Chyba
już nigdy nie uda mi się recenzować filmów obejrzanych w kinie na bieżąco.
Pisząc więc dziś o dwóch polskich filmach, które ostatnio święciły triumfy w
kinach, zdaję sobie sprawę, że raczej nikogo już nie zachęcę do pójścia na dany
film, a wpis raczej będzie jedynie wyrazem mojej opinii. Nie do końca o to
chodzi w blogach, ale mea culpa. Wszyscy
blogerzy zabrali już głos, dorzucę więc jedynie swoje trzy grosze. A kto
przegapił w kinie, może się skusi na DVD. Warto, bo obydwa filmy to produkcje,
których jako Polacy nie musimy się wstydzić.
Miasto 44
Kto
nie słyszał o tym filmie? Mówiło się o nim od roku, a może nawet dłużej.
Projekt życia (trzydziestoletniego zaledwie) Jana Komasy w końcu ujrzał we
wrześniu światło dzienne. Widownia w większości zachwycona, krytycy także.
Ogromny sukces kasowy? Czy zasłużony? Mnie jak zwykle trudno zadowolić. Niby
uważam, że Miasto 44 to film bardzo dobry, ale po obejrzeniu zwiastunów i
przeczytaniu dziesiątek tekstów na jego temat, nie jestem w pełni usatysfakcjonowana.
Trudno powiedzieć, czego brakuje, więc może po prostu to ja się czepiam. W
każdym razie Miasto 44 uważam za film ogromnie udany, choć nie potrafię się
pozbyć myśli, że cały proces jego powstawania obliczony był na to, by jak
najwięcej zarobić. To dlatego jest taki widowiskowy, nowoczesny i przełomowy (dla polskiego kina). By
przyciągnąć do kin jak najwięcej osób. Tak, doszukuję się złych intencji,
których twórcy prawdopodobnie nie mieli. Bo wyszedł im film poruszający i godnie
upamiętniający powstańców, a to chyba jednak najważniejsze.
Widowiskowość
Miasta 44 to jego spory wyróżnik na tle polskich produkcji. Do tej pory
widowiskowe, nakręcone z rozmachem, mieliśmy tylko ekranizacje lektur, które
nie były jednak filmami udanymi (w większości). W kinie amerykańskim filmy o
wojnie zawsze kręcone są „na bogato”, z licznymi efektami specjalnymi i dużą
ilością statystów. Doczekaliśmy się takiego filmu na naszym podwórku. Mało tego
– Jan Komasa tę widowiskowość zbudował za pomocą elementów popkultury. Pojawia
się u niego slow motion, w tle leci dubstep, a w jednej ze scen otrzymujemy
złudzenie komputerowej gry. Kule z pistoletów zataczają kształt serca, a ludzie
idący kanałami przybierają wygląd zombie. Wrażenie robi dosłowny deszcz krwi,
niczym z horroru. Reżyser uznał, że do współczesnego widza trzeba przemawiać językiem
popkultury i miał rację – nie zapominajmy, że gros osób, które zobaczyły ten
film to nastolatki, których trudno dziś zainteresować. Oczywiście nie każdy
kupi ten popkulturalny sznyt Miasta 44, przez który cały film ociera się o kicz.
Ten kicz to jednak narzędzie do odmitologizowania wojny jako czegoś świętego i
nienaruszalnego. Miasto 44 udowadnia, że o wojnie nie trzeba mówić stereotypowo
i grzecznie. Można mówić odważnie i śmiało, a przy tym zachować szacunek dla
tych, którzy walczyli. Bo to właśnie oni – zwykli ludzie, którzy zaangażowali
się w postanie – są bohaterami Miasta. Wątkiem przewodnim jest miłosny trójkąt
bohaterów, co czyni film poniekąd wzruszającym melodramatem. Komasa pokazuje to
co już wiemy chociażby z Czasu honoru: wojna wojną, ale młodzi ludzie chcieli
kochać, marzyć i bawić się. Bohaterowie Komasy chcą walczyć o wolność,
kompletnie nie spodziewając się tego, co nastąpi. Sądzą, że w 2-3 dni będzie po
powstaniu, są pełni zapału i radości i tę atmosferę doskonale udało się Komasie
uchwycić. Przejście od hiper entuzjazmu do brutalnego zderzenia z prawdziwym
piekłem jest wstrząsające tak dla widza, jak i dla samych bohaterów. Uświadamia
jednocześnie, że my dziś także nie bylibyśmy wcale lepiej przygotowani do
walki.
To
na co jeszcze warto zwrócić uwagę w filmie Komasy to mitologizowanie miłości,
do czego właśnie wykorzystuje on takie narzędzia jak muzyka czy zwolnione tempo
obrazu. Za pomocą tych środków idealnie udało mu się oddać wszelkie emocje
związane z zakochaniem – gwałtowne i piękne. Trafnie pokazuje jak zachowuje,
ale przede wszystkim, jak czuje się człowiek zakochany. Jego film tym samym po
raz kolejny przypomina, że wojna nie sprawiła, że ludzie przestali się zajmować
tak przyziemnymi rzeczami jak miłość. Zresztą, co tu dużo mówić – hasłem
promocyjnym (baaardzo chwytliwym) było przecież "Miłość w czasach apokalipsy".
Aktorsko
film może jakoś szczególnie nie zachwyca, ale o niektórych nazwiskach
koniecznie trzeba wspomnieć. Dobre są zwłaszcza panie – młodziutka Zofia
Wichłacz, na której barkach ciąży właściwie cały film, bo to ona staje się
najbliższą widzowi bohaterką. I daje radę – jest wiarygodna w przekazywaniu
wszelkich emocji. W ogóle od młodych aktorów, których nie brakuje na ekranie
bije duża autentyczność, luz i naturalizm. Bardzo fajnie wypada Anna Próchniak
w roli swego rodzaju famme fatale. Średnio przekonał mnie jedynie odtwórca
głównej roli męskiej – Józef Pawłowski był jak najbardziej ok., ale niestety
dziewczyny go przyćmiły. A trzeba jeszcze wspomnieć o Monice Kwiatkowskiej
grającej jego matkę. Ta niedoceniana aktorka bardzo zapadnie Wam w pamięć po
tym filmie, jestem tego pewna.
Ok.,
czy wobec tego film ma same plusy? Na pewno nie. Niektóre sceny czy też sama
konstrukcja bohaterów są dla mnie mało wiarygodne (np. cała relacja Stefana z
matką i bratem) i trochę to rzutuje na całość. Na pewno ludzie kiedyś wcale nie
byli tak idealni jak przedstawia ich Komasa. Nie mniej jednak wiele rekompensuje
zakończenie – niedosłownie, nie wprost (proponuję dobrze się przyjrzeć
ostatniemu ujęciu) i bez happy endu.
Podsumowując,
Miasto 44 to film, który trzeba obejrzeć – nie tyle ze względu na tematykę, co
na samą jego jakość. Uważam, że generalnie polskim filmom coraz częściej nic
nie brakuje w porównaniu z zagranicznym kinem, jednak Miasto 44 jest światową
półką jeśli chodzi o superprodukcje (nie bójmy się tak nazwać tego filmu). Co
prawda Komasa uczynił z wojny dzieło sztuki, ale to tym bardziej przemawia za
tym, że jego dzieło życia (póki co) warto zobaczyć.
Moja
ocena: 8+/10
Służby specjalne
Mieliśmy
film o zdarzeniach sprzed 70 lat, a teraz dla odmiany film o wydarzeniach jak
najbardziej współczesnych. Do Służby specjalnych Patryka Vegi nie mam w
zasadzie większych zastrzeżeń. Mój problem z tym filmem polega na tym, że jest
on – niemal w całości – jedną wielką teorią spiskową, do której nie potrafię
się ustosunkować. Ta aktualność tematu sprawia, że trochę trudno odbierać ten
film jako film fabularny. Ma się wrażenie obcowania raczej z jakimś paradokumentem.
To z jednej strony plus – Vedze udało się stworzyć coś czego do tej pory w
polskim kinie nie było. Zupełnie wyjątkowy sposób narracji, przedstawienie
postaci, podział na części, no i oczywiście plansze i stopklatki. Kto widział
już jakieś filmy Vegi skojarzy, że reżyser ten lubi bawić się w ten sposób. Co
jak co, ale można śmiało powiedzieć że Vega ma swój styl. Można go lubić lub nie,
ale dzięki niemu jego film faktycznie jest „jakiś”. Reżysera należałoby przede
wszystkim pochwalić za odwagę. Podjęcie się tak delikatnej, politycznej
tematyki było dużym ryzykiem. Analogii do medialnych wydarzeń takich jak śmierć
posłanki Barbary Blidy czy samobójstwo Andrzeja Leppera nie brakuje. Podobnie
jest z podobieństwem wizualnym niektórych bohaterów filmu do prawdziwych
postaci. Choć oczywiście Vega odcina się od wszystkiego ładnym sformułowaniem,
że wszelkie podobieństwo jest przypadkowe. Jednocześnie nie kryje, że przez dwa
lata gromadził materiał do filmu kontaktując się z byłymi pracownikami służb
specjalnych, którzy stali się pierwowzorami trójki głównych bohaterów. A jeśli
o bohaterach mowa, film zbudowany jest na mocnej aktorskiej podbudowie. Olga
Bołądź, Wojciech Zieliński, a przede wszystkim kradnący show Janusz Chabior
dali z siebie wszystko i zbudowali naprawdę wiarygodne postaci. Vega swoich
bohaterów przedstawił na dwóch płaszczyznach – jako bezwzględne maszyny do
zabijania i jako zwykłych ludzi, którymi w głębi duszy są. To dlatego jeden z
bohaterów zmaga się z rakiem i kwestią wiary w Boga, inny jest na etapie
adopcji dziecka, a podporucznik Białko ma kilka scen, które przedstawiają ją
jako zwykłą dziewczynę potrzebującą czułości.
Choć
film utrzymany jest w ciekawej konwencji, o czym już wspomniałam, momentami
trudno się na nim skupić i można się pogubić w gąszczu slangowego słownictwa
towarzyszącego szybkiej akcji. Widz od razu wrzucany jest na głęboką wodę, w
samo centrum wydarzeń, a ponieważ wiele rzeczy nie jest powiedzianych wprost,
wcale nie jest to film łatwy w odbiorze. Dodać oczywiście trzeba, że nie
brakuje tu epatowania przemocą, a z ekranu lecą całe wiązanki przekleństw, co
film ogromnie uwiarygodnia, ale może się nie podobać co bardziej wrażliwym
widzom.
Dobre
zakończenie (niekonieczne pozytywne) potrafi czasem uratować film. Służb
specjalnych zakończenie nie musiało ratować, film broni się sam przez cały czas
trwania, ale zakończenie zwieńczyło film w godny sposób, dowalając widzowi
mocno na sam koniec. I tak wrażenia po seansie mam bardzo dobre, choć zdaję
sobie sprawę, że nie jest sztuką zbudować wciągający film wokół teorii
spiskowych i wywołać nim poruszenie. O wiele trudniej jest wywołać emocje
filmem skromnym i kameralnym (co udowodnili ostatnio choćby twórcy Idy). Nie
mniej jednak Służby… to produkcja, którą polecam i sądzę, że nie będziecie nią
rozczarowani. Otwiera oczy, daje do myślenia, a przy tym porusza tak czysto
emocjonalnie.
Moja
ocena: 8/10