19.08.2013

Skins, sezon 7 (e4, 2013)

źródło: tumblr
Nadszedł czas ostatecznego pożegnania ze Skins czy jak mówią fani (bo pewnie nie tylko ja) ze „skinsami”. Trzeba przyznać, że siódma seria to wielki ukłon producentów w stronę fanów, którzy w szczególności polubili dwie pierwsze generacje bohaterów (dla przypomnienia: koncepcja serialu jest taka, że obsada wymieniana jest co dwa lata i co dwa lata oglądać mogliśmy historie zupełnie innych bohaterów). Wszyscy pewnie zgodnie przyznamy, że piąta i szósta seria Skins to już nie to, co było na początku. Być może te sezony uważane są za słabsze, dlatego że są wtórne. Bo ciąże, problemy miłosne, narkotyki, imprezy, seks, problemy z rodzicami – to motywy przewodnie Skins. Ale jak wszystko – po jakimś czasie i te tematy trudno podjąć w jakiś nowatorski sposób. Ale, ale…Ja nie o poprzednich sezonach, tylko o sezonie siódmym chciałam kilka słów napisać. Dziwny to sezon, bo tylko 6-odcinkowy i od początku określony jako finalny. Sezon został podzielony na trzy części, w każdej po dwa odcinki poświęcone jednemu bohaterowi. Oczekiwania były zatem duże. Effy, Cassie, Cook – to ci, chyba najbardziej ulubieni przez widzów, bohaterowie zostali wybrani jako ci, których dalsze losy poznamy. Pewnie każdy z widzów miał w głowie jakieś zakończenie dla nich. Scenarzyści wcześniej rozstali się z nimi w dość zagadkowy sposób, więc nie mieliśmy pewności co też z nimi się stało. I co się okazuje? Że trójka rozwydrzonych nastolatków bardzo dorosła.

Effy, Cassie i Cook nie byli aniołkami. Narkotyki, alkohol, imprezy do rana, dużo seksu – tak wyglądało ich życie w wieku 17 lat. Do tego anoreksja, próba samobójcza, morderstwo – los ich nie oszczędzał, ale przyznać trzeba, że to oni go prowokowali. Producenci serialu do ich historii wrócili po kilku latach i najwyraźniej wzięli pod uwagę, że człowiek w ciągu kilku lat może się bardzo zmienić. Tak jak dojrzeli widzowie Skins, tak i sami bohaterowie stali się poważniejsi. Co znamienne, dorosłość smakuje inaczej niż beztroskie (ale tylko pozornie) lata nastoletnie. Cała trójka zdaje sobie sprawę, że teraz już na imprezowaniu poprzestać nie może. Effy robi karierę w dużej firmie w branży ekonomicznej, a wieczorami zamyka się w pokoju i studiuje tabele i diagramy. Cassie pracuje w Londynie jako kelnerka, stroni od używek i złego towarzystwa. Cook, pozornie dojrzał najmniej, ale choć jest dealerem narkotyków, sam raczej nie szaleje i prowadzi spokojne życie. Oczywiście wszystko do czasu.

Czy w siódmym sezonie czuć jest „skinsowy” klimat? To zależy w którym odcinku. Seria jest niestety bardzo nierówna. Najlepsze są zdecydowanie odcinki z Cassie. Cassie to neurotyczna, otoczona jakąś oniryczną aurą, marzycielka – odcinki Pure doskonale to uchwyciły i oddały. Świetnie się je ogląda ze względu na doskonałą, pełną artyzmu realizację. Ale nie tylko ładne zdjęcia i plenery zasługują na docenienie. Mamy tu przede wszystkim rozsądnie wyważone połączenie normalności z…hmm…sytuacjami, które, powiedzmy sobie szczerze, nie zdarzają się na co dzień większości z nas (a w takie bohaterowie Skins pakowali się często). Czego już nie można powiedzieć o odcinkach Rise poświęconych Cookowi. Tu fantazja poniosła scenarzystów trochę za bardzo, bo wplątali Cooka w sytuację, która atmosferą przypomina bardziej skandynawski kryminał niż to, co znaliśmy pod nazwą Skins. Rise to odcinki najnudniejsze, najbardziej poważne i najbardziej niewiarygodne. A Skins oglądało się raczej dlatego, że był to serial doskonale ilustrujący świat młodych ludzi i jego degenerację, ale i ich psychikę. Najbardziej „skinsowym” jest pod tym względem chyba część pierwsza czyli Fire skupiona na Effy. Effy, choć bardzo chciałaby się zmienić, co widać po zmianie priorytetów – kariera zamiast rozrywki – nie jest jednak w stanie uchronić się przed autodestrukcyjną stroną swojej natury, którą dobrze poznaliśmy już wcześniej. I z tego względu jest to chyba odcinek najbardziej wierny temu, co oglądaliśmy w drugiej generacji. Effy nadal dokonuje złych wyborów i nadal krzywdzi innych, choć nieumyślnie i w imię trochę lepszej motywacji niż zdarzało się to kiedyś. Fire ma jeszcze jeden plus – opowiada też dalsze losy Naomi i Emily, również bohaterek drugiej generacji. Niestety, i ta historia nie ma happy endu.

Czy takie pożegnanie z ekipą z Bristolu, jakie zafundowali nam twórcy Skins jest satysfakcjonujące? Z pewnością pozostawia niedosyt. Sezon który miał wiele wyjaśnić i wiele wątków zamknąć, pozostawił po sobie kolejne pytania. Choć można mieć zastrzeżenia, w gruncie rzeczy jednak cieszę się, że ten sezon powstał. Mimo wszystko to nadal rozrywka na wysokim poziomie przewyższającym szereg amerykańskich produkcji. Świadczy o tym unikalny klimat, którego na szczęście nie zatracono, budowany oryginalną muzyką, dynamicznym montażem, świetnymi zdjęciami. Warto przeżyć to jeszcze raz, po raz ostatni.


Na zachętę mam dla Was kilka kadrów z ostatnich odcinków.

źródło: facebook
źródło: tumblr
źródło: tumblr
źródło: tumblr
źródło: tumblr
źródło: weheartit.com

11.08.2013

Z notatnika kinomanki, cz. XXI

Uff, skończyły się upały, więc mogę powrócić do pisania. Gdy słupki rtęci pokazują 35 stopni, szczerze mówiąc, obcowanie z laptopem to ostatnia rzecz, na którą mam ochotę. Z racji zajęć zarobkowych i innych zobowiązań jest to nie do uniknięcia, ale gdy nie muszę, to staram się trzymać wówczas od parzącego wręcz komputera z daleka. Teraz, gdy upały odeszły, postaram się nadrobić blogowe zaległości. Nie wiem jak Wy, ale ja bardzo lubię wpisy typu misz-masz, w których można przeczytać krótkie opinie na temat obejrzanych filmów czy przeczytanych książek, których właściwie nic nie łączy. Nie ukrywajmy też, że dla piszącego jest to bardzo wygodna formuła, bo nie trzeba się angażować w pisanie bóg wie jak długiej i ambitnej recenzji i wymyślać oryginalnego tematu dla wpisu. A kilka zdań chyba w zupełności wystarczy - ja zazwyczaj czuję się po nich odpowiednio zachęcona lub zniechęcona do danego filmu. A więc przed Wami kilka moich krótkich refleksji na temat ostatnio obejrzanych filmów. Piszę tylko o filmach, które widziałam po raz pierwszy, bo oglądam też sporo filmów po raz drugi czy trzeci, pokazując je swojej drugiej połówce [właściwie one dominują, ale jakże się cieszę, gdy na przykład po obejrzeniu Wyśnionych miłości, słyszę: „Będziemy oglądać wszystkie filmy tego reżysera” ;)]. Trzeba przyznać, że do „nowości” mam średnie szczęście, bo część z tych produkcji jest bardzo przeciętna. Ale po kolei:
  




















Mieliśmy ochotę na film z Audrey Hepburn, bo oboje ją lubimy. Dodatkowo szukałam filmu, który byłby trochę mniej banalny i trzymał w napięciu. Padło na Doczekać zmroku, za który Audrey dostała nominacje do Oscara i Złotego Globu. To jednak była pomyłka, choć sama Audrey nas nie zawiodła. Niespełna 40-letnia już wówczas aktorka wciela się tutaj w rolę niewidomej kobiety, która wzrok straciła stosunkowo niedawno i jeszcze nie do końca radzi sobie z tą sytuacją. Jej mąż, który jest fotografem podczas powrotu z służbowego wyjazdu otrzymał od nieznajomej lalkę. Okazuje się, że w lalce ukryta jest heroina. Przestępcy chcą ją odzyskać. Niewidoma kobieta sama w domu wydaje się być łatwym celem. Taka sytuacja wydaje się też być dobrym punktem wyjścia do naprawdę dobrego thrillera. Niestety, choć film może i trzyma początkowo w napięciu, to jednak razi wieloma nielogicznościami, a przede wszystkim konstrukcją postaci Susy czyli głównej bohaterki. Susy jest wręcz dziecinnie naiwna – kto wpuściłby do domu obcego faceta, którego nie widziało się na oczy, podającego się za przyjaciela męża? Wydaje mi się, że osoby niewidome są raczej bardziej nieufne. Kolejna sprawa to przewidywalność filmu – od pewnego momentu właściwie można się domyślać każdej kolejnej sceny. Jedynym plusem filmu, oprócz roli Hepburn (i możliwości zobaczenia młodego Alana Arkina), jest jego teatralność. Akcja dzieje się niemal wyłącznie w jednym pomieszczeniu, co potęguje lekko „hitchcockowski” klimat. Jednak do Hitchcocka reżyserowi Terence’owi Young’owi daleko. Polecam tylko fanom Audrey Hepburn.

Gilda  9/10

Mam wrażenie, że o sile Gildy stanowi całkowicie Rita Hayworth. Myślę, że gdyby na jej miejscu znalazła się inna aktorka, o innym temperamencie i innej urodzie, film zostałby uznany za przewidywalny i nudny. Jednak Gilda w wykonaniu Rity wręcz hipnotyzuje. To taka kobieta, której inne zazdroszczą wyglądu i nonszalancji, a mężczyźni nie mogą oderwać wzroku. A że Gilda znajduje się w centrum akcji filmu, to ogląda się go bez jakiegokolwiek znużenia czy rozczarowania. Wręcz odwrotnie – ja oglądałam ten film w zachwycie. Nie tylko nad emanującym erotyzmem wyglądem i grą (co ważne – Rita Hayworth świetnie zagrała) aktorki, ale też realizacją (świetna praca operatora, klimatyczne zdjęcia), a przede wszystkim dialogami charakterystycznymi dla starego kina. Dziś się już tak nie pisze. W Gildzie dialogi budują napięcie, są tak błyskotliwe, że niemal uśmiechamy się, słysząc je, z radości, że natrafiliśmy na tak dobry film. Do tego jeszcze piosenki wykonywane przez Gildę – bardzo wpadają w ucho. Nic dodać, nic ująć. Choć zakończenie jest banalne, przyjemność z oglądania filmu płynie wielka.




Przy okazji akcji „Filmy w moim wieku” przypomniałam sobie o istnieniu tego nakręconego 26 lat temu filmu, który uznawany jest za jeden z najlepszych obrazów wojny w Wietnamie. Jakoś tak niezauważenie i mimochodem, filmy o tej tematyce mocno polubiłam. Nie kręci mnie jednak sama akcja zbrojna, działania wojenne itp. Liczy się dramat jednostek – to w odzwierciedleniu umysłów bohaterów leży siła tego typu filmów. Po genialnym Czasie Apokalipsy, stawiałam Full Metal… wysoką poprzeczkę. Filmowi Kubricka udało się ją przeskoczyć (tym samym pomału odkrywam też sam geniusz Kubricka). Film skupia się na tym, co wojna robi z ludźmi. A dokładniej – w jaki sposób za pomocą musztry młodym chłopakom robi się pranie mózgu, bo tak to trzeba nazwać. Poniżanie, prześladowanie, pozbawienie własności, niezależności, wprowadzenie terroru strachu. To oglądamy w pierwszej części filmu i ta część jest doskonała. Wiele scen ogląda się w napięciu, film dostarcza szeregu różnorodnych emocji, na czele ze współczuciem i niezgodą na takie traktowanie ludzi, robienie z nich bezwzględnych maszyn do zabijania. Druga część filmu, która dzieje się już na froncie, odbiega od innych filmów wojennych. Nie uświadczymy tu strzelanin (oprócz sceny końcowej), lecz raczej oglądamy inne zajęcia żołnierzy, a główny bohater zostaje przydzielony do pracy korespondenta wojennego. Ta część już tak nie wciąga, choć nadal jest dobra i być może jeszcze dobitniej ukazuje bezsens wojny. Trzeba przyznać, że ze względu na tą oszczędność w pokazywaniu scen zbrojnych i skupienie na dramacie ludzi,  film Kubricka bardziej niż inne o podobnej tematyce ma wydźwięk uniwersalny i jest pewnie aktualny po dziś dzień.

Kropka nad i  3/10
















Przed Kropką nad i chcę was ostrzec. To film, na który nie warto marnować swojego czasu. Nie znajduję w nim żadnych zalet, czegoś, co mogłoby sprawić, że jednak nie żałuję, że tego 1,5 godziny nie spędziłam inaczej. Kropka opowiada o temperamentnej Hiszpance, która ma wyjść za nudnego anglika. Na swoim wieczorze panieńskim dziewczyna poznaje jednak przystojnego (o ile podoba się wam Gael Garcia Bernal) młodego Brazylijiczyka. Jeden pocałunek i oczywiście już żyć bez siebie nie mogą, a dziewczyna powoli oddala się od Anglika. Typowe przewidywalne romansidło, a do tego w końcówce reżyser mnoży absurdy, aż śmiać się chce. Choć z drugiej strony, być może taka fabularna wolta była potrzebna reżyserowi i scenarzyście w jednej osobie, kiedy zdał sobie sprawę jaki gniot napisał. I może nawet ona troszeczkę ratuje ten film, w którym słabe jest prawie wszystko: scenariusz – nielogiczny i w dużej mierze przewidywalny, montaż – mający sprawiać wrażenie ambitnego, a tak naprawdę chaotyczny i zły, a także nieprzekonujące aktorstwo. Nie polecam, chyba że lubicie kino absurdu.


Filmy, do których scenariusz napisał Richard Curtis na ogół mnie nie zawodzą. Tym razem jednak mistrz brytyjskiej komedii romantycznej poległ. Dziewczyna z kawiarni jest filmem monotonnym, męczącym i nudnym. Historia romansu pracownika Ministerstwa Finansów z młodą kelnerką o wyrazistych poglądach politycznych, która wplątuje go w nie lada tarapaty, właściwie nie ma w sobie rysu komediowego. To film bardzo na serio, ze względu na poruszoną tutaj problematykę – długu Afryki i biedy w afrykańskich krajach. Może i temat ważny, ale sięgając po ten film sądziłam, że obejrzę sympatyczną komedię romantyczną w dobrej obsadzie (występują Kelly MacDonald i Bill Nighy). To mi obiecano, tymczasem dostałam w sumie poważny i smutny dramat, którego oglądanie choćby ze względu na ów afrykański motyw przewodni nie należało do przyjemności. Zdarzyła mi się raz taka historia: Pewnego dnia byłam na koncercie pewnego znanego polskiego zespołu. Wokalistka zaczęła koncert od słów, że w tej chwili w Afryce umiera właśnie ileś dzieci. Natychmiast wyszłam z tego koncertu, bo takich rzeczy się moim zdaniem nie robi. Czegoś co ma z zasady mieć formułę rozrywkową nie łączy się tematyką poważną i nie emanuje się patosem. To nie wychodzi. I w tym filmie też nie wyszło.

Schronienie  5/10

Kiedy przeczytałam opis tego filmu Francoisa Ozona, wiedziałam, że muszę go obejrzeć. Historie o narkomanach należą do moich ulubionych tematów filmów, może dlatego, że wywołują bardzo skrajne emocje, a takie lubię. W Schronieniu punktem wyjścia jest śmierć Louisa. Chłopak przedawkował. Cudem udało się uniknąć śmierci jego dziewczynie, Mousse, która jak się okaże, była już w tym momencie w ciąży. Co ciekawe – Louis i Mousse nie egzystowali na skraju nędzy, jak często jest to pokazywane w filmowych obrazach narkomanów. Oni byli parą narkomanów zamożnych, bo utrzymywanych przez bogatą matkę chłopaka. I tu film otrzymuje ode mnie jeden z niewielu plusów – za pokazanie, że nałóg dotknąć może każdego, a nie tylko ludzi z nizin społecznych. Mousse mimo wahań decyduje się urodzić dziecko. Przeprowadza się na wieś, z dala od Paryża. To będzie jej schronienie na najbliższych dziewięć miesięcy. Spokój przerwie jej wizyta Paula, brata zmarłego. Zagubiona dziewczyna uwikła się z nim w trudną relację. Rozedrganie emocjonalne dziewczyny, rozterki związane z narodzinami dziecka, problem z odpuszczeniem narkotyków i alkoholu – zostało świetnie odegrane przez Isabelle Carre. Jej bohaterka jest jednak antypatyczna i to w dużej mierze może zaważyć na naszym odbiorze filmu, być może niesłusznie, a jednak nie do uniknięcia. Co mi się nie podobało w Schronieniu, to chyba fakt, że brakuje w nim przyczynowości, brakuje sensu w pokazaniu tych rozterek bohaterki. To do niczego nie prowadzi. Film płynie bardzo leniwie a oprócz początkowych emocji podczas sceny, w której bohaterowie zażywają heroinę, nie wywołuje ich prawie wcale (no chyba że zaskoczenie, że zdeklarowany gej bez zmrużenia okiem spędza noc z kobietą). Tym razem sposób opowiadania Ozona nie przypadł mi do gustu.