Niniejsza recenzja od kilku
dni znajduje się już w serwisie Lubimy Czytać, gdzie cieszy się dużym
zainteresowaniem. Mogliście więc już na nią trafić, ale tutaj macie okazję, by
skomentować, a ciekawa jestem Waszej opinii na temat całego „greyowego” zamieszania. Może macie swoje typy, kogo należałoby obsadzić w kinowej ekranizacji tego bestsellera?
Pięćdziesiąt odcieni irytacji
Oto nadszedł ten dzień, kiedy
dane jest mi napisać recenzję TEJ książki. Książki, o której na długo przed
polską premierą, wszystko zostało już napisane i powiedziane. To nie lada
wyzwanie, napisać coś nowego. Mój głos z pewnością nie wniesie wiele świeżości
do toczącej się od tygodni dyskusji nad fenomenem „Pięćdziesięciu twarzy
Greya”, ale dla mnie osobiście jest to recenzja ważna – w końcu po raz pierwszy
mogę sobie bezkarnie napisać o książce ironicznie, bo nie będę w tym pierwsza.
Historii zapewne nie muszę
szczegółowo przybliżać. Była dziennikarka, gospodyni domowa, Erica Leonard, lat
49, funkcjonująca dziś pod pseudonimem E.L. James, naczytała się „Zmierzchu”
Stephenie Mayer. Podobnie jak miliony innych kobiet, dała się oczarować
wampirom. W przeciwieństwie jednak do tych milionów innych kobiet, Brytyjka, od
dziecka skrycie pragnąca zostać pisarką, zabrała się za pisanie fan-fika „Zmierzchu”
(czyli dalszych, alternatywnych losów jego bohaterów). Zaczęło się niewinnie, a
skończyło na napisaniu romansu z elementami erotyki (czyli czegoś, co w „Zmierzchu”
w ogóle nie występowało). Bo napisać, że „Pięćdziesiąt twarzy…” jest powieścią stricte erotyczną, byłoby obrazą dla
takich klasyków gatunku, jak John Cleland („Fanny Hill”) czy David Lawrence
(„Kochanek lady Chatterley”). Ale do tego wrócę za chwilę. Fascynacja autorki „Zmierzchem”
mocno przebija z jej debiutu. Konstrukcja pary głównych bohaterów jest
inspirowana Bellą i Edwardem ze „Zmierzchu” do tego stopnia, że wręcz przypominają
oni ich lustrzane odbicia. Anastasia Steele, 23-letnia absolwentka literatury,
jest niezdarna, niewinna, niepewna siebie i nieświadoma swojej urody. Wypisz,
wymaluj Bella. On natomiast, czyli Christian Grey, jest niczym wampir z
Cullenów – tak przystojny, że brakuje przymiotników do opisu tej urody (w
związku z czym autorka, wzorem Meyer, używa ciągle tych samych), bajecznie
bogaty, dobrze wychowany i niezmiernie tajemniczy. No i starszy od niej, tyle
że nie o całe wieki, jak w „Zmierzchu”, lecz ledwie kilka lat. Trafiają na
siebie - jak to zwykle bywa –
przypadkiem. Nie zdradzę niczego, pisząc, że ona szybko się w nim zadurzy, ale
nie będzie pewna czy to mężczyzna dla niej. I racja, bo okazuje się, że Grey
nie jest zainteresowany normalnym związkiem. On szuka kobiety do odgrywania
teatrzyku sado - maso, w którym on będzie Panem, a ona Uległą. Reguły są twarde
– on może z nią robić wszystko, ona nie może go nawet dotknąć…Reszty zdradzać
nie będę, zresztą jest łatwa do przewidzenia. Zostańmy jednak jeszcze przy
bohaterach. Wzorem „Zmierzchu”, „Pięćdziesiąt twarzy Greya” nie ma bohaterki,
którą można byłoby polubić. Ana jest koszmarnie irytująca. Denerwuje nas w niej
wszystko, a najbardziej jej naiwność i łatwość z jaką daje się uwieść Greyowi.
To nie jest książka, której feministki mogą cokolwiek zawdzięczać (a mówi się o
niej w takim kontekście), bo mężczyzna jest tu traktowany jak bóg, a skrytym
marzeniem każdej kobiety zdaje się być całkowite jemu oddanie. Żeby jednak być
szczerą muszę dodać, że w idealizowaniu męskiej urody James nie pobiła
Stephenie Mayer. Choć była blisko. Nie mniej, Any nie da się lubić, a jak wie
każdy, kto przeczytał w życiu choć jedną książkę, fajnie jest móc się w jakiś
sposób identyfikować, czy po prostu zżyć, z bohaterem. A więc minus na starcie.
Obok mało wyrazistej głównej bohaterki mamy jednak Christiana Greya, który jest
jej zdecydowanym przeciwieństwem i ratuje tę powieść. To klasyczny homme fatale - niebezpiecznie
pociągający, tak seksualnie jak i intelektualnie, mężczyzna, którego chcemy
zdobyć mimo jego niedostępności i świadomości, że znajomość z nim może nam
przynieść jedynie zgubę. Grey jest bogatym biznesmenem, zasłuchanym w muzyce
klasycznej. Nosi tylko lniane, białe koszule, ma własny odrzutowiec, szybowiec
i kilka samochodów. No i ta nienaganna kultura osobista. I ta zdolność do
prawienia komplementów – dowcipnych, niebanalnych…I skrywany sekret z
przeszłości, który czyni go jeszcze bardziej atrakcyjnym…Ach, Grey to chodzący
ideał i doskonały materiał na powieściowego łamacza serc. Jeśli jednak myślisz,
że Grey to seks – maszyna bez uczuć (bo przecież tak musi być, skoro praktykuje
seks sado-maso), jesteś w błędzie. Grey jednak jest księciem z bajki i głównie
ten fakt decyduje, że w przypadku „Pięćdziesięciu twarzy Greya” nie mamy do
czynienia z literaturą erotyczną, a zwykłym romansidłem. Zamykanie w szufladki
nie ma jednak większego sensu, bo wyznaję, że nie o to chodzi, czy coś się
mieści, czy nie mieści w jakimś pojęciu. Nie mniej, seksu BDSM (skrót od ang. bondage & discipline, domination & submission) jest tu tak
naprawdę jak na lekarstwo. I nie ma on w sobie nic z drapieżności czy perwersji,
o jaką się go podejrzewa. Nie ma tu bynajmniej nic, o czym gdzieś już nie
słyszeliśmy. Kajdanki, bicze, związywanie – to nie jest żadne novum. Ponadto, E.L.
James ma może i dobre pomysły na same…hm…pozycje i figury, ale nie potrafi ich
opisać w sposób, który naprawdę mógłby budzić jakieś podniecenie (a czy nie o
to chodzi w literaturze erotycznej?). Jej warsztat językowy jest zbyt ubogi do
opisywania seksu, czy to normalnego („waniliowego”, jak dowiadujemy się od
Greya), czy tego bardziej niegrzecznego. Ale cóż się dziwić, skoro bardziej doświadczeni
od niej twórcy przyznają, że napisać wiarygodną scenę erotyczną jest bardzo
trudno. Pani James jest w tym bardzo słaba. Jej zasób słownictwa jest bardzo
ubogi. W konsekwencji, Ana najczęściej podczas seksu „rozpada się na milion
kawałków”, a Grey krzyczy na nią: „poczuj to dla mnie, mała”. Ich dialogi, o
ile można je tak nazwać, podczas zbliżeń, są kuriozalne. Problem z E.L. James
polega też na tym, że – bez zagłębiania się w szczegóły, bo to nie miejsce na
nie - jej wizja seksu jako takiego, jest mocno wyidealizowana. Z tego powodu
książka ta jest bardzo szkodliwa, bo przekazuje młodym, niedoświadczonym
dziewczynom (które niewątpliwie po nią sięgną, zważywszy, że jest ona
ogólnodostępna) dalekie od rzeczywistości komunikaty na temat tego, jak będzie
wyglądać ich życie seksualne, kiedy już w końcu je zaczną. Dość powiedzieć, że
dziewczyna, która nigdy nie miała do czynienia z seksem, utratę dziewictwa wita
od razu wielokrotnym orgazmem. W gruncie rzeczy „Pięćdziesiąt twarzy… „ pozostaje
więc tylko tym, z czego się wzięło – fikcją, pobożnym życzeniem,
rzeczywistością, w której fajnie byłoby żyć, ale która nie istnieje.
Analizować książkę z pozycji
(uff, co za niefortunny dobór słów) domorosłego seksuologa można by jeszcze
długo, ale bezpieczniej będzie przejść do innej ważkiej sprawy. Mianowicie -
tłumaczenie. Choć już sam język oryginału z pewnością nie sięgał literackich
szczytów (pozostańmy w klimacie książki), to jednak polski tłumacz solidnie
przyłożył się do tego, by nie dać nam czytelniczej satysfakcji. W tłumaczeniu
najbardziej rażą takie kwiatki jak „kuźwa do kwadratu”, „kurka wodna” i „o,
święty Barnabo!”. Dlaczego Ana nie może normalnie przeklinać? Tak, wiem, jest
zbyt niewinna, ale najbardziej wymowne słowo na „k” w końcu jednak pada z jej
ust i to bodajże dwukrotnie. Jeśli jednak tłumaczka chciała pozostać wierna
oryginałowi i włożyć w usta Any przekleństwa, które prawdziwymi przekleństwami
nie są, jestem pewna, że przy dobrych chęciach znalazłaby w naszym potocznym
słownictwie synonimy brzmiące mniej niecodziennie niż „kurka wodna”. Na tym
jednak nie koniec. Ta książka ma tak naprawdę dwie bohaterki – Anę i – uwaga –
jej „wewnętrzną boginię”. Nie dowiedziałam się z książki, czy każda kobieta ją
ma, ale sądząc po tym, że często zastępowana jest ona „świadomością” (szczytem
szczytów jest zdanie „moja świadomość wystawiła swoją somnambuliczną główkę”),
domyślam się, że tak. Fakt faktem jednak, że gdy tylko pojawia się na horyzoncie
„wewnętrzna bogini” Any, miałam ochotę rzucić tę książkę w kąt. Nietrafione
jest też okazjonalne tłumaczenie nazwiska Greya na „Szary” („Pan Szary”). W
języku angielskim gra słów jest w tym wypadku do wykorzystania, zwłaszcza że
Grey ma szare oczy. Po polsku jednak nie jest to tak finezyjne. Zdaje się, że pani
Monika Wiśniewska, która tłumaczyła „Pięćdziesiąt twarzy…” (choć świetnie przetłumaczyła
tytuł „Fifty Shades Of Grey”), potraktowała tłumaczenie zbyt dosłownie.
Zabrakło jej chyba odwagi, by zdobyć się na odrobinę inwencji. Być może to
przez fakt, że pracowała na bestsellerze i bała się go „zepsuć”. No to się
udało.
Skoro to książka tak źle
napisana i wtórna, co wobec tego sprawia, że się ją pochłania, a nie czyta? Cóż,
prawda jest taka, że można się przy niej po prostu zapomnieć. „To słodka udręka
– do zniesienia…przyjemna - nie, nie od razu (…)” posługując się cytatem z Any.
Nie od razu, ale w miarę czytania da się przywyknąć do stylu E.L. James i jej
wewnętrznej bogini (być może to ona kazała napisać jej tę książkę) i czerpać po
prostu pewną perwersyjną radość z tego, że oto mamy w ręku książkę, która
niczego od nas nie wymaga. Z każdym kolejnym rozdziałem wzrasta poziom jej
„szmirowatości”, a jak pewnie udowodnili amerykańscy naukowcy (albo wkrótce to
zrobią), natura ludzka jest przewrotna i im niższy poziom coś reprezentuje, tym
większą przyjemność sprawia nam obcowanie z tym. Z literaturą jest tak chyba w
szczególności. Jasne, obiektywnie patrząc „Pięćdziesiąt twarzy Greya” to strata
czasu, zwłaszcza kiedy na półce stoją w kolejce do przeczytania „Ulisses” i „Czarodziejska
góra”, ale jako guilty pleasure czytane
dla totalnego relaksu po ciężkim dniu, sprawdza się doskonale.
Nie da się pisać o tej
książce, bez analizy zamieszania, jakie wywołała. Rynek wydawniczy zaczyna
zalewać fala „greyopodobnych” dzieł, aspirujących do miana literatury
erotycznej. A to oznacza, że jest popyt. Trylogia E.L. James sprzedała się już
w nakładzie 40 milionów egzemplarzy, a liczba ta cały czas rośnie. Kto kupuje?
Oczywiście kobiety. I to w każdym wieku, choć to pewnie zależne jest od kraju.
Wątpię, że w Polsce sięgną po nią typowe „mamuśki”, równolatki autorki. Ale w
Stanach wiele kobiet po czterdziestce przyznaje, że dzięki lekturze tej
książki, ich życie seksualne rozkwitło na nowo. Krytycy, recenzenci i
dziennikarze szukają odpowiedzi na pytanie, co takiego jest w prozie James, że
to właśnie ona rozbudziła uśpione fantazje. Tymczasem, wydaje mi się, że gdzieś
w tym całym dyskursie zagubiło się sedno, o jakie chodzi w recenzowaniu
literatury – czy warto po tę książkę sięgnąć? Nie ma na to pytanie łatwej
odpowiedzi. Zachęcać do czytania słabej literatury nie wypada, ale z drugiej
strony - jeśli ta książka jest dziś nie tyle książką, co zjawiskiem, to
zainteresowani literaturą, feminizmem czy obyczajowością powinni po nią
sięgnąć. I jestem przekonana, że prędzej czy później to zrobią. Nie widzę w jej
przeczytaniu nic złego – jeden, góra dwa wieczory wyrwane z życiorysu,
zmarnowane, nie do odratowania. Najważniejsze to podejść do lektury z dystansem
i nie zapomnieć, że obok pseudoerotycznych romansów nadal istnieje jeszcze w
świecie Literatura.
*
tytułu recenzji nie wymyśliłam ja, lecz pani E.L. James
Wszystkie cytaty za: E.L.
James „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, przeł. Monika Wiśniewska, Wydawnictwo Sonia
Draga, Katowice 2012.