Uff,
skończyły się upały, więc mogę powrócić do pisania. Gdy słupki rtęci pokazują
35 stopni, szczerze mówiąc, obcowanie z laptopem to ostatnia rzecz, na którą
mam ochotę. Z racji zajęć zarobkowych i innych zobowiązań jest to nie do
uniknięcia, ale gdy nie muszę, to staram się trzymać wówczas od parzącego wręcz komputera z
daleka. Teraz, gdy upały odeszły, postaram się nadrobić blogowe zaległości. Nie
wiem jak Wy, ale ja bardzo lubię wpisy typu misz-masz, w których można
przeczytać krótkie opinie na temat obejrzanych filmów czy przeczytanych
książek, których właściwie nic nie łączy. Nie ukrywajmy też, że dla piszącego
jest to bardzo wygodna formuła, bo nie trzeba się angażować w pisanie bóg wie
jak długiej i ambitnej recenzji i wymyślać oryginalnego tematu dla wpisu. A kilka
zdań chyba w zupełności wystarczy - ja zazwyczaj czuję się po nich odpowiednio
zachęcona lub zniechęcona do danego filmu. A więc przed Wami kilka moich
krótkich refleksji na temat ostatnio obejrzanych filmów. Piszę tylko o filmach,
które widziałam po raz pierwszy, bo oglądam też sporo filmów po raz drugi czy
trzeci, pokazując je swojej drugiej połówce [właściwie one dominują, ale jakże
się cieszę, gdy na przykład po obejrzeniu Wyśnionych miłości, słyszę: „Będziemy oglądać
wszystkie filmy tego reżysera” ;)]. Trzeba przyznać, że do „nowości” mam
średnie szczęście, bo część z tych produkcji jest bardzo przeciętna. Ale po kolei:
Mieliśmy
ochotę na film z Audrey Hepburn, bo oboje ją lubimy. Dodatkowo szukałam filmu,
który byłby trochę mniej banalny i trzymał w napięciu. Padło na Doczekać
zmroku, za który Audrey dostała nominacje do Oscara i Złotego Globu. To jednak
była pomyłka, choć sama Audrey nas nie zawiodła. Niespełna 40-letnia już
wówczas aktorka wciela się tutaj w rolę niewidomej kobiety, która wzrok
straciła stosunkowo niedawno i jeszcze nie do końca radzi sobie z tą sytuacją.
Jej mąż, który jest fotografem podczas powrotu z służbowego wyjazdu otrzymał od
nieznajomej lalkę. Okazuje się, że w lalce ukryta jest heroina. Przestępcy chcą
ją odzyskać. Niewidoma kobieta sama w domu wydaje się być łatwym celem. Taka
sytuacja wydaje się też być dobrym punktem wyjścia do naprawdę dobrego
thrillera. Niestety, choć film może i trzyma początkowo w napięciu, to jednak
razi wieloma nielogicznościami, a przede wszystkim konstrukcją postaci Susy
czyli głównej bohaterki. Susy jest wręcz dziecinnie naiwna – kto wpuściłby do
domu obcego faceta, którego nie widziało się na oczy, podającego się za
przyjaciela męża? Wydaje mi się, że osoby niewidome są raczej bardziej nieufne.
Kolejna sprawa to przewidywalność filmu – od pewnego momentu właściwie można
się domyślać każdej kolejnej sceny. Jedynym plusem filmu, oprócz roli Hepburn
(i możliwości zobaczenia młodego Alana Arkina), jest jego teatralność. Akcja
dzieje się niemal wyłącznie w jednym pomieszczeniu, co potęguje lekko
„hitchcockowski” klimat. Jednak do Hitchcocka reżyserowi Terence’owi Young’owi
daleko. Polecam tylko fanom Audrey Hepburn.
Mam
wrażenie, że o sile Gildy stanowi całkowicie Rita Hayworth. Myślę, że gdyby na
jej miejscu znalazła się inna aktorka, o innym temperamencie i innej urodzie,
film zostałby uznany za przewidywalny i nudny. Jednak Gilda w wykonaniu Rity
wręcz hipnotyzuje. To taka kobieta, której inne zazdroszczą wyglądu i
nonszalancji, a mężczyźni nie mogą oderwać wzroku. A że Gilda znajduje się w
centrum akcji filmu, to ogląda się go bez jakiegokolwiek znużenia czy
rozczarowania. Wręcz odwrotnie – ja oglądałam ten film w zachwycie. Nie tylko
nad emanującym erotyzmem wyglądem i grą (co ważne – Rita Hayworth świetnie
zagrała) aktorki, ale też realizacją (świetna praca operatora, klimatyczne
zdjęcia), a przede wszystkim dialogami charakterystycznymi dla starego kina.
Dziś się już tak nie pisze. W Gildzie dialogi budują napięcie, są tak
błyskotliwe, że niemal uśmiechamy się, słysząc je, z radości, że natrafiliśmy
na tak dobry film. Do tego jeszcze piosenki wykonywane przez Gildę – bardzo
wpadają w ucho. Nic dodać, nic ująć. Choć zakończenie jest banalne, przyjemność
z oglądania filmu płynie wielka.
Przy
okazji akcji „Filmy w moim wieku” przypomniałam sobie o istnieniu tego
nakręconego 26 lat temu filmu, który uznawany jest za jeden z najlepszych
obrazów wojny w Wietnamie. Jakoś tak niezauważenie i mimochodem, filmy o tej
tematyce mocno polubiłam. Nie kręci mnie jednak sama akcja zbrojna, działania
wojenne itp. Liczy się dramat jednostek – to w odzwierciedleniu umysłów
bohaterów leży siła tego typu filmów. Po genialnym Czasie Apokalipsy, stawiałam
Full Metal… wysoką poprzeczkę. Filmowi Kubricka udało się ją przeskoczyć (tym
samym pomału odkrywam też sam geniusz Kubricka). Film skupia się na tym, co
wojna robi z ludźmi. A dokładniej – w jaki sposób za pomocą musztry młodym
chłopakom robi się pranie mózgu, bo tak to trzeba nazwać. Poniżanie,
prześladowanie, pozbawienie własności, niezależności, wprowadzenie terroru
strachu. To oglądamy w pierwszej części filmu i ta część jest doskonała. Wiele
scen ogląda się w napięciu, film dostarcza szeregu różnorodnych emocji, na
czele ze współczuciem i niezgodą na takie traktowanie ludzi, robienie z nich
bezwzględnych maszyn do zabijania. Druga część filmu, która dzieje się już na
froncie, odbiega od innych filmów wojennych. Nie uświadczymy tu strzelanin
(oprócz sceny końcowej), lecz raczej oglądamy inne zajęcia żołnierzy, a główny
bohater zostaje przydzielony do pracy korespondenta wojennego. Ta część już tak
nie wciąga, choć nadal jest dobra i być może jeszcze dobitniej ukazuje bezsens
wojny. Trzeba przyznać, że ze względu na tą oszczędność w pokazywaniu scen zbrojnych
i skupienie na dramacie ludzi, film
Kubricka bardziej niż inne o podobnej tematyce ma wydźwięk uniwersalny i jest
pewnie aktualny po dziś dzień.
Przed
Kropką nad i chcę was ostrzec. To film, na który nie warto marnować swojego czasu.
Nie znajduję w nim żadnych zalet, czegoś, co mogłoby sprawić, że jednak nie
żałuję, że tego 1,5 godziny nie spędziłam inaczej. Kropka opowiada o
temperamentnej Hiszpance, która ma wyjść za nudnego anglika. Na swoim wieczorze
panieńskim dziewczyna poznaje jednak przystojnego (o ile podoba się wam Gael
Garcia Bernal) młodego Brazylijiczyka. Jeden pocałunek i oczywiście już żyć bez
siebie nie mogą, a dziewczyna powoli oddala się od Anglika. Typowe
przewidywalne romansidło, a do tego w końcówce reżyser mnoży absurdy, aż śmiać
się chce. Choć z drugiej strony, być może taka fabularna wolta była potrzebna
reżyserowi i scenarzyście w jednej osobie, kiedy zdał sobie sprawę jaki gniot
napisał. I może nawet ona troszeczkę ratuje ten film, w którym słabe jest
prawie wszystko: scenariusz – nielogiczny i w dużej mierze przewidywalny,
montaż – mający sprawiać wrażenie ambitnego, a tak naprawdę chaotyczny i zły, a
także nieprzekonujące aktorstwo. Nie polecam, chyba że lubicie kino absurdu.
Filmy, do których scenariusz napisał Richard Curtis na ogół mnie nie zawodzą. Tym
razem jednak mistrz brytyjskiej komedii romantycznej poległ. Dziewczyna z
kawiarni jest filmem monotonnym, męczącym i nudnym. Historia romansu pracownika
Ministerstwa Finansów z młodą kelnerką o wyrazistych poglądach politycznych,
która wplątuje go w nie lada tarapaty, właściwie nie ma w sobie rysu
komediowego. To film bardzo na serio, ze względu na poruszoną tutaj
problematykę – długu Afryki i biedy w afrykańskich krajach. Może i temat ważny,
ale sięgając po ten film sądziłam, że obejrzę sympatyczną komedię romantyczną w
dobrej obsadzie (występują Kelly MacDonald i Bill Nighy). To mi obiecano,
tymczasem dostałam w sumie poważny i smutny dramat, którego oglądanie choćby ze
względu na ów afrykański motyw przewodni nie należało do przyjemności. Zdarzyła
mi się raz taka historia: Pewnego dnia byłam na koncercie pewnego znanego
polskiego zespołu. Wokalistka zaczęła koncert od słów, że w tej chwili w Afryce
umiera właśnie ileś dzieci. Natychmiast wyszłam z tego koncertu, bo takich
rzeczy się moim zdaniem nie robi. Czegoś co ma z zasady mieć formułę rozrywkową
nie łączy się tematyką poważną i nie emanuje się patosem. To nie wychodzi. I w
tym filmie też nie wyszło.
Kiedy
przeczytałam opis tego filmu Francoisa Ozona, wiedziałam, że muszę go obejrzeć.
Historie o narkomanach należą do moich ulubionych tematów filmów, może dlatego,
że wywołują bardzo skrajne emocje, a takie lubię. W Schronieniu punktem wyjścia
jest śmierć Louisa. Chłopak przedawkował. Cudem udało się uniknąć śmierci jego
dziewczynie, Mousse, która jak się okaże, była już w tym momencie w ciąży. Co
ciekawe – Louis i Mousse nie egzystowali na skraju nędzy, jak często jest to
pokazywane w filmowych obrazach narkomanów. Oni byli parą narkomanów zamożnych,
bo utrzymywanych przez bogatą matkę chłopaka. I tu film otrzymuje ode mnie
jeden z niewielu plusów – za pokazanie, że nałóg dotknąć może każdego, a nie
tylko ludzi z nizin społecznych. Mousse mimo wahań decyduje się urodzić
dziecko. Przeprowadza się na wieś, z dala od Paryża. To będzie jej schronienie
na najbliższych dziewięć miesięcy. Spokój przerwie jej wizyta Paula, brata
zmarłego. Zagubiona dziewczyna uwikła się z nim w trudną relację. Rozedrganie
emocjonalne dziewczyny, rozterki związane z narodzinami dziecka, problem z
odpuszczeniem narkotyków i alkoholu – zostało świetnie odegrane przez Isabelle
Carre. Jej bohaterka jest jednak antypatyczna i to w dużej mierze może zaważyć
na naszym odbiorze filmu, być może niesłusznie, a jednak nie do uniknięcia. Co
mi się nie podobało w Schronieniu, to chyba fakt, że brakuje w nim
przyczynowości, brakuje sensu w pokazaniu tych rozterek bohaterki. To do
niczego nie prowadzi. Film płynie bardzo leniwie a oprócz początkowych emocji
podczas sceny, w której bohaterowie zażywają heroinę, nie wywołuje ich prawie
wcale (no chyba że zaskoczenie, że zdeklarowany gej bez zmrużenia okiem spędza
noc z kobietą). Tym razem sposób opowiadania Ozona nie przypadł mi do gustu.