Wszyscy
piszą o Batmanie, więc ja się wyłamię (zresztą trudno byłoby pisać o czymś
czego się jeszcze nie widziało) i także dlatego, że nie mogę się jeszcze ogarnąć po powrocie z wakacji, przypomnę Wam kilka głośnych filmów ostatnich
lat, o których wypowiadałam się na filmwebie:
Ten
film to osławione efekty specjalne – w końcu pierwszy film w 3D. Rzeczywiście
należy je docenić, ale efekty to nie wszystko. Jednych, tych mniej wymagających
widzów, film ten zadowoli w zupełności, może nawet zachwyci. Ja się jednak nie
zgodzę z opinią, że to film wybitny, bo jako film oceniam całość, nie tylko
efekty, jakkolwiek przełomowe i niesamowite one by były. Fabuła Avatara jest wprost przeciwna do ich
jakości: schematyczna, przewidywalna, szczęśliwie zakończona, po prostu nudna.
A film w dodatku niesamowicie się dłuży: po 1,5 godziny z niecierpliwością
zerkamy na zegarek. Oczywiście, oglądając w trójwymiarze, robi wrażenie
magiczna bliskość ekranu, poczucie znajdowania się w tym samym pomieszczeniu co
bohaterowie, albo w samym sercu bajkowej Pandory, w której co chwilę coś koło nas
przelatuje (a przynajmniej tak nam się wydaje), a głową niemalże dosięgamy
liści drzew. Szkoda, że wzrok szybko się przyzwyczaja i to co było niezwykłe
przez kilkanaście pierwszych minut seansu, z czasem staje się „oswojone”. Może
jestem po prostu uprzedzona do science
fiction i wszelkich podobnych niewiarygodnych historii, ale myślę sobie, że
z dwojga złego lepiej chyba obejrzeć science
fiction o ciekawej fabule (są takie?!) niż nudny film z efektami 3D. Całe
szczęście, jestem pewna że Avatar to
nie będzie przełom, który odmieni oblicze kina. Przede wszystkim 3D (a już na
pewno na taką skalę jak u Camerona) jest drogie. Czy opłaca się więc robić
dramat lub komedię romantyczną w 3D? I po co? Te gatunki rządzą się swoimi
prawami, podstawą jest dobry scenariusz i aktorstwo więc trójwymiar w niczym tu
nie pomoże. A że te gatunki należą do moich ulubionych, mogę spać spokojnie ;) mam
nadzieję…
A
pisząc tę recenzję wtedy, zapomniałam napisać, że aktorsko Avatar wypada bardzo słabiutko…
*
te 7 punktów Avatar dostaje ode mnie
przede wszystkim za efekty i wszelkie sprawy techniczne, nie znam się na tym,
ale doceniam wysiłek ;)
Niewątpliwie
czuć w tym filmie rękę Romana Polańskiego. Ma on charakterystyczny dla wielu
jego dzieł klaustrofobiczny klimat. Trzyma w napięciu od pierwszych scen, aż do
samego końca, który jest szalenie zaskakujący i otwarty na naszą własną interpretację.
Główny bohater permanentnie znajduje się w stanie zagrożenia, a my razem z nim.
Pełna niepokoju atmosfera potęgowana jest przez muzykę Alexandra Desplata.
Świetne są też zdjęcia Pawła Edelmana. Film kręcono głównie na wyspach, podczas
bardzo ponurej pogody, która również pełni tu wyznaczone zadanie. Narracja w
tym filmie jest nieśpieszna, nie można powiedzieć, że jest to film dynamiczny,
zrobiony według wzorca, jaki obowiązuje teraz w przypadku podobnych filmów. Ale
to jest właśnie jego siłą, bo ciekawie skonstruowana opowieść wciąga widza
bardziej niż opowieść nudna, ale z efektami specjalnymi (czyli w rodzaju wyżej
opisanego Avatara). Co jeszcze warte
podkreślenia w przypadku tego filmu to aktorstwo. Zaskoczyła mnie totalnie Kim
Catrall czyli Samanta z Seksu w wielkim
mieście. Zagrała naprawdę bardzo ciekawie. Ewan McGregor z kolei jest
stworzony do ról facetów w stylu tytułowego „ghost writera” czyli takich
„cichociemnych”. Pierce Brosnan pasuje mi jako premier Wielkiej Brytanii – jest
tu kompletnie nijaki, ale jak sam mówi wzorował się na Tonym Blairze i chyba
doskonale mu to wyszło.
Oglądałam
dwa razy, żeby zrozumieć (no, może nie tak całkiem…) i docenić (to już
bardziej) ten tak szumnie reklamowany film. Za pierwszym razem wydał mi się
wręcz przereklamowany, ale za drugim, przy maksymalnym skupieniu, dostrzegłam
jego wielkość. Jeśli reżyser każe swojemu widzowi myśleć, zawsze należy to
docenić. A mogłoby się wydawać, że to typowy blockbuster, twór czysto rozrywkowy. To jednak coś więcej niż
efekty specjalne, choć tych tu nie brakuje i są naprawdę rewelacyjne. To przede
wszystkim skomplikowana układanka, którą sami musimy sobie poukładać w głowie.
Spuszczenie wzroku z ekranu choć na kilka sekund może ją w jednej chwili
zburzyć i zbić nas z tropu. Osobiście, mam przyjemność z oglądania takich
filmów, które wymagają mojego zaangażowania. W Incepcji mamy jeszcze w dodatku niepokojące, niejasne zakończenie,
pozostawiające nas bez jednej bardzo ważnej odpowiedzi.
Mamy
tu też do czynienia z bardzo zgranym i utalentowanym zespołem aktorskim. Fajnie
patrzy się na nich wszystkich razem wziętych. Tradycyjnie nie zawiódł mnie
Leonardo DiCaprio, ale panowie: Tom Hardy, Joseph Gordon – Levitt i Cillian
Murphy dotrzymują mu kroku. Interesującą, niejednoznaczną postać stworzyła
Marion Cotillard, jedynie Ellen Page wypadła na tle ich wszystkich trochę
nijako.
Czy
jest w tym filmie głębia, czy chodzi o coś więcej niż zaszczepianie idei w
ludzkich umysłach? Myślę, że jak większość filmów, tak i ten stara się nam
przemycić podstawowe prawdy o miłości. To temat uniwersalny i da się go
wtłoczyć do każdego filmu, żeby móc się później bronić, że film nie jest pusty
i niesie z sobą przesłanie. W Incepcji
wątek miłosny jest jednak naprawdę poruszający i na pewno nie doklejony na
siłę. Można nawet powiedzieć, że to on napędza akcję. Ale do największej
refleksji skłania sama problematyka snu. Bo tak naprawdę, czy ktoś z nas jest w
stanie powiedzieć, co się z nim dzieje podczas snu? Rozważania nad tym są
fascynujące, a gwarantuję Wam, że po obejrzeniu tego filmu, nieuniknione.
To
nie thriller, ale i tak czuć w nim rękę doświadczonego w ich kręceniu Davida
Finchera. I tym mnie kupił. Scenariusz filmu jest genialny. O Facebooku jest, i
owszem, ale reżyserowi przyświecała chyba bardziej idea pokazania relacji
międzyludzkich, a nie historii portalu. Mark Zuckerberg procesuje się to z
przyjacielem, współzałożycielem strony, którego oszukał, to z chłopakami,
którzy oskarżyli go o kradzież pomysłu i podczas tych, nazwijmy to, rozpraw
(choć nie są to rozprawy a raczej spotkania z prawnikami), cofamy się do
początków portalu. Tempo filmu nie siada ani na chwilę, co w szczególnej mierze
jest zasługą znakomitych dialogów, istnych potyczek słownych, oraz dynamicznego
montażu. Do tego rewelacyjna muzyka duetu Trent Reznor/ Atticus Ross w tle
niemalże każdej sceny. Ona również pomaga w utrzymaniu widza w niekończącym się
napięciu. Jeśli chodzi o aktorów też nie ma się do czego przyczepić. Moim
zdaniem Jesse Eisenberg był świetny (mówić w tak szybkim tempie…), Andrew
Garfield niewiele gorszy, a Justin Timberlake zaskakująco dobry. A sam film
spodoba się nie tylko fanom wszelkiego rodzaju portali społecznościowych.
Historię Facebooka można by zastąpić
historią jakiegoś innego cudownego wynalazku czy też kariery od pucybuta do
milionera. Dlatego za jak najbardziej zasadne uważam porównania do Obywatela Kane’a. Podtytuł TSN mógłby brzmieć „Jak stracić
przyjaciół i zrazić do siebie ludzi”, bo oprócz dorobienia się ogromnego
majątku, właśnie to Zukerbergowi wyszło najlepiej. Z filmu wyłania się obraz
geniusza, samotnika, dziwaka, nie do końca rozumianego przez otoczenie, który
idzie w zaparte nie myśląc o innych. Co ważne, film nie pokazuje go wcale w
negatywnym świetle. Twórcy raczej go nie oceniają, nie usprawiedliwiają, a
inteligentny widz sam będzie w stanie sobie po tym filmie wyrobić o nim opinię.
Ja na przykład jestem pełna współczucia dla Marka i odnoszę wrażenie, że gdyby
nie ludzie, których spotkał na swojej drodze, jego historia mogłaby wyglądać
bardziej optymistycznie. A ostatnie, o co mu chodziło kiedy tworzył ten portal
to pieniądze. Ale to tylko moje zdanie. Film gorąco polecam, żeby móc sobie
wyrobić własne zdanie. I po prostu dobrze spędzić czas. Ja „lubię to”.
Nuuuudy.
Odważę się napisać, że to najsłabszy film spośród tych, które nagrodzono
Oscarem w ostatnich kilku latach. I jeden z najsłabszych filmów o tematyce
wojennej, jakie widziałam (ok., nie było ich wiele). Nie jest to ani film stricte wojenny (gdzie mamy dużo akcji,
wybuchów, strzelanin itd.), ani dramat wojenny (który skupiałby się na
emocjach, przeżyciach bohaterów - żołnierzy). Miłośnicy obydwu gatunków będą
rozczarowani. Za mało długich ujęć, krótkie dialogi, szybki montaż - widz nie
może skupić uwagi. Aktorstwo - nie zachwyca. Po co ten Ralph Fiennes? Bardzo go
lubię i nie rozumiem dlaczego obsadzono go tylko w niewiele znaczącej, 2-minutowej roli. Co to
miało znaczyć? Tę rolę mógł przecież zagrać każdy, a Fiennes lepiej nadawałby
się do głównej roli, w miejsce słabego Jeremy'ego Rennera. Poza tym zabrakło mi
też muzyki, a jeszcze bardziej jakiejś głębi w dialogach. Ja wiem, że może
żołnierze nie mówią na co dzień poetyckim językiem i nie snują filozoficznych
rozważań, ale jednak w filmie o antywojennej wymowie powinno się znaleźć
miejsce na coś takiego. Na tym polu film nieco nadrabia jedynie w ostatnich
minutach. Otrzymujemy w końcu jakiś mądry dialog, który może być kluczem do
zrozumienia postawy głównego bohatera, a także jego monolog do syna, w którym
mówi, że została mu jedna rzecz, którą kocha. Dobrowolny powrót na front nie
pozostawia wątpliwości o czym mowa. Oprócz zakończenia spodobały mi się jeszcze
dwie przejmujące sceny: widok wycieńczonego żołnierza podczas akcji, oraz scena
wyjmowania ładunku wybuchowego z brzucha 10-letniego chłopca. Mimo wszystko jednak
uważam, że na Oscara ten film nie zasługuje, ale może to dlatego, że nie jestem
Amerykanką...