26.08.2012

Kącik polskiego filmu: Pogoda na jutro (reż. J. Stuhr, 2003), Sztuczki (reż. A. Jakimowski, 2007)





Pogoda na jutro to historia Józefa Kozła, człowieka, który opuścił rodzinę i uciekł przed represjami komunistycznymi do zakonu. Gdy po kilkunastu latach zostaje zmuszony wrócić do swojego dawnego życia, do świata, do najbliższych (a przynajmniej tych, którzy kiedyś nimi byli) zostaje przez nich (początkowo) odrzucony, a to jakimi stali się ludźmi nie mieści mu się w głowie. Trudno mu się z nimi porozumieć, zwłaszcza, że oni mają do niego żal, a on nie rozumie ich zachowania.

Zdecydowanie ten film Jerzego Stuhra jest jednym z najprawdziwszych filmów będących satyrą na nasze, polskie społeczeństwo, ale właściwie także na całą współczesną obyczajowość, normy społeczne, na to w jaki sposób żyją dziś ludzie chyba na całym świecie. Nie tyle chodzi o pokazanie jak zmienił się świat przez kilkanaście lat, gdy nasz bohater ostatni raz żył na wolności, a nie w zamkniętym klasztorze, ale mam wrażenie, że jest to przede wszystkim trochę wyraz tęsknoty reżysera za poprzednim ustrojem, w którym nie było kapitalizmu, marketingu, reality show, Internetu i tak szerokiej dostępności narkotyków i innych używek. Ten dzisiejszy świat, ta „nowa” Polska jest zepsuta do szpiku kości. I po prostu trzeba się dostosować do panujących w niej zasad, co dobitnie sugeruje zakończenie filmu. To bardzo smutny (choć generalnie utrzymany w można by powiedzieć komediowej konwencji) i gorzki obraz. Śmiech podczas jego oglądania to śmiech przez łzy. Nie dziwię się już tym, którzy nazywają go najlepszym polskim filmem, ale sama nie wiem, czy chciałabym go obejrzeć ponownie, bo jest naprawdę przejmujący (a nie wiedzieć czemu – chociaż nie, wiem, to przez piosenkę Myslovitz, którzy gościnnie pojawiają się w filmie i śpiewają ze Stuhrem – byłam przekonana, że ten film to lekka komedia). Trudno nie współczuć głównemu bohaterowi, zwłaszcza że gra go bardzo przekonywująco sam Stuhr. W ogóle obsada to ogromny atut „Pogody…” - obok ojca gra i Maciej Stuhr, pojawia się też jak zawsze genialny Krzysztof Globisz. No i dzięki, panie Jerzy, za odkrycie nam Romy Gąsiorowskiej.

Moja ocena to 8/10.




Tu z kolei zachwytów nie będzie. Tak chciałam obejrzeć ten film, tak byłam nastawiona na mądre, ciekawe kino (w końcu film zgarnął niezliczoną liczbę nagród w Polsce i za granicą), a tu takie rozczarowanie. Mam jeden, ale za to ogromny zarzut – ten film jest zbyt nudny i zbyt statyczny. Akcji w nim zero, fabuła nie zmierza właściwie w żadnym kierunku, a tytułowe sztuczki choć mają być motorem sprawczym życia bohaterów, tak naprawdę nie odgrywają żadnej istotnej roli. Film jest rzeczywiście szczery i bezpretensjonalny, ładnie sfilmowany, a do tego zagrany z polotem przez dwójkę amatorów (Damian Ul i Ewelina Walendzik), ale co z tego. Po raz kolejny mamy polski film pochylający się nad biedą i niedogodnościami życia w kraju nad Wisłą (w roli głównej wałbrzyskie biedaszyby). Tutaj jednak bohaterowie starają się żyć optymistycznie, nie ubolewają nad nędzą swojego życia, nie schodzą na manowce – i za to ogromny plus. Naprawdę doceniam dobre kino i wiem, że nie zawsze musi być ono utrzymane w nie wiadomo jak szybkim tempie, bo przecież nie to się liczy, ale tutaj po prostu ta przewijająca się przez ekran nuda do niczego nie prowadzi. Ok., mnie nie zaprowadziła. Ja tylko ostrzegam, że możecie się zawieść.

Moja ocena to 5/10.

21.08.2012

Moda z seriali: Seks w wielkim mieście (HBO)



Od tej produkcji właściwie powinnam była zacząć mój cykl o modzie w serialach. Seks w wielkim mieście zdaje się być pierwszym serialem, który rozbudził w kobietach zainteresowanie modą i który sam zaczął lansować pewne trendy. O roli mody w tej produkcji HBO powiedziano już wiele, więc mój wpis nic nowego do Waszej wiedzy z pewnością nie wniesie. Nie odkryję przed Wami Ameryki pisząc, że swoją sławę i renomę zawdzięcza serialowi Manolo Blahnik, projektant obuwia, a grająca Carrie Bradshaw Sarah Jessica Parker została z miejsca okrzyknięta ikoną mody (jej styl został już kilkukrotnie doceniony przez branżę – aktorka projektowała dla firm GAP i Halston, ma też na swoim koncie mini kolekcję o nazwie Bitten, a na jej cześć jeden z modeli butów Blahnika, który podobno wcale za serialem nie przepada, został nazwany jej inicjałami). Chciałabym Wam tylko pokrótce przybliżyć styl każdej z bohaterek, by podkreślić, że nie tylko Carrie jest w tym serialu „modna”. Ale nie da się ukryć, że to właśnie jej postać wniosła do mody świeżość i oryginalność. Etatowa stylistka serialu, Patricia Field (która również się dzięki niemu wybiła – otrzymała m.in. nominację do Oscara za kostiumy do Diabeł ubiera się u Prady), pokazała w ten sposób, że nie ma takich dwóch elementów ubioru, których nie dałoby się połączyć, z czego dekadę później skorzystał m.in. wspomniany w poprzedniej części, stylista Skins. Niemniej, choć styl Carrie wydaje się być nonszalancki, wszystko w co jest ubrana ona i jej przyjaciółki zostało oczywiście doskonale przemyślane.

Już na tym zdjęciu widać, że przyjaciółki różnią się w kwestii ubioru
Słynna garderoba Carrie
Carrie jest więc najbardziej odważną bohaterką Seksu… jeśli chodzi o wygląd i eksperymentowanie z modą. Jej znakiem rozpoznawczym jest modowy eklektyzm: łączenie znanych marek z ciuchami z pchlego targu (słynny naszyjnik z imieniem "Carrie" według scenariusza bohaterka kupiła właśnie w takim miejscu), rzeczy koszmarnie drogich z tymi z wyprzedaży, a przede wszystkim ciuchów eleganckich z codziennymi (casualowymi jakby to powiedzieli styliści). Wydaje się, że dla Carrie jedynym ograniczeniem może być tylko i wyłącznie jej fantazja. Jedyna zasada jaką wyznaje w modzie to brak zasad. Kolorowe i długie boa założone do dżinsów – ok. Tylko pytanie brzmi, czy są kobiety, które naprawdę ubrałyby się tak ekstrawagancko na co dzień. Carrie upodobała sobie tiulowe spódnice (baletowa spódnica znana z czołówki to koszt kilku dolarów - znalezisko Patricii Field), broszki w kształcie kwiatów, czasami bardzo duże (i zaznaczyć trzeba, że nie ma takiej rzeczy do której by nie pasowały), perły zakładane do zwykłych t-shirtów, krótkie topy…Carrie nie robi sobie też nic z tego, kiedy spod jej białej bluzki prześwituje czarny stanik. Warto podkreślić, że dziewczyny z tego serialu śmiało prezentują swoje wdzięki, rzadko narzekając na jakiekolwiek mankamenty swojej urody (być może tak to działa na Manhattanie – mieszkając tam automatycznie nabierasz pewności siebie i znajomości swojej wartości). 



Pierwsza stylizacja z tego zdjęcia to moim zdaniem Carrie w jednym ze swoich najlepszych wydań 

Co prawda stylizacja już z filmu, ale jedna z najlepszych Carrie
Słynna tiulowa spódniczka z czołówki. Krótka...
Carrie kocha też futra i legginsy, ale przede wszystkim buty. A konkretnie szpilki, najchętniej od wspomnianego już Manolo. Ostatnie pieniądze woli wydać na parę szpilek niż uzupełnienie zapasów w lodówce. Sama w jednym z odcinków przyznaje: „Na starość będę mieszkać w pudełku na buty”. Jej rozpoznawczym rekwizytem mogą też być z powodzeniem oryginalne torebki, jak np.. ta w kształcie wieży Eiffla. Serial wylansował zresztą zjawisko tzw. it bags czyli torebek sezonu. Model Fendi Baguette, czyli torebka w kształcie, jak sama nazwa wskazuje, bagietki, którego Carrie posiadała kilka różnych wersji, w dalszym ciągu jest jednym z najlepiej sprzedających się projektów tego domu mody. Poza tym, poprzez to, że bohaterki łączą rzeczy od Prady, Gucciego czy Diora z rzeczami bardzo tanimi, marki te stały się jeszcze bardziej pożądane, bo kobiety dostały sygnał, że nie trzeba być ubranym markowo od stóp do głów, a wystarczy tylko jeden koszmarnie drogi dodatek. W latach dziewięćdziesiątych było to nie lada odkrycie, bowiem w modzie panował znacznie większy rygor niż dziś.

Kwintesencja bycia Carrie

Jedna z najbardziej pamiętnych stylizacji - Carrie w Paryżu, bodajże ostatni odcinek serialu

Wszystkim fankom serialu Carrie kojarzy się z doskonałym wyczuciem, jak łączyć ubrania i przełamywać stereotypy. Zdecydowanie jest najbardziej barwną postacią serialu pod względem wyglądu i w tym momencie przychodzi mi na myśl stwierdzenie, że zarówno styl jej, jak i jej przyjaciółek fantastycznie podkreśla ich osobowości i charaktery. Carrie jest dla mnie postacią bardzo złożoną, łączącą w sobie wiele sprzeczności, co właśnie odzwierciedlają jej pełne kontrastów stroje. Z kolei Samantha to uosobienie seksu. Kobieta silna,  zdecydowana, odważna i świadoma swojej seksualności. Ma świetne ciało, którego nie boi się eksponować. Wybiera ubrania w jasnych kolorach, z dużymi dekoltami, ale nie przesadza za to z długością spódnic. Jej image jest uwodzicielski, ale nie wulgarny. To kobieta z klasą, dla której marka liczy się ponad wszystko, stąd też uwielbienie dla Versace czy Gucciego. Jej ulubionym dodatkiem są przykuwające wzrok ogromne kolczyki.







Niezwykle elegancka jest też Charlotte, choć postawilibyśmy ją na przeciwnym biegunie w kwestii uwodzenia strojem. Charlotte jest niewinna, słodka, nieco naiwna, a do tego nad wyraz, grzeczna i dobrze wychowana. I te cechy można wysnuć także z jej wyglądu - chodzi zawsze w nienagannych strojach z idealnie dopasowanymi dodatkami, wybiera stonowane kolory, często biel podkreślającą jej niewinność, podobnie jak zwiewne, delikatne materiały i romantyczne fasony. Idealnie czuje się w zestawie spodnie capri (czyli rurki trochę za kolano, bardziej stylowa nazwa obcisłych rybaczek) i bluzka z kołnierzykiem. Zapiętym oczywiście po samą szyję, bo Charlotte nie uznaje zbyt roznegliżowanego wyglądu, bo to po prostu nie wypada.






Została nam jeszcze prawniczka Miranda. W początkowych sezonach, Miranda zakładała po prostu garnitury i krawaty. Jej styl zmienił się z czasem na bardziej kobiecy i zaczęła nosić również delikatne, kolorowe sukienki. Kolorystyka jej ubrań jest jednak od początku idealnie dobrana do urody, a zwłaszcza do rudych włosów. Miranda wydaje się jednak przywiązywać najmniejszą spośród bohaterek serialu wagę do wyglądu i mody. Zwłaszcza po urodzeniu dziecka jej ulubionym strojem staje się T-shirt i dresowe spodnie.








O ile w sześciu sezonach serialu moda jest tylko drugoplanową bohaterką, o tyle przy wersjach kinowych produkcji pojawiły się głosy, że filmy te są jednym wielkim product placement, reklamą, której nawet nie starają się ukryć, a moda przytłacza w nich fabułę. Rzeczywiście, dziewczyny paradują tu wyłącznie w strojach od wielkich projektantów - Very Wang, Lanvin, Diora czy Vivienne Westwood, a obydwa filmy odniosły artystyczną porażkę.

A teraz porównajcie to zdjęcie z tym z początku notki
Było też tak...W filmie numer dwa...

Sporo emocji wzbudziła suknia ślubna Carrie zaprojektowana przez Vivienne Westwood do pierwszego filmu. 

Na aukcjach internetowych można kupić amerykańskie wydania książek dotyczących serialu i filmu „Seks w wielkim mieście". Znajduje się w nich wiele zdjęć przedstawiających ubrania bohaterek, a także wystroje ich mieszkań. Są to: „Kiss and tell" i "Sex and the city. The movie". Warto wspomnieć, że serial wprowadził też inne mody - karierę zrobił dzięki niemu drink Cosmopolitan, lukrowane babeczki czy obnoszenie się z papierowym kubkiem z kawą.

I wszyscy pokochali muffiny


Styl, której z bohaterek jest Wam najbliższy lub najbardziej Wam się podoba? Chętnie też dowiem się, o modzie w jakich serialach chcielibyście przeczytać :)

13.08.2012

Marilyn. Żyć i umrzeć z miłości (A. Signiorini, Świat Książki, 2012)

O Marilyn – pół prawdą, pół fikcją

Bohaterki tej książki nie trzeba nikomu przedstawiać. Marilyn Monroe jest dziś nie tylko znana jako aktorka, ale chyba nawet bardziej jako najsłynniejsza blondynka świata, symbol seksu, ikona popkultury. I osoba, której śmierć jest jedną z najbardziej niewyjaśnionych śmierci w historii.

Marilyn fascynuje artystów, fotografów, literatów i filmowców. A ponieważ jej postać owiana jest wciąż jeszcze aurą tajemnicy i niejednoznaczności, wszystko z metką „Marilyn” znajduje odbiorców. Kolejną książkę o aktorce napisał Alfonso Signiorini, włoski dziennikarz, zajmujący się komentowaniem życia ludzi show-biznesu. Niestety, fabularyzowana biografia Marilyn spod jego pióra niebezpiecznie ociera się o tanią publicystykę z magazynów typu people, zajmujących się życiem sławnych i bogatych.

W swojej książce Signiorini sięga aż do korzeni Marilyn – pierwsze strony poświęca jej matce i babce, obydwu niezrównoważonym psychicznie. Potem opisuje jej dzieciństwo, w którym upatruje źródeł jej późniejszej niestabilności emocjonalnej. Te fragmenty są najmocniejszą stroną książki. Historia dziewczynki, która dla swojej rodziny była zbędnym bagażem i która musiała z tego powodu bardzo szybko dorosnąć, porusza i z miejsca nastawia pozytywnie do bohaterki. Dalsze rozdziały książki są odbiciem kolejnych rozdziałów w życiu Marilyn, wyznaczanych przez następnych mężów i kochanków. Autor pomiędzy wierszami stawia teorię, że Marilyn pragnęła być za wszelką cenę kochana, ale sama kochać nie potrafiła i to doprowadziło do jej tragicznego końca. Zdaniem autora bezpośrednim impulsem do odebrania sobie przez Marilyn życia był niemożliwy związek z Johnem Kennedym, jedynym mężczyzną, którego naprawdę pokochała. Ta biografia jest więc bardzo wybiórcza – skupia się na miłościach i romansach aktorki, niewiele miejsca poświęcając jej karierze filmowej. Autor eksponuje też wiele wątków iście „tabloidowych” jak np. konflikt Marilyn z Joan Crawford czy niechęć do niej ze strony Vivien Leigh. Pominiętych jest wiele interesujących wątków jak np. terapia psychiatryczna u Ralpha Greensona, którą obszernie opisał Michel Schneider w „Ostatnich seansach”, radość aktorki ze spotkania na planie z Clarkiem Gablem, którego była ogromną fanką od najmłodszych lat, czy kilkanaście poronień, które zaliczyła. Autor wspomina mimochodem o jednym, ostatnim i zamiast podjąć ten temat, który dla wielu czytelników może być nagłym szokiem, porzuca go. Większość wątków jest zresztą traktowanych bardzo powierzchownie.

Signiorini przychyla się do stereotypu seksbomby, do jakiego sprowadzono Normę Jean Baker, gdy stała się słynną Marilyn Monroe. Z książki wyłania się obraz kobiety uzależnionej od seksu, zakochującej się w niemal każdym nowopoznanym mężczyźnie i zmieniającej ich jak rękawiczki. Kobiety lekkich obyczajów, żeby nie powiedzieć dziwki. Tego autorowi wybaczyć się nie da. Wydaje on wyrok dla Marilyn bardzo krzywdzący, bo nawet jeśli w istocie była ona rozwiązła, autor zapomina, że było to zachowanie podszyte lękiem przed samotnością i mające dać jej coś więcej niż chwilową przyjemność.

Marilyn w książce Signioriniego nie do końca jest tą Marilyn, którą znamy z licznych innych publikacji. Owszem, jest zagubiona, ale autor nie oddaje w pełni jej smutku, przepełniającej ją melancholii, towarzyszącego jej u schyłku życia strachu. Pokazuje jednak na szczęście, to co było dla niej charakterystyczne – przyjmowanie pewnych póz, granie wielkiej diwy, podczas gdy w środku nie była zadowolona ze swego życia.

Jak przystało na biografię zbeletryzowaną, do faktów z życia Marilyn autor dopisał własne dialogi. Brakuje w tej książce spisu źródeł, z których korzystał, co pomogłoby je uwiarygodnić. Generalnie jednak wydaje się, że oddają one osobowość Marilyn. Znając jej historię można sobie wyobrażać, że dane sytuacje rzeczywiście wyglądały tak, jak przedstawia je autor. Nie wiem jednak, czy nie lepsze w przypadku pisania o gwiazdach jest relacjonowanie samych faktów – bezstronne, niezaangażowane, zostawiające interpretacje czytelnikowi. Ten, kto podejmuje się opisania życia gwiazdy w formie powieści, wystawia się na duże ryzyko. Opłaciło się ono Joyce Carol Oates, która za opowiadającą o Marilyn „Blondynkę” została wyróżniona nominacją do nagrody Pulitzera. Książka włoskiego dziennikarza podobnego sukcesu jednak nie odniesie, bo nie wnosi do tematu życia i śmierci Marilyn nic nowego. Została napisana, a już na pewno wydana, moim zdaniem, zupełnie bez celu. Fani Marilyn nie znajdą w niej nic nowego, a mogą się lekko zirytować. Z kolei ci, dla których Marilyn to tylko piękna kobieta spoglądająca z kalendarzy, kubków i okładek zeszytów, poznają jej bardzo spłyconą historię, która dramat życia i śmierci tej kobiety sprowadza jedynie do nieudanych wyborów miłosnych. Opowieść o pięknej, ale nieszczęśliwej aktorce, która przez całe życie nie potrafiła kochać, a kiedy już jej się to udało, nie mogła być ze swoim ukochanym, zostałaby odebrana zdecydowanie lepiej, gdyby aktorce nie przypisano twarzy ikony światowego kina, o której wiadomo już dziś znacznie więcej ponad to, co przedstawia nam Signiorini. Nie można jednak zaprzeczyć słowom wydawcy, że książka jest wciągająca. Czyta się ją bardzo szybko i z niesłabnącym wraz z kolejnymi stronami zainteresowaniem, które będzie tym większe, im słabiej znamy biografię gwiazdy. Lekturze sprzyja też przystępny język. Ale to wszystko czyni z niej tylko niewiele ponad dobre czytadło, a taka kobieta jak Marilyn zasługuje zdecydowanie na dużo więcej.

Moja ocena to 5/10.


Recenzja ukazała się na portalu Lubimy Czytać.


8.08.2012

Z notatnika kinomanki, cz. XIII


Wszyscy piszą o Batmanie, więc ja się wyłamię (zresztą trudno byłoby pisać o czymś czego się jeszcze nie widziało) i także dlatego, że nie mogę się jeszcze ogarnąć po powrocie z wakacji, przypomnę Wam kilka głośnych filmów ostatnich lat, o których wypowiadałam się na filmwebie:

Avatar (2009) 7/10

Ten film to osławione efekty specjalne – w końcu pierwszy film w 3D. Rzeczywiście należy je docenić, ale efekty to nie wszystko. Jednych, tych mniej wymagających widzów, film ten zadowoli w zupełności, może nawet zachwyci. Ja się jednak nie zgodzę z opinią, że to film wybitny, bo jako film oceniam całość, nie tylko efekty, jakkolwiek przełomowe i niesamowite one by były. Fabuła Avatara jest wprost przeciwna do ich jakości: schematyczna, przewidywalna, szczęśliwie zakończona, po prostu nudna. A film w dodatku niesamowicie się dłuży: po 1,5 godziny z niecierpliwością zerkamy na zegarek. Oczywiście, oglądając w trójwymiarze, robi wrażenie magiczna bliskość ekranu, poczucie znajdowania się w tym samym pomieszczeniu co bohaterowie, albo w samym sercu bajkowej Pandory, w której co chwilę coś koło nas przelatuje (a przynajmniej tak nam się wydaje), a głową niemalże dosięgamy liści drzew. Szkoda, że wzrok szybko się przyzwyczaja i to co było niezwykłe przez kilkanaście pierwszych minut seansu, z czasem staje się „oswojone”. Może jestem po prostu uprzedzona do science fiction i wszelkich podobnych niewiarygodnych historii, ale myślę sobie, że z dwojga złego lepiej chyba obejrzeć science fiction o ciekawej fabule (są takie?!) niż nudny film z efektami 3D. Całe szczęście, jestem pewna że Avatar to nie będzie przełom, który odmieni oblicze kina. Przede wszystkim 3D (a już na pewno na taką skalę jak u Camerona) jest drogie. Czy opłaca się więc robić dramat lub komedię romantyczną w 3D? I po co? Te gatunki rządzą się swoimi prawami, podstawą jest dobry scenariusz i aktorstwo więc trójwymiar w niczym tu nie pomoże. A że te gatunki należą do moich ulubionych, mogę spać spokojnie ;) mam nadzieję…
A pisząc tę recenzję wtedy, zapomniałam napisać, że aktorsko Avatar wypada bardzo słabiutko…
 
* te 7 punktów Avatar dostaje ode mnie przede wszystkim za efekty i wszelkie sprawy techniczne, nie znam się na tym, ale doceniam wysiłek ;)

Autor Widmo (2010) 9/10 

Niewątpliwie czuć w tym filmie rękę Romana Polańskiego. Ma on charakterystyczny dla wielu jego dzieł klaustrofobiczny klimat. Trzyma w napięciu od pierwszych scen, aż do samego końca, który jest szalenie zaskakujący i otwarty na naszą własną interpretację. Główny bohater permanentnie znajduje się w stanie zagrożenia, a my razem z nim. Pełna niepokoju atmosfera potęgowana jest przez muzykę Alexandra Desplata. Świetne są też zdjęcia Pawła Edelmana. Film kręcono głównie na wyspach, podczas bardzo ponurej pogody, która również pełni tu wyznaczone zadanie. Narracja w tym filmie jest nieśpieszna, nie można powiedzieć, że jest to film dynamiczny, zrobiony według wzorca, jaki obowiązuje teraz w przypadku podobnych filmów. Ale to jest właśnie jego siłą, bo ciekawie skonstruowana opowieść wciąga widza bardziej niż opowieść nudna, ale z efektami specjalnymi (czyli w rodzaju wyżej opisanego Avatara). Co jeszcze warte podkreślenia w przypadku tego filmu to aktorstwo. Zaskoczyła mnie totalnie Kim Catrall czyli Samanta z Seksu w wielkim mieście. Zagrała naprawdę bardzo ciekawie. Ewan McGregor z kolei jest stworzony do ról facetów w stylu tytułowego „ghost writera” czyli takich „cichociemnych”. Pierce Brosnan pasuje mi jako premier Wielkiej Brytanii – jest tu kompletnie nijaki, ale jak sam mówi wzorował się na Tonym Blairze i chyba doskonale mu to wyszło.


Incepcja (2010) 9/10 

Oglądałam dwa razy, żeby zrozumieć (no, może nie tak całkiem…) i docenić (to już bardziej) ten tak szumnie reklamowany film. Za pierwszym razem wydał mi się wręcz przereklamowany, ale za drugim, przy maksymalnym skupieniu, dostrzegłam jego wielkość. Jeśli reżyser każe swojemu widzowi myśleć, zawsze należy to docenić. A mogłoby się wydawać, że to typowy blockbuster, twór czysto rozrywkowy. To jednak coś więcej niż efekty specjalne, choć tych tu nie brakuje i są naprawdę rewelacyjne. To przede wszystkim skomplikowana układanka, którą sami musimy sobie poukładać w głowie. Spuszczenie wzroku z ekranu choć na kilka sekund może ją w jednej chwili zburzyć i zbić nas z tropu. Osobiście, mam przyjemność z oglądania takich filmów, które wymagają mojego zaangażowania. W Incepcji mamy jeszcze w dodatku niepokojące, niejasne zakończenie, pozostawiające nas bez jednej bardzo ważnej odpowiedzi.

Mamy tu też do czynienia z bardzo zgranym i utalentowanym zespołem aktorskim. Fajnie patrzy się na nich wszystkich razem wziętych. Tradycyjnie nie zawiódł mnie Leonardo DiCaprio, ale panowie: Tom Hardy, Joseph Gordon – Levitt i Cillian Murphy dotrzymują mu kroku. Interesującą, niejednoznaczną postać stworzyła Marion Cotillard, jedynie Ellen Page wypadła na tle ich wszystkich trochę nijako.

Czy jest w tym filmie głębia, czy chodzi o coś więcej niż zaszczepianie idei w ludzkich umysłach? Myślę, że jak większość filmów, tak i ten stara się nam przemycić podstawowe prawdy o miłości. To temat uniwersalny i da się go wtłoczyć do każdego filmu, żeby móc się później bronić, że film nie jest pusty i niesie z sobą przesłanie. W Incepcji wątek miłosny jest jednak naprawdę poruszający i na pewno nie doklejony na siłę. Można nawet powiedzieć, że to on napędza akcję. Ale do największej refleksji skłania sama problematyka snu. Bo tak naprawdę, czy ktoś z nas jest w stanie powiedzieć, co się z nim dzieje podczas snu? Rozważania nad tym są fascynujące, a gwarantuję Wam, że po obejrzeniu tego filmu, nieuniknione.


The Social Network  (2010)  9/10 

To nie thriller, ale i tak czuć w nim rękę doświadczonego w ich kręceniu Davida Finchera. I tym mnie kupił. Scenariusz filmu jest genialny. O Facebooku jest, i owszem, ale reżyserowi przyświecała chyba bardziej idea pokazania relacji międzyludzkich, a nie historii portalu. Mark Zuckerberg procesuje się to z przyjacielem, współzałożycielem strony, którego oszukał, to z chłopakami, którzy oskarżyli go o kradzież pomysłu i podczas tych, nazwijmy to, rozpraw (choć nie są to rozprawy a raczej spotkania z prawnikami), cofamy się do początków portalu. Tempo filmu nie siada ani na chwilę, co w szczególnej mierze jest zasługą znakomitych dialogów, istnych potyczek słownych, oraz dynamicznego montażu. Do tego rewelacyjna muzyka duetu Trent Reznor/ Atticus Ross w tle niemalże każdej sceny. Ona również pomaga w utrzymaniu widza w niekończącym się napięciu. Jeśli chodzi o aktorów też nie ma się do czego przyczepić. Moim zdaniem Jesse Eisenberg był świetny (mówić w tak szybkim tempie…), Andrew Garfield niewiele gorszy, a Justin Timberlake zaskakująco dobry. A sam film spodoba się nie tylko fanom wszelkiego rodzaju portali społecznościowych. Historię  Facebooka można by zastąpić historią jakiegoś innego cudownego wynalazku czy też kariery od pucybuta do milionera. Dlatego za jak najbardziej zasadne uważam porównania do Obywatela Kane’a. Podtytuł TSN mógłby brzmieć „Jak stracić przyjaciół i zrazić do siebie ludzi”, bo oprócz dorobienia się ogromnego majątku, właśnie to Zukerbergowi wyszło najlepiej. Z filmu wyłania się obraz geniusza, samotnika, dziwaka, nie do końca rozumianego przez otoczenie, który idzie w zaparte nie myśląc o innych. Co ważne, film nie pokazuje go wcale w negatywnym świetle. Twórcy raczej go nie oceniają, nie usprawiedliwiają, a inteligentny widz sam będzie w stanie sobie po tym filmie wyrobić o nim opinię. Ja na przykład jestem pełna współczucia dla Marka i odnoszę wrażenie, że gdyby nie ludzie, których spotkał na swojej drodze, jego historia mogłaby wyglądać bardziej optymistycznie. A ostatnie, o co mu chodziło kiedy tworzył ten portal to pieniądze. Ale to tylko moje zdanie. Film gorąco polecam, żeby móc sobie wyrobić własne zdanie. I po prostu dobrze spędzić czas. Ja „lubię to”.

The Hurt Locker  (2008) 6/10

Nuuuudy. Odważę się napisać, że to najsłabszy film spośród tych, które nagrodzono Oscarem w ostatnich kilku latach. I jeden z najsłabszych filmów o tematyce wojennej, jakie widziałam (ok., nie było ich wiele). Nie jest to ani film stricte wojenny (gdzie mamy dużo akcji, wybuchów, strzelanin itd.), ani dramat wojenny (który skupiałby się na emocjach, przeżyciach bohaterów - żołnierzy). Miłośnicy obydwu gatunków będą rozczarowani. Za mało długich ujęć, krótkie dialogi, szybki montaż - widz nie może skupić uwagi. Aktorstwo - nie zachwyca. Po co ten Ralph Fiennes? Bardzo go lubię i nie rozumiem dlaczego obsadzono go tylko w  niewiele znaczącej, 2-minutowej roli. Co to miało znaczyć? Tę rolę mógł przecież zagrać każdy, a Fiennes lepiej nadawałby się do głównej roli, w miejsce słabego Jeremy'ego Rennera. Poza tym zabrakło mi też muzyki, a jeszcze bardziej jakiejś głębi w dialogach. Ja wiem, że może żołnierze nie mówią na co dzień poetyckim językiem i nie snują filozoficznych rozważań, ale jednak w filmie o antywojennej wymowie powinno się znaleźć miejsce na coś takiego. Na tym polu film nieco nadrabia jedynie w ostatnich minutach. Otrzymujemy w końcu jakiś mądry dialog, który może być kluczem do zrozumienia postawy głównego bohatera, a także jego monolog do syna, w którym mówi, że została mu jedna rzecz, którą kocha. Dobrowolny powrót na front nie pozostawia wątpliwości o czym mowa. Oprócz zakończenia spodobały mi się jeszcze dwie przejmujące sceny: widok wycieńczonego żołnierza podczas akcji, oraz scena wyjmowania ładunku wybuchowego z brzucha 10-letniego chłopca. Mimo wszystko jednak uważam, że na Oscara ten film nie zasługuje, ale może to dlatego, że nie jestem Amerykanką...