Ostatni
przegląd obejrzanych filmów był na początku października. Brakuje weny,
motywacji i chęci do pisania, przyznaję. Próbuję jednak to zmienić. W ostatnim
czasie – czyli od rzeczonego października – wcale nie obejrzałam jednak jakieś
gigantycznej liczny filmów. Poniżej krótko o tych, o których warto wspomnieć.
Tym razem pogrupowałam moje oceny w trzy kategorie, dzięki czemu łatwiej będzie
Wam ocenić, czy polecam dany film.
Trzeba obejrzeć
Broken (reż. R. Norris, 2012) 8/10
Przez
pierwszych kilkadziesiąt minut zastanawiałam się dokąd zmierza ta pozornie
zwykła, obyczajowa opowieść o życiu na przeciętnym angielskim przedmieściu. Im
bliżej jednak do finału, tym bardziej wzrastało napięcie i tym bardziej reżyser
mnie zaskakiwał. Czym? Tym, że okazało się, że jego film mówi okrucieństwie,
złu i brutalności i że nie waha się przed najbardziej szokującymi
rozwiązaniami. Z upływem czasu coraz więcej w filmie dramaturgicznych zwrotów
akcji, coraz bardziej nas on pochłania, czy nawet przytłacza ciężarem
opowieści. Ogromnie wiele robi dla filmu odtwórczyni głównej roli, młodziutka
Eloise Laurence, której oczami oglądamy cały przedstawiony w nim świat. Świetne
role stworzyli też jak zwykle Tim Roth i Cillian Murphy. Niełatwo jest
zapomnieć o tym filmie tuż po seansie – Broken głęboko porusza i skłania do
refleksji. Bardzo niepozorny, mały, ale wielki film.
Rola
Barbary Krafftówny w tym filmie uznawana jest za jedną z najlepszych kobiecych
ról w polskim kinie. To faktycznie da się zauważyć. Dzięki temu, że poznajemy
wewnętrzne monologi granej przez nią Felicji, możemy mówić w przypadku Jak być
kochaną o filmie psychologicznym. Samej Krafftównie dało to natomiast możliwość
zbudowania doskonale pełnego wizerunku Felicji, która przy tym cały czas
pozostaje dla mnie postacią niejednoznaczną. Film Hasa jest przede wszystkim
portretem tej kobiety, ciężko doświadczonej, naznaczonej stratą, rozdartej
emocjonalnie. Poza tym jest to także piękny film o niespełnionej miłości i
życiowych rozczarowaniach. Nie bez znaczenia jest wojna w tle całej tej
historii, bo to ona w dużej mierze wpływa tu na losy bohaterów. W tym miejscu
koniecznie wspomnieć trzeba Zbyszka Cybulskiego. Z każdym kolejnym filmem aktor
ten nie przestaje mnie pozytywnie zaskakiwać swoją ekspresyjną, do głębi
zaangażowaną grą. Choć tu musi ustąpić palmy pierwszeństwa Krafttównie, tworzy
znów świetną, poruszającą kreację. Jak być kochaną zachwyca także w warstwie
kompozycji z uwagi na retrospekcje i czasowe przeskoki, a epizod Wiesława
Gołasa to majstersztyk. Cóż dodać, musicie obejrzeć.
O
kurczę! Kto by pomyślał, że ten film mi się spodoba. Reklamowano go jako horror
(serio!), więc od razu wykluczyłam go z listy filmów, które kiedyś obejrzę. Na
szczęście związek dwojga osób opierać się musi o kompromisy: kiedy
zaproponowałam Ukochanemu, że obejrzymy Coco Chanel, musiałam się jednocześnie
zgodzić na obejrzenie Labiryntu fauna. To była dobra transakcja, zwłaszcza, że
z tej dwójki Labirynt… bije Coco…na głowę. Ale na pewno mówiłabym zupełnie
inaczej, gdyby ta baśniowa przypowieść w całości opierała się na świecie
równoległym i fantazji głównej bohaterki. Jednak Labirynt fauna jest czymś
więcej niż baśnią. Bo Guillermo del Toro jednocześnie opowiada bardzo prawdziwą
historię dziejącą się w rzeczywistym świecie, jak i przedstawia alternatywny
świat, do którego zostaje wpuszczona mała Ofelia. Okrucieństwo wojny zostaje
zderzone ze światem czarów i niesamowitości. Świat ten, a konkretnie tytułowy
labirynt fauna, staje się dla dziewczynki odskocznią od smutnej, krwawej
codzienności, w której musi zmagać się z surowym ojczymem. Pytanie, czy
labirynt był tylko wymysłem jej wyobraźni, ratunkiem, który dla siebie
wymyśliła, pewnie na zawsze zostanie otwarte. Dzięki temu jednak film zyskuje i
zostaje z nami na długo. Przy czym nie jest to baśń z oczywistym happy endem.
Najbardziej porusza właśnie pokazanie zła – w osobie kapitana – bez
jakiegokolwiek oszczędzania widza. Jednocześnie nie byłoby takiego efektu gdyby
nie środki, którymi posługują się twórcy, a więc przede wszystkim zdjęcia
(nagrodzone Oscarem) i efekty specjalne. Całość jest naprawdę wyjątkowa. A więc
kto jeszcze nie widział, ten powinien nadrobić zaległości.
Warto obejrzeć
Obywatel to nie jest typowa komedia i trzeba o tym pamiętać zabierając się za jego
oglądanie. To podróż sentymentalna do przeszłości, dosyć przewrotna, przez co
przyjemnie się w niej bierze udział, a także refleksja nad nami, Polakami,
biorąca pod lupę nasze wady, wszelkie przywary i stereotypy. Film fajnie
obsadzony i interesująco zmontowany.
Zdecydowanie
za późno obejrzany, głównie z powodu braku sympatii dla Keanu Reevesa. Tu
jednak jego drętwota aktorska bardzo pasuje i w gruncie rzeczy nie denerwował
mnie w tym filmie. To może być jednak zasługa dobrego scenariusza, który po
prostu trzyma widza w napięciu. Ciekawie pod tym względem wypadają na przykład
sceny na sali sądowej. Oczywiście, muszę zauważyć, że pod koniec twórcy brną
już za bardzo w dosłowność i zakończenie wypada dość kiczowato. Ale całość jest
interesująca, to na pewno thriller wart uwagi, jeśli lubimy ten gatunek, a przy
okazji ciekawy komentarz do zawodu adwokata. Na plus także Charlize Theron, która
zagrała tu chyba jedną ze swoich najlepszych ról. To aktorka wciąż przeze mnie
niedoceniana, nabrałam więc apetytu na więcej filmów z jej udziałem.
Choć
wszystko, co najlepsze, zostało pokazane w zwiastunie, ubawiłam się na tym
filmie. Interesujący scenariusz, w gruncie rzeczy odważna historia – w końcu
mamy tu na pierwszym planie związek lesbijski – no i przede wszystkim absolutna
czołówka polskich aktorów sprawiają, że warto film Krzyształowicza obejrzeć. Do
tego plus za klimat PRL-u.
Co
jest najlepsze w debiucie fabularnym Krzysztofa Skoniecznego, znanego i
cenionego młodego reżysera teledysków? Warstwa audiowizualna, co nie jest
zaskoczeniem. Zdjęcia są tu fenomenalne, choć pewnie niektórych irytują.
Niektóre kadry, a nawet konkretne sceny wciąż mam jeszcze przed oczami, a film
widziałam już kilka tygodni temu. To zupełnie nowa jakość w polskim kinie i
żeby zrozumieć o czym mówię, musicie po prostu Hardkor Disko obejrzeć.
Niestety, film nie pozbawiony jest wad. Główną są niedopowiedzenia. Zazwyczaj w
filmach je sobie cenię, ale nie wtedy kiedy oglądam na ekranie szokujące sceny,
które widzę bez przyczyny, bez uzasadnienia. Główny bohater, Marcin, pojawia
się i zamierza wymordować pewną nowobogacką rodzinę. Dlaczego? Nie wiemy nic o
nim ani jego motywacji. Możemy się tylko domyślać i domysły są, co widać po
filmowych forach, ale czy to domysły idące we właściwym kierunku? Mam jeszcze
jedno zastrzeżenie – tradycyjne: nie wierzę, że tak wygląda świat nastolatków,
jak przedstawia go Skonieczny (i jak przedstawiają niemal wszyscy polscy
reżyserzy). Na plus natomiast działa jeszcze obsada, zarówno Marcin Kowalczyk,
jak i Janusz Chabior i Agnieszka Wosińska, która jest według mnie bardzo
niedoceniana. Widać w filmie inspiracje reżyserami choćby takimi filmami jak
Funny Games czy Only God Forgives, a i jeszcze więcej by się tego znalazło. I
fajnie, że reżyser szuka, próbuje, eksperymentuje. Może następnym razem wyjdzie
mu film jeszcze lepszy. Ale czas z Hardkor Disko i tak nie będzie stracony.
Mimo wszystko polecam.
Still Alice (reż. R. Glazer, W. Westermoreland, 2014) 6/10
Still
Alice, czyli ekranizacja bestsellerowej powieści Lisy Genovy, Motyl, to prawdę
mówiąc film przeciętny. W żadnym wypadku taki film nie mógłby być wymieniany
jednym tchem z tegorocznymi kandydatami do Oscarów, gdyby nie rola Julianne
Moore. To ona nadaje temu filmowi największą wartość. Największą, ale nie
jedyną, bo obok niej sama tematyka też jest niezwykle ciekawa i w tym względzie
Still Alice mi się podobało, zwracając moją uwagę na problem, o którym tak
naprawdę nie miałam wielkiego pojęcia. Bo kto by pomyślał, że kobieta w wieku
50 lat może już cierpieć na zaawansowanego Alzhaimera. Jak wygląda przebieg tej
choroby tego dowiadujemy się z filmu w moim przekonaniu dostatecznie. Natomiast
jak radzi sobie rodzina chorej, w tym względzie film kuleje. Zabrakło emocji i
wiarygodności w zachowaniu dzieci i męża Alice. Ale czego zabrakło mi
najbardziej to chyba większej ilości epizodów z życia Alice, kiedy Alzhaimera
daje znać o sobie i jak w takiej sytuacji reaguje rodzina. Co do samej Alice –
Julianne Moore odwaliła kawał świetnej roboty, grając przejmująco i
przekonywująco, nie mniej jednak nie jestem pewna czy właśnie za ten film dałabym
jej Oscara (w końcu ma na koncie tak genialne role jak w Godzinach czy Samotnym
mężczyźnie, gdzie nie wystarczyły cechy osoby chorej, by zbudować interesującą
postać). Co do reszty obsady to ja zawsze jestem przychylna dla Kirsten Stewart
i tu również zrobiła na mnie dobre wrażenie, a wręcz doskonale pasowała do
swojej roli, gdyż sama też jest chyba osobą buntowniczą i przekorną. Zaskoczyła
mnie za to pozytywnie Kate Bosworth, której nie uważałam za dobrą aktorkę,
tymczasem tutaj, choć wiele do zagrania nie ma, robi bardzo pozytywne wrażenie.
Z rolami męskimi w filmie nieco gorzej. Najwięcej zastrzeżeń oczywiście mają
ci, którzy czytali książkę. Ja nie czytałam i pewnie tego nie zrobię i mimo że
film jest przeciętny uważam, że warto go obejrzeć.
Inspiracje
skandynawskimi kryminałami czuć tu na kilometr. Ale to tylko pozornie minus, bo
przecież na naszym gruncie kryminałów nie robi się niemal wcale, więc Jeziorak
jest takim światełkiem w tunelu, że jak się chce, to można. A wzorce wybrano
najlepsze. Udało się osiągnąć na ekranie ten charakterystyczny skandynawski
klimat – jest deszczowo, mrocznie, ponuro. A akcja pędzi, tyle że już tych
kolejnych zwrotów akcji można się czepiać i będzie to uzasadnione. Jest w
Jezioraku tak wiele zbiegów okoliczności, że czynią one z tej historii opowieść
wielce niewiarygodną. Ale jeśli by zapomnieć o kryterium wiarygodności,
otrzymujemy naprawdę wciągający, bardzo dobrze zagrany (brawo Jowita Budnik)
film.
Można sobie darować
Jednym
słowem opisałabym go jako intrygujący. Fanką Cronenberga nie jestem, ale Mapy
gwiazd postanowiłam obejrzeć dla obsady. Julianne Moore zagrała tam jedną ze
swoich najlepszych ról, Mia Wasikowska po raz kolejny udowodniła, że ma zadatki
na świetną aktorkę, a Robert Pattinson – że w ogóle potrafi grać. Sama tematyka
bardzo na czasie, a podejście do niej odważne i prowokujące. Czemu więc taka
niska ocena? Bo męczyłam się oglądając ten film. Nie znalazłam sympatii dla
bohaterów (ale z założenia są oni antypatyczni) i znudziła mnie prosta fabuła,
opowieść, w której tak naprawdę nie chodzi o nic. Doceniam jednak satyryczne
zacięcie.
Szczerze
mówiąc, ten film, po którym spodziewałam się bardzo wiele, zdążył mi już
wywietrzeć z głowy. Właściwie nic oprócz dobrego, bo niebanalnego, zakończenia
nie zostało mi po nim w pamięci. Nuda, choć z dobrą rolą Keiry Knightley,
przyjemną muzyką i ciepłą atmosferą.
Wielkie
rozczarowanie. Familijne filmy fantasy to nigdy nie jest dla mnie dobry pomysł
na seans, jednak ten chciałam zobaczyć ze względu na Angelinę Jolie. Choć ta
wypadła w swojej bodajże ostatniej roli bardzo dobrze, nie uratowała koszmarnie
nudnego i przewidywalnego filmu, w którym aż roi się od irytujących postaci
(wróżki wygrywają wszystko w tej kategorii). Jedynym jak dla mnie plusem filmu
– obok Jolie, która jednak była za stara na rolę, którą grała – jest
olśniewająca strona wizualna, w tym świetna scenografia i charakteryzacja. O
tym filmie naprawdę można powiedzieć że jest bajkowy – ale tylko w wyglądzie,
bo bajki są na ogół dużo ciekawsze.
Jeden
z bardziej popularnych animowanych filmów świątecznych. Ja za animacjami nie
przepadam w ogóle, więc obejrzałam go dopiero teraz, mimo licznych emisji w TV
w ciągu ostatnich lat. Skusiła mnie w końcu rekomendacja koleżanki, która na
Ekspresie…zawsze się wzrusza. Cóż, mnie to nie spotkało. Chyba jednak za stara
i zbyt poważna jestem. Przygody małych bohaterów zwyczajnie mnie nudziły. Jednak
Ekspres polarny robi ogromne wrażenie techniką, w jakiej jest wykonany. W roku
2004 było to zdecydowanie nowatorskie podejście i wydaje mi się, że więcej
filmów animowanych powinno wykorzystywać technologię wychwytywania ruchu. Magia
filmu to jednak także jego przesłanie, może nie odkrywcze, ale ważne, gdy film
oglądają dzieci. A Ekspres polarny jak najbardziej powinien podobać się
najmłodszym.
Podoba
mi się oryginalny tytuł tego filmu: Coco avant Chanel czyli Coco staje się
Chanel. I rzeczywiście, film opowiada o początkach najsłynniejszej projektantki
mody, o okresie gdy dopiero odkrywała kim chce zostać i co chce robić w życiu,
a przede wszystkim o jej pierwszych wielkich miłościach. A więc pierwsza wada
filmu – zbyt wiele o miłości, za mało o modzie. Wada druga – nie poznajemy
Coco, nic a nic. Zostaje dla nas nieprzeniknioną tajemnicą, nie dowiadujemy się
o niej niemal niczego. Kto choć trochę zna jej biografię i czytał o niej co nie
co, ten wie, że była osobą wręcz okrutną, znamy jej raczej inny wizerunek niż
ten, który wyłania się z tego niedopowiedzianego obrazu. Oczywiście, taki był
najwidoczniej zamysł, żeby dojść tylko do pewnego momentu jej biografii, ale
nie wyszło z tego nic więcej ponad przeciętne romansidło. Choć trzeba docenić
bardzo dobrą obsadę – Audrey Tautou partnerują utalentowani Alessandro Nivola i
Benoit Poelvoorde, a moją największą uwagę skupiła Emmanuelle Devos.
To
zdecydowanie nie są moje klimaty. Po raz kolejny dałam szansę Andersonowi i po
raz kolejny stwierdzam, że niestety nie polubię się z nim. To znaczy jego filmy
robią na mnie wrażenie warstwą wizualną, ale ponieważ ja cenię sobie głównie
filmy, jak ja to mówię „życiowe”, bajki, które wymyśla Anderson kompletnie do
mnie nie trafiają. Być może Genialny klan jest najbardziej przyziemny, bo z
obejrzanej do tej pory czwórki, ten jego film oceniam najwyżej. Być może też Rushmore miałoby u mnie jakąś szansę. W zasadzie w powyższych zdaniach mieści
się uzasadnienie, czemu tak świetnie oceniany film Andersona ma u mnie tylko
marne 6/10. Ja się na jego filmach nudzę, nie potrafię dać się wciągnąć ani
zżyć z bohaterami. To może o tym co mi się podobało: zawsze podoba mi się u
Andersona dobór obsady, a dalej oczywiście scenografia, charakteryzacja i
kostiumy. Fabuła jednak nie i tak jest i w tym wypadku. I to w zasadzie tyle co
mogę o Grand Budapest Hotel powiedzieć. Mam nadzieję, że najlepszym filmem na
Oscarach nie zostanie, bo według mnie po prostu nim nie jest.