Birdman (reż. A. Inarritu, 2014) 6/10
Nie
rozumiem zachwytów nad Birdmanem. W porównaniu z
najlepszymi dziełami Inarritu czyli 21 gramów i Babel – Birdman
utrzymany jest w zupełnie innej estetyce i tematyce, co mocno mnie rozczarowało.
Doceniam oczywiście formę i technikę - takie prowadzenie kamery, z jakim mamy
tu do czynienia, to prawdziwa innowacja, a ogląda się to wybornie- niczym
podglądanie prób do spektaklu. Emanuel
Lubezki po raz kolejny zachwyca, zasługując na Oscara. Lecz jeśli chodzi o samą
fabułę: dla mnie kiepściutko, a przy tym dosyć nudno. Treść filmu mnie nie
porywa, nie dotyka, nie interesuje. Sfrustrowany aktor który kiedyś wcielał się
w rolę superbohatera grany jest przez Michaela Keatona, który zasłynął z roli
Batmana (być może nawet był najlepszym Batmanem). Ale co z tego? Z tego powodu
mam się zachwycać tym filmem – krytyką Hollywood? Mam już dość filmów
krytykujących Hollywood. I nie zgadzam się z twierdzeniem, że w Birdmanie
jak w soczewce skupiają się nasze życiowe problemy, rozczarowania itd. We mnie Birdman
emocji nie wzbudził. A aktorzy? Aktorzy się spisali, ale żeby Emmę Stone od
razu nominować do Oscara? Lubię ją bardzo i uważam, że jest bardzo
utalentowana, ale w tym filmie mnie do siebie nie przekonała. Za to Edward
Norton był genialny, więc ubolewam, że nagrody mimo tego nie dostanie. Z
irytujących rzeczy muszę wspomnieć jeszcze o nie dającej wytchnienia perkusji,
która ciągle pobrzmiewa w tle Birdmana. Kolejny zabieg techniczny
mający wyróżnić film na tle innych. Niestety, dla mnie film musi być dobry nie
tylko pod względem technicznym. Żeby jednak nie było tak przygnębiająco,
pochwalę Inaritu za fajne, tragikomiczne i nieprzewidywalne zakończenie.
Ziarno
prawdy (reż. B. Lankosz, 2014) 8/10
Uff, jak to
dobrze, że ten film nie zawiódł. Nie czytałam książki Miłoszewskiego, więc może
dlatego nie widzę w filmie Lankosza prawie żadnych wad. Już od znakomitych
napisów początkowych (wzbudziły zachwyt bo w polskich filmach takie czołówki to
przecież rzadkość) wiedziałam, że będzie dobrze. I jest. Jest świetnie zagrane
– w większości, bo Aleksandra Hamkało średnio mnie przekonała. Natomiast Więckiewicz
jako komisarz Szacki – choć jak wspomniałam nie znam literackiego pierwowzoru –
to strzał w dziesiątkę. Ale na drugim planie to dopiero się dzieje: Jerzy Trela
– wiadomo, ale i Krzysztof Pieczyński genialny (nie sądziłam że potrafi być tak
dobry), i Magda Walach jakaś taka mniej irytująca niż zwykle, i Andrzej Zieliński
zaskoczył, i epizod Jakubika bezcenny (choć niektórzy mówią że zbędny – ja tego
zdania nie podzielam, bo wprowadza cenny element humoru. Do tego muzyka Abla
Korzeniowskiego przywodząca na myśl ścieżki dźwiękowe duetu Reznor/Ross. Cudo!
Od strony fabuły też jest więcej niż dobrze. Ziarno prawdy to rasowy
kryminał z wyrazistym głównym bohaterem, wciągającym śledztwem i dialogami,
które ma się w pamięci długo po seansie. Dobre dialogi to zawsze połowa
sukcesu, a to jest film z naprawdę dobrymi dialogami, których scenarzyści nie
muszą się wstydzić, a wręcz przeciwnie. No a aktorzy sprawiają, że te dialogi
żyją. Trzeba docenić też, że zachowana jest równowaga między przedstawieniem
życia osobistego Szackiego a śledztwem, które słusznie jest na pierwszym
planie. Koniec końców, film ma świetny klimat – jest niepokojący i
nieprzewidywalny. Warto się wybrać do kina, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście,
bo to z pewnością jeden z tych polskich filmów, które wraz z końcem roku będą najlepiej
i najczęściej wspominane.
Noe (reż. D. Aronofsky, 2014) – brak oceny
O
filmie Aronofsky’ego niewiele mogę powiedzieć. Będę szczera – to wyznanie
zresztą często pada na tym blogu: zasnęłam na tym filmie. Czy wobec tego Noe
to taka straszna nuda? Zmęczenie zmęczeniem – ale na dobrym, wciągającym filmie
nie zasnę. Ale oczywiście nie przespałam filmu całego i nadrobiłam mniej więcej
to czego nie widziałam. To na pewno nie jest film, który daje dobrą rozrywkę
czy wielkie emocje i duchowe przeżycia. Do fabuły i treści można mieć
zastrzeżenia. To dziwny film, dość mocno odrealniony – tu brawa za scenografię
i efekty specjalne. Rozmach godny Hobbita czy innego fantasy. Zdecydowanie
posiada kilka mocnych scen, które ogląda się w napięciu. To na pewno w pewnym
stopniu film wizjonerski, własna interpretacja Biblii przez reżysera. I choć
początkowo miałam wątpliwości, dlaczego zabrał się on za taką historię, jego
Noe wpisuje się w poczet innych stworzonych przez niego bohaterów – ze swoim
fanatyzmem, zaślepieniem, obsesją czy wręcz problemami psychicznymi. Noe
to jednak wielkie widowisko i chyba to właśnie – nastawienie na efektowność – przeszkadza
mi w nim najbardziej. Nastawiony nie na emocje, a na efekty, film nie wciągnął
mnie, a bohaterowie do siebie nie przekonali. Pozostałam obojętna wobec tej
historii. Z racji tego, ze oglądałam na raty, nie wystawiam oceny.
Tom (reż. X. Dolan, 2013) 7/10
Jeśli
chodzi o filmy Xaviera Dolana, zawsze jestem o jeden do tyłu. W zeszłym roku na
ekranach kin gościła Mama, ja dopiero nadrobiłam jego
poprzedni obraz, Tom. W sumie daje to takie poczucie bezpieczeństwa: zawsze
jeszcze jest jakiś kolejny film Dolana do obejrzenia. Choć Dolan wciąż nie potrafi
nakręcić czegoś tak fantastycznego jak Wyśnione miłości, którym pewnie
nigdy nic nie dorówna. A ja na drugie Wyśnione miłości wciąż czekam, zamiast po
prostu zaserwować sobie ich kolejny seans. Jednak Tom jest przynajmniej
lepszy od Na zawsze Laurence. Bo i krótszy, i utrzymany w innej, bardziej
wciągającej konwencji. Tom to dramat psychologiczny z elementami thrillera,
jednak wciąż obracający się wokół ulubionych tematów Dolana – czyli miłości,
homoseksualizmu, seksualności. Tomem Dolan udowadnia, że nie jest
tylko jednorazowym zjawiskiem, ale zdolnym reżyserem. Tom nie jest tak
przesączony stylistyką, którą Dolan sobie ukochał – nie ma tu prawie wcale slow
motion, bardziej oszczędna i surowa jest też kolorystyka, reżyser zrezygnowała
z teledyskowych wręcz ujęć. Dolan sięgnął za to po nowe środki wyrazu, a przede
wszystkim zbudował klaustrofobiczny klimat, osadzając akcję na odludnej farmie.
Między jego bohaterami pełno jest niedopowiedzeń, a widz co chwila zmuszany
jest do własnej interpretacji zdarzeń. Tom to w rezultacie film intrygujący,
ale jednak nie powalający na kolana. Tytułowy bohater irytuje, a całość jest
trochę naciągana i mało wiarygodna. Fajnie jednak, że Dolan próbuje nowych
rzeczy. Niezmiennie cenię go też za to, że jako reżyser, jest w swoich filmach
jednocześnie aktorem, i to aktorem świetnym i te dwie funkcje łączy z bardzo
udanym efektem końcowym.
Gra
tajemnic (reż. M. Tyldum, 2014) 7/10
Gra
tajemnic znajduje się w stawce filmów walczących o Oscary. Czemu? To trudno mi
zrozumieć, ale co roku mam podobny problem. To film przeciętny, choć
wyróżniający się: rolami Benedicta Cumberbatcha (który jednak bardzo jest już
skażony w swojej grze Sherlockiem) i Keiry Knightley. W tym drugim wypadku
nominacja do Oscara jest dla mnie sporym zaskoczeniem. Zastanawiam się czy
Keira – naprawdę zdolna aktorka, którą bardzo lubię – nie miała jednak w przeszłości lepszych ról
za które by ją można wyróżniać. Jednak faktycznie, w Grze tajemnic zwraca na
siebie bardzo uwagę i jest bardzo przekonująca, więc w sumie nie mam nic
przeciwko tej nominacji, choć kto wie, czy nie zabrała jej sprzed nosa aktorce,
która by bardziej na to zasługiwała. Co do samej fabuły – pomijając, że w
historii o łamaniu Enigmy brakuje Polaków – jest to historia bardzo sprawnie,
ciekawie opowiedziana, pozbawiona dłużyzn i niepotrzebnych dodatkowych wątków. Nie
da się jednak ukryć, że to hipnotyzujący Cumberbatch sprawia, że na losy
szyfrantów patrzy się z zaciekawieniem. Pojawia się wątek homoseksualizmu Alana
Turinga i lekkiego nieprzystosowania społecznego (zespół Aspergera?), a to
zawsze dodatkowy bodziec dla naszych emocji – bo pewnie sama opowieść o łamaniu
kodów szybko by nas znudziła. Warto więc Grę tajemnic obejrzeć przede wszystkim
dla aktorów (na drugim planie jeszcze Mark Strong i Matthew Goode). Seans umili
też z pewnością muzyka Alexandra Desplata, który po raz kolejny serwuje nam
swoje firmowe dźwięki, które trudno pomylić z innym kompozytorem. Nie zawsze
muzyka Desplata mi odpowiada, ale tym razem słuchałam jej z przyjemnością. Niewątpliwie
niesie też z sobą Gra tajemnic kilka wartościowych refleksji, nie jest więc tylko
do bólu przewidywalną biografią. Można obejrzeć bez obaw.
Teoria
wszystkiego (reż. J. Marsh) 6/10
Z
Teorią wszystkiego jest w zasadzie podobnie jak z Grą tajemnic. Obydwa te filmy
są „letnie” – poprawne, znośne, sympatyczne, ale nie porywają. Obydwa mają też
świetnych odtwórców głównych ról. Mam szczerą nadzieję, że Eddie Redmayne wydrze
Oscara z ręki Michaela Keatona, bo za trud włożony w przygotowania do roli
Stephena Hawkinga mu się ta statuetka bardziej należy. Eddie jest naprawdę
niesamowity w tym wcieleniu – bardzo wiarygodny w każdym geście i ruchu. Z
przykrością jednak muszę stwierdzić, że film Jamesa Marsha nie przybliżył mi
sylwetki naukowca, o którym wiedziałam przed seansem niewiele. Teoria
wszystkiego mniej bowiem skupia się na jego osiągnięciach naukowych i karierze,
a bardziej na życiu prywatnym, zwłaszcza relacji z żoną oraz trudzie walki z
chorobą. Przy czym problemy te właściwie tylko muska, przedstawia raczej
powierzchownie. Nie dowiadujemy się co Hawking czuł do żony, ani dlaczego ona
przestała go kochać, niewiele miejsca poświęcone jest jego relacji z dziećmi,
brakuje też wzmianki o kolejnym związku naukowca. Teoria wszystkiego w
rezultacie jest filmem obyczajowym, skrojonym pod przeciętny gust i nakręconym
według utartych schematów. Chyba nie pomylę się jeśli napiszę, że jednak
większość widzów wolałaby dowiedzieć się, czemu Hawking jest tak ważną postacią
w świecie nauki i jak wielkie są jego odkrycia. No ale cóż, taki był wybór
reżysera. Może ów film, w którym Hawkinga gra Cumberbatch, jest pod tym
względem lepszy. Na korzyść filmu Marsha na pewno wypada muzyka Johannsona,
nienachalna, subtelna, ale wpadająca w ucho. Druga sprawa to kostiumy – sukienki
Felicity Jones bardzo miłe dla oka. Jeśli o nią samą chodzi – to bardzo dobra
aktorka, co zauważyłam już w jej wcześniejszych filmach, jednak czy rola żony
Hawkinga naprawdę w tym sezonie była jedną z pięciu najlepszych kobiecych ról w
kinie? Nie jestem pewna, choć z drugiej strony, to pierwsza tak „poważna” rola
tej aktorki, tak duża. Ale czy wymagająca i trudna? Mam podobny dylemat jak w
przypadku Keiry Knightley. Podsumowując, film średni, nie obowiązkowy, ale z
uwagi na Redmayne’a warto mu poświęcić kiedyś swój czas.
OSCAROWI FAWORYCI AD 2015
Na
koniec kilka słów o moich przewidywaniach oscarowych. Nie widziałam wszystkich
nominowanych filmów, więc siłą rzeczy będę bardzo nieobiektywna. Nie zamierzam
zresztą się wymądrzać i typować zwycięzców wszystkich kategorii. Raczej powiem
Wam za kim jest moje serce, a co podpowiada rozum. Na pewno spośród obejrzanych
filmów: Boyhood, Gry tajemnic, Teorii
wszystkiego, Whiplash i Birdmana stawiam na Boyhood.
Takie kino lubię i dlatego podobał mi się ten film najbardziej. Mam więc
nadzieję, że wygra w najważniejszej kategorii. Zdaję sobie jednak sprawę że ma
poważną konkurencję w postaci Birdmana, którego ja akurat nie „kupiłam”.
Chciałabym żeby Richard Linklater dostał statuetkę za reżyserię Boyhood,
a także żeby film wygrał w kategorii montaż. Najlepszy aktor to dla mnie póki
co Eddie Redmayne i chyba ma spore szanse, żeby faktycznie dostać statuetkę. Zdziwiłabym
się, gdyby w kategorii najlepsza aktorka nie wygrała Julianne Moore i życzę jej
tego Oscara, choć miewała lepsze role na swoim koncie. Kategorie drugoplanowe
chyba są pozamiatane tzn. laureatami będą J.K. Simmons i Patricia Arquette i według
mnie będą to słuszne wybory. Choć Edward Norton w Birdmanie zrobił na mnie
takie wrażenie, jak jeszcze nigdy. Birdmana, a właściwie Emanuela Lubezkiego,
chętnie uhonoruję też za zdjęcia. Nie mam
za to swoich faworytów w kategoriach scenariuszowych, ani muzycznych. Co do
polskich akcentów, sądzę że Ida dostanie tego upragnionego Oscara,
bo Akademia lubi filmy czarno – białe i filmy o Holocauście, a tu mamy dwa w
jednym. Plus nominacja za zdjęcia też o czymś świadczy. Nie wiem czy to film
najlepszy to z całej stawki, bo reszty nie widziałam, ale na pewno dobry. Jeśli
chodzi o Joannę i Naszą klątwę – szansa na Oscara jest
tu ogromna. Wydaje mi się, że większą ma Joanna, bo to jednak film o
umieraniu. Jak będzie, zobaczymy. Już za kilka dni będzie wszystko jasne. Zazdroszczę
tym, którzy będą oglądać transmisję z ceremonii. Może kiedyś mi się to uda, to
znowu nie jest jednak jeszcze ten czas ;)
Zdjęcia
do tekstu pojawią się – dodawanie w toku ;)