nie przystaje o nim
mówić), jednak jej film nie wyróżnia z gąszczu filmografii wojennej nic poza
większą niż przyjęta liczbą scen erotycznych, a chyba nie na nich chciała
oprzeć sukces swojego filmu. Niedzielnego widza może to wprowadzać w
interpretacyjny błąd. Podobnych historii, równie mocno chwytających za serce
było już w kinie wiele i W ciemności,
bez erotyki, jest tylko kolejnym smutnym filmem o wojnie. Nie jest zrobiony
jakoś szczególnie oryginalnie od strony technicznej – jasne, że kanały, w
których jest cały czas ciemno, oświetlone jedynie światłem latarek, budują na
ekranie specyficzny klimat. Ale już scenograf, montażysta czy charakteryzator
nie mieli tu szczególnego pola do popisu. Strona wizualna filmu nie ujęła mnie
w żadnym stopniu, choć całość jest wykonana w iście hollywoodzkim stylu i do
żadnych detali nie można mieć zastrzeżeń. Żebyście mnie tylko źle nie
zrozumieli – film jest naprawdę dobry, ale nie rewelacyjny, a ja próbuję
zrozumieć, dlaczego ten właśnie, dość zwyczajny film, zasłużył na nominację do
Oscara (w zestawieniu ze zwycięskim Rozstaniem
wypada naprawdę blado). I nie potrafię znaleźć na to pytanie odpowiedzi. Wydaje się więc, że członków Akademii ujął już
sam temat, historia być może słabo znana, a bardzo interesująca. W jej
przedstawieniu można znaleźć jednak kilka niedopatrzeń. Socha ukrywał Żydów
przez 14 miesięcy. Na ekranie nie widać zaakcentowania tego upływu czasu.
Zmieniały się przecież pory roku, warunki atmosferyczne, a także wygląd ludzi. W ciemności ukazuje ten epizod wojny na
zasadzie wyrywkowości. W filmie bohaterów nie dopada głód, nie dosięgają ich
choroby, słowem – niezbyt wiarygodnie zostało pokazane ich codzienne życie. A
myślę, że właśnie ono byłoby dla widzów najciekawsze.
W ciemności nie jest złym filmem, ale cieszę się, że nie
obejrzałam go w kinie, bo czułabym się zawiedziona. Przed seansem, wydawało mi
się, że ten film to pozycja obowiązkowa każdego kinomana, a może i Polaka w ogóle.
W końcu nominacja oscarowa nie spotyka polskich filmów zbyt często. Teraz
wydaje mi się jednak, że W ciemności
zostało ogłoszone arcydziełem przez pewną grupę ludzi, mającą silną potrzebę
sukcesu polskiego produktu (bo nie ukrywajmy, taki film jak ten jest po prostu
produktem) za granicą. Promocja się udała, rzesze ludzi ciągnęły do kin, ale
śmiem twierdzić, że ogromny zachwyt krytyków i dziennikarzy podzielali tylko
nieliczni. Ale cóż…Zostanie on zapamiętany jako jeden z niewielu, którym udało
się odnieść światowy sukces i takim zapisze się też w światowej filmografii.
Moja
ocena to 7/10.