Kiełto film, który zasługuje na osobną notkę, bo bardzo chciałabym was
namówić do jego obejrzenia. To jeden z tych filmów, których nie ogląda się dla
przyjemności, a dla samego przeżycia, doświadczenia, dlatego domyślam się, że
dla niektórych może to nie być łatwe. Zwłaszcza jeśli unikacie seksu i przemocy
na ekranie. To jednak film z cyklu takich, które podejmują ważny temat i
pokazują go w odważny sposób, a co za tym idzie, w efekcie trudno o takim
filmie zapomnieć. Ja obejrzałam go już kilkanaście dni temu, ale wciąż od czasu
do czasu o nim myślę.
Kieł jest trochę jak eksperyment, na który miejmy nadzieję nikt się nigdy
nie zdecydował i nie zdecyduje, choć przykłady ze świata o potworach (bo to
chyba nie są ludzie), którzy więżą swoje dzieci, nierzadko wykorzystując je
seksualnie, pokazują, że podobne sytuacje mogą mieć miejsce. W tym greckim filmie
rodzice więżą swoje dzieci od dzieciństwa. Dorosłe już rodzeństwo – dwie
siostry w podobnym wieku i brat (nie posiadają oni imion – funkcjonują jako
Brat, Starsza i Najstarsza) nigdy nie były poza potężnymi murami posesji, w
której mieszkają. Nigdy nie oglądali normalnej telewizji, nie czytali gazet, książek,
nie słuchali radia, nie wiedzą co to telefon…Słowem, są odcięci całkowicie od
świata zewnętrznego. Filmami są dla nich rodzinne nagrania wideo – ze wspólnej
zabawy czy jakiejś uroczystości. Znają je wręcz na pamięć i potrafią cytować,
tak jak Polacy teksty z Misia
chociażby. Zabawą jest pływanie, ale też bardziej brutalne wystawianie palców
pod gorącą wodę, gdzie wygrywa ten, kto wytrzyma dłużej. Są jeszcze
przedstawienia taneczno – muzyczne, w których córki zachowują się jak tresowane
małpki. Co więcej, rodzice objaśniają dzieciom świat po swojemu. Sinatrę
przedstawiają im jako dziadka. Wymyślają dziwne określenia na części ciała.
Słowo zombie tłumaczą jako piękne, żółte kwiaty. Morze to krzesło, a autostrada
to wiatr. Kot to potwór, który zaatakował ich brata (prawdopodobnie będącego
tylko wymysłem rodziców), który odważył się opuścić posesję. No właśnie, przede
wszystkim świat zewnętrzny jest przedstawiany dzieciom jako siedlisko zła, co
ma je zniechęcić do opuszczenia domu. Ale istnieje możliwość by to zrobili –
kiedy wypadnie im lewy albo prawy kieł. To jednak nie wystarczy – aby poruszać
się samochodem, a tylko on zapewnia bezpieczeństwo w tym wrogim świecie, kieł
musi odrosnąć. Co jak wiadomo, nie jest możliwe. Trzeba jeszcze dodać, że do
tej całej chorej sytuacji dochodzi sprawa seksu. Mianowicie koleżanka z pracy
ojca przychodzi regularnie zaspokajać seksualnie syna. Ona też jest dziwną
postacią – nie tylko dlatego, że się na to godzi (ma z tego pieniądze), ale też
dlatego, że bardziej ciągnie ją do jednej z córek. Chcąc ją wykorzystać (choć
ta nie zdaje sobie sprawy, że lizanie kobiety w pewnym miejscu jest złe),
oferuje dziewczynie przepustkę do ucieczki z tej chorej rzeczywistości, w
jakiej ta żyje. Choć reżyser filmu chyba bardziej chce nas przekonać, że
ucieczki nie ma.
Szokujące
w Kle jest prawie wszystko. Niemal
każda scena kipi od emocji i wywołuje je w widzu. Nie można jednak powiedzieć,
że właśnie to zaszokowanie widza miało ten film „sprzedać”. Seks i przemoc nie
są tu pokazane bez powodu, z resztą to chyba nie one szokują najbardziej.
Najbardziej szokuje ta skrajność, to okrucieństwo jakiego doznają dzieci ze
strony rodziców, którzy odgrodzili je od świata, sprawują nad nimi całkowitą
kontrolę i uczynili z nich więźniów. Jest to w pewnym sensie aluzja do systemów
totalitarnych – w filmie można znaleźć na tej linii wiele analogii. Siłą filmu
jest jednak to, że każdy może go odebrać inaczej. Jakie jest jego przesłanie, o
czym chce nam powiedzieć reżyser – tego się nie jednoznacznie opisać. Obok
refleksji nad mechanizmem poznania świata (znamy go takim, jakim ktoś go nam
pokazał), można tu dostrzec także obraz rodzinnej patologii, problemów z
komunikacją we współczesnym świecie czy przedstawienie antyutopii – o czym
świadczy niemożność całkowitego odcięcia się od zła, w żadnych warunkach, nawet
tych, które wydawałoby się, że właśnie to mają na celu. Pojawia się też mnóstwo
pytań: dlaczego rodzice tak postępowali ze swoimi dziećmi? z jakich pobudek?
dlaczego matka biernie godziła się na zasady wprowadzane przez męża? Czy chodzi
o to, że ojciec bawi się w Boga, chce być stwórcą pewnego świata i nim rządzić,
czy też może wszystko to wynika z troski o dzieci i chęci uchronienia ich przed
okrucieństwem świata? Czy jest coś o czym nie wiemy – może postępowanie ojca
umotywowane jest jakimiś traumatycznymi wydarzeniami z dzieciństwa, młodości?
No i pytanie o zakończenie, które można interpretować różnie, choć właściwie
tylko jednak interpretacja wydaje się być słuszna. Swoją drogą, zakończenie
jest zarówno mocną, jak i słabą stroną filmu. Zostawia widza z refleksją,
zachęca do pomyślenia jeszcze chwilę nad filmem, a z drugiej strony jest dość przewidywalne,
bo charakterystyczne dla tego rodzaju produkcji.
Kieł wyróżnia się także ze względu na grę aktorską. Wiele osób odbiera ją w
niewłaściwy sposób. Swego rodzaju sztuczność, recytowanie kwestii przez aktorów
wcielających się w rodzeństwo jest przemyślanym zabiegiem. Dzieci są
wytresowane, podporządkowane rodzicom, wyprane z emocji, uczuć, powielają
teksty czy postawy podejrzane w domu czy na rodzinnych nagraniach i dlatego ich
wypowiedzi przypominają regułki cytowane z pamięci. Mocną stroną filmu jest też
jego minimalizm i surowość, w czym przypomina on dokonania Michaela Haneke. Nic
nie jest w stanie przesłonić dramatu jaki rozgrywa się na ekranie – ani
wnętrza, ani muzyka, ani praca kamery. Z tego względu film ogląda się trochę
jak dokument.
Kła naprawdę warto obejrzeć, choć będzie to seans nie łatwy. Jednak skoro
mamy taki oręż jak kino, masowo dostępne dla ludzi, docierające szeroko, to
warto z niego korzystać także po to, by podejmować trudne tematy i skłaniać do
refleksji. Kieł to film, który powinien dotrzeć do jak największego grona
odbiorców, każdy go powinien zobaczyć, bo ten film uświadamia, otwiera oczy i
jest jedną wielką przestrogą.
Moja
ocena: 8+/10
Na koniec mam dla Was coś lżejszego - pojawił się zwiastun filmu Przed północą, trzeciej części trylogii Richarda Linklatera, z Julie Delpy i Ethanem Hawke w rolach głównych. Zapowiada się znowu dużo chodzenia i rozmawiania ;)
A już totalnie na koniec, życzę Wam wesołych świąt, z czasem wolnym na kulturę ;)
Na wstępie drobne ogłoszenie. Na Allegro wystawiłam kilka ciekawych książek, w stanie idealnym, po atrakcyjnych cenach. Może coś kogoś zainteresuje :) Listę książek znajdziecie pod tym linkiem. A teraz przejdźmy do recenzji biografii Ingrid Bergman, po lekturze której nabrałam ochoty, by obejrzeć kilka filmów z aktorką. Póki co - są w planach ;)
Zagraj to jeszcze raz, Ingrid!
Ze wszystkich knajp na całym świecie Ilsa Lund wchodzi pewnego dnia akurat do knajpy Ricka Blaine’a. Wciąż zakochana w dawnym kochanku prosi pianistę o zagranie piosenki, która kojarzy się jej z paryskim romansem z Rickiem – „As Time Goes By”. Mówi „Zagraj to Sam, przez wzgląd na dawne czasy. Zagraj to, Sam”. Ta kwestia wypowiadana w „Casablance” przez Ingrid Bergman zapewniłaby aktorce dożywotnie zapisanie się na kartach historii filmu i w pamięci widzów. Ale Bergman nie spoczęła na laurach, po oszałamiającym sukcesie, jaki stał się jej udziałem za sprawą roli w melodramacie wszechczasów. Lektura jej biografii pióra Charlotte Chandler jest najlepszą okazją, by się o tym przekonać.
Biografia ta mogłaby nosić tytuł „Ingrid Bergman. Własnymi słowami”. Autorka jedynie prowadzi nas przez kolejne etapy życia i kariery aktorki, oddając jej głos w najważniejszych momentach. Książka jest bowiem w dużej mierze zapisem wypowiedzi Ingrid, których udzieliła w długich rozmowach z Charlotte Chandler. Chandler nie jest już najmłodsza, co oznacza, że na przestrzeni swoich lat miała okazję poznać wiele nieżyjących osobistości świata filmu. Przyjaźniła się z George’m Cukorem, który poznał ją z wieloma gwiazdami, których życie potem miała okazję opisać. Tak było właśnie w przypadku Bergman, z którą spotykała się kilkukrotnie. Aktorkę opisują też inni: Alfred Hitchcock, z którym się przyjaźniła i zagrała w trzech jego filmach, wspomniany George Cukor, który obsadził ją w oscarowym „Gasnącym płomieniu”, Sidney Lumet, z którym zrobiła „Morderstwo w Orient Expressie”, czy partnerzy z planu, m.in. Cary Grant, Gregory Peck czy Liv Ulmann. Autorka zadała sobie wiele trudu, by dotrzeć do jak największej liczby osób, które pojawiły się na zawodowej drodze Bergman, a także po prostu korzystała z nadarzających się okazji, by kogoś o aktorkę zapytać. Oczywiście, rozmawiała także z jej najbliższymi, m.in. jednym z trzech mężów - Roberto Rossellinim i córkami z tego małżeństwa – Isabellą i Isottą. Wypowiedzi tych wszystkich osób dają obraz kobiety silnej, zdeterminowanej, a jednocześnie nieśmiałej i oddanej rodzinie.
Ingrid Bergman w książce Chandler poznajemy i jako aktorkę, i jako kobietę. W branży zyskała opinię pracowitej, w życiu odważnej. Mimo trzech Oscarów i czterech Złotych Globów nie przestała pracować nawet, gdy wykryto u niej nowotwór. Stanęła na deskach teatru nawet w dniu, w którym zmarł jej były, ale wciąż bliski mąż, Roberto Rossellini, wybitny włoski reżyser. Była człowiekiem, który nie poddaje się przeciwnościom losu, co doskonale znajduje odzwierciedlenie w jej życiorysie. Jeśli dla kogoś Ingrid jest wyłącznie piękną i smutną Ilsą z „Casablanki”, może być zaskoczony tym, jak wiele w życiu przeszła. Trzy nieudane małżeństwa, wielki skandal związany z jej romansem z Rossellinim w czasie gdy była jeszcze żoną innego, co za tym idzie - potępienie przez amerykański senat i nieformalna banicja ze Stanów Zjednoczonych, potem poważna choroba córki, a w końcu rak, który odebrał jej urodę, pewność siebie i ostatecznie życie. A do tego jeszcze dręczyły ją przez całe życie wyrzuty sumienia z powodu śmierci ciotki i wystąpienia w nazistowskim filmie propagandowym. Media wiele lat kreowały wizerunek Bergman jako zimnej i wyrachowanej, robiącej karierę za pomocą łóżka. Książka Chandler ten wizerunek zdecydowanie ociepla, burzy ów mit „kobiety fatalnej”, stając się swego rodzaju laurką dla aktorki. Nie ma w tym jednak nic złego, bo liczne cytaty naprawdę sens tego hołdu uwiarygodniają. „Ingrid Bergman” jest fascynującą historią o niezłomnej kobiecie, która przy okazji była wybitną aktorką. Albo odwrotnie. Wiele o niej mówi i zachęca do odkrywania jej filmografii na nowo.
Nie od dziś wiadomo, że literatura to doskonały materiał na film. Nakręcenie ekranizacji często rozsławia książkę, która może na fali popularności filmu dotrzeć do kolejnych czytelników. W naszym kraju co jakiś czas mamy do czynienia właśnie z taką prawidłowością. Dotarł więc i do nas „Poradnik pozytywnego myślenia”, amerykański bestseller, którego ekranizacja została w tym roku obsypana licznymi nagrodami. Kto widział film, ten już pewnie jednoznacznie stwierdził, czy chce przeczytać książkę Matthew Quicka, czy też nie jest nią zainteresowany. Cokolwiek by nie mówić o filmie, który dla jednych będzie przeciętną komedią romantyczną powielającą utarte schematy, a dla drugich komediodramatem wnoszącym powiew do tego gatunku, książka i tak jest dużo lepsza. Co zresztą nie powinno dziwić.
Pat Peoples jest trzydziestoparolatkiem o mentalności dziecka. Niestabilny psychicznie mężczyzna właśnie opuścił zakład psychiatryczny, w którym przebywał kilka lat. Co zaprowadziło go do, jak sam je nazywa, „niedobrego miejsca”? Jego wspomnienia są mgliste, a rodzina stara mu się także o tym nie przypominać. Jedno jest pewne, na skutek wydarzeń sprzed lat Pata zostawiła jego żona, Nikki. Ale Pat nie przyjmuje do wiadomości, że to już koniec ich małżeństwa. Traktuje swoje życie jak film, a te przecież zawsze kończą się happy endem. Aby odzyskać Nikki Pat opracowuje plan – codziennie dużo ćwiczyć, przyjmować leki i być miłym, a przede wszystkim unikać agresji i wdawania się w kłótnie czy bójki – to przepis na odzyskanie żony. Do tego regularne sesje terapeutyczne i zgłębianie amerykańskiej literatury, której Nikki uczy w szkole. Ale oczywiście, droga do szczęśliwego finału okazuje się być wybrukowana nieprzewidzianymi sytuacjami. Pata wybijają z rytmu zmiany, jakie zaszły w jego otoczeniu – brat się ożenił, przyjaciel został ojcem, a w małżeństwie jego rodziców nie dzieje się najlepiej. Trudno mu też kontrolować swoje nerwy. Mimo wszystko stara się cały czas myśleć pozytywnie i z nadzieją patrzy w przyszłość. Patowi pomagają najbliżsi, zwłaszcza męska ekipa, z którą wspólnie ogląda mecze Orłów, swojej ukochanej drużyny futbolowej. Ale w jego życiu pojawia się też inna kobieta, Tiffany, która po stracie męża przeszła załamanie nerwowe i popadła w nimfomanię. Ale od Pata nie oczekuje seksu. Będzie chciała go wykorzystać w inny sposób. Najpierw codziennie razem biegają – on w worku na śmieci, by bardziej się pocić i chudnąć, ona często zupełnie się do niego nie odzywając. Z czasem staną się sobie coraz bardziej bliscy, a do czego to ich zaprowadzi, to można przewidzieć pewnie jeszcze przed lekturą. Bo przecież książka o takim tytule nie może się źle skończyć.
Choć wydaje się być zupełnie sztampową, historia Pata jest jednak naprawdę warta uwagi. Można książce zarzucać, że prezentuje typowo amerykańskie podejście do życia, czyli „don’t worry, be happy”, ale trudno zaprzeczyć, że rozczulająca wiara Pata w szczęśliwe zakończenie pozytywnie wpływa na czytelnika. „Poradnik pozytywnego myślenia” rzeczywiście okazuje się poradnikiem. Książki pisane z perspektywy osoby chorej, a tak jest w tym przypadku, zawsze zmieniają kąt naszego patrzenia na dany problem czy nawet na świat jako całość rzeczy i zjawisk. Przypadek Pata uczy, że każda historia ma z góry przesądzony happy end, który jednak wcale nie musi wyglądać tak, jak przewidujemy. Wystarczy dać szansę sobie i przeznaczeniu, które staje na naszej drodze. Zauważać drobiazgi i doceniać małe gesty. Nie zawsze to, czego oczekujemy, jest tym, co jest nam potrzebne.
Powieści Quicka się nie czyta. Ją się pochłania. Ogromna w tym zasługa po dziecięcemu naiwnej narracji Pata. Oczywiście, jednych może to zirytować, ale to główny atut książki – wejście do umysłu osoby chorej psychicznie, która do końca nie rozumie świata, na który patrzy, ale robi wszystko, by się do niego dostosować. Co czasem daje sporo zabawnych sytuacji. Do tego dochodzą ciekawie skonstruowane, choć nie pogłębione psychologicznie, postaci drugoplanowe – troskliwa matka, ojciec uzależniający swoje relacje z rodziną od wygranej ulubionej drużyny, czy zwichrowana i działająca impulsywnie Tiffany. Bohaterowie budując świat, w którym chce się przebywać, zaskarbiają sobie naszą sympatię. „Poradnik…” to ciepła, przyjemna opowieść, a jednak daleka od banału. Z jednej strony książka jakich wiele, nie odkrywająca Ameryki, z drugiej zapadająca w pamięć, dzięki rozwiązaniom nie do końca sztampowym i przewidywalnym.
Sztampowy jest za to film, który na postawie „Poradnika…” powstał. Reżyser David O. Russell przemielił powieść Quicka i zupełnie gdzie indziej postawił akcenty. Podczas gdy książka koncentruje się wokół Pata i problemu powrotu osoby chorej do świata, osią filmu jest zdecydowanie wątek romansowy. Film znacznie rozbudowuje te elementy książki, które były tylko mało istotnymi wątkami, spychając na margines te, które w powieści odgrywają kluczową rolę. Jednym słowem – książka jest bardziej dramatyczna, a film zdecydowanie spłyca jej wymowę. Zatem jeśli jeszcze go nie znacie, pamiętajcie: najpierw książka, potem film.
Kino
młodzieżowe ma się źle. Wręcz powiedziałabym, że jest na wymarciu. Bo dziś kino
młodzieżowe to właściwie historie spod znaku komedii romantycznych z akcją w
szkole. Czyli tak naprawdę bardziej chodzi o wątek miłosny (nieskomplikowany na
ogół i budowany na ogranych schematach), niż o tematykę stricte zajmującą
młodzież. Te filmy przeważnie są sztuczne, nieśmieszne i sztampowe. Tymczasem Charlie (lub też Perks of Being a Wallflower jak brzmi tytuł w oryginale) przywraca
wiarę w kino młodzieżowe. To film ciepły, nie ociekający lukrem, ale też nie
melodramatyczny, dobrze zagrany (co w kinie młodzieżowym nie jest wcale normą)
i po ludzku życiowy. A do tego jest to ekranizacja książki dokonana przez
nikogo innego, jak samego jej autora. Stephen Chbosky to jak się okazuje
człowiek instytucja. Książki nie czytałam, ale w takim wypadku mieć pretensję o
złą ekranizację wydaje się być trochę nie na miejscu. W końcu autor książki
jest chyba najwłaściwszą osobą do decydowania co w filmowej wersji znaleźć się
powinno, a co nie. Tym bardziej, jeśli książka przepełniona jest wątkami
autobiograficznym. Słodko – gorzka historia Charliego skupia się na relacjach
introwertycznego chłopaka z otoczeniem. Ze względu na swoje usposobienie nie bardzo
odnajduje się on w nowej szkole, w dodatku na barkach ciąży mu wspomnienie o
śmierci ciotki i tajemniczego kolegi, do którego pisze listy stanowiące
podstawę narracji. Przez cały film zastanawiamy się, co musiało się stać, że
Charlie jest dziś chłopcem zagubionym, przestraszonym i niepewnym siebie. Co
najlepsze, reżyser nie podaje gotowych odpowiedzi, polegając na inteligencji
widza i przemycając prawdę gdzieś między słowami (i obrazami). Charlie jest czymś znacznie więcej niż
filmem o pierwszej miłości i licealnej przyjaźni. Wpisuje się co prawda w tę
tematykę, ale nie jest ona celem samym w sobie. Ważniejsze dla autora książki i
filmu jest pokazanie z jakimi problemami zmagają się nastolatki i jak brutalne
bywa ich zderzenie z dorosłością. A osadzenie filmu w realiach lat 90., czasach
kiedy młodzież jak mi się wydaje była znacznie dojrzalsza emocjonalnie niż
dziś, tylko je uwiarygodnia, choć sprawy takie jak homoseksualizm, wczesna
inicjacja seksualna czy poczucie wyobcowania, pozostaną zawsze kwestiami
ponadczasowymi. Poetyka lat 90. została dobrze wykorzystana dając doskonałą
oprawę muzyczną i wizualną (stroje bohaterów). Młodym aktorom (Emma Watson,
Ezra Miller, Logan Lerman) udało się stworzyć charyzmatyczne, wyraziste
postaci, które z miejsca zdobywają serce widza. Wszystko to sprawia, że Charliego ogląda się z nieskrywaną
przyjemnością i gdy napisy końcowe gasną, ma się ochotę tę przyjemność przeżyć
jeszcze raz.
Jeszcze
dłuższe zaręczyny7+/10
Ostatnio
mam manię na punkcie Emily Blunt i staram się nadrabiać co ciekawsze filmy z
jej udziałem. Aktorka wybiera produkcje naprawdę nieźle, a może po prostu jej
udział sprawia, że film już na starcie zyskuje. Jeszcze dłuższe zaręczyny
(przetłumaczone w mojej wersji z lektorem dosłownie czyli jako Pięcioletnie
zaręczyny) zaczynają się tam, gdzie przeważnie komedie romantyczne się kończą
tzn. w momencie oświadczyn. No, może w komediach romantycznych pokazany byłby
jeszcze ślub. Nasza filmowa para, Violet i Tom, też ma go w planach, ale co i
rusz staje im coś na przeszkodzie. Przede wszystkim kariera akademicka Violet.
Staż w innym mieście jest dla dziewczyny szansą, więc przerywa ona
przygotowania do ślubu i z narzeczonym przeprowadza się do mroźnego Michigan.
Jeszcze dłuższe zaręczyny to w sumie bardzo aktualny film przedstawiający
sytuację nie tak zgoła rzadką. Współczesne pokolenie nie pali się bowiem do ślubu
kiedy w perspektywie ma rozwój zawodowy i zrobienie kariery. Właściwie, mogłoby
się pojawić pytanie, a co to za problem wziąć ślub w nowym miejscu zamieszkania
(gdzie para zostaje na kolejne dwa lata). Violet i Tom nie biorą takiej opcji
pod uwagę, głównie dlatego że w wirze zajęć brakuje im (a właściwie jej) na to
czasu. To także film o poświęceniu i chodzeniu na kompromisy, co w związku jest
niezbędne. Tom, dobry kucharz, z szansą na spory awans czy nawet otwarcie
własnej restauracji, rezygnuje z tych planów, by realizować mogła się Violet.
Producentem filmu jest Judd Apatow i to widać, bowiem jego produkcje cechuje
spory realizm w portretowaniu relacji międzyludzkich, ze wszystkimi ich
szarościami, brudami i trudami. I tak jest także tutaj. Film wyróżnia się na tle
innych komedii romantycznych, bo ma do przekazania coś więcej niż to, że miłość
czeka za rogiem. Pomagają też aktorzy: Emily Blunt wobec której jestem
bezkrytyczna i mogę powiedzieć tylko tyle, że w każdym filmie mnie przekonuje,
oraz Jason Segel, który jest współscenarzystą filmu. w pamięć zapadają tez Rhys
Ifans, Alison Brie czy Jacki Weaver (chyba muszę w końcu obejrzeć Królestwo zwierząt). Ach, no i jeszcze
fajny motyw z pączkami. Słowem, lekki, ale niegłupi film. Polecam.
Wszystko
co dobre6/10
Ryan
Gosling w thrillerze opartym o prawdziwą historię. I już samo to sprzyja
pozytywnej ocenie filmu, jakby nie był on bowiem zrealizowany, to i tak ta
historia intryguje. Podejrzany o zabójstwo David Marks sportretowany przez
Goslinga jest postacią tyleż niejednoznaczną co odpychającą (udana w tym pomoc
charakteryzacji). Klimat filmu jest przez cały czas dość niepokojący, jednak
sam film jest nierówny. Nie zagłębiono się zbytnio w postaci bohaterów, nie
wyjaśniono jak doszło do drastycznej przemiany Davida z kochającego męża w
psychopatycznego zabójcę, choć z drugiej strony może i to lepiej. W
rzeczywistości sprawa przedstawiona w filmie również posiada bowiem więcej
pytań niż odpowiedzi. Mocnym atutem filmu jest to, że wciąga i widz
autentycznie jest ciekawy dalszych wydarzeń. Choć pewnie gdyby nie dobre
aktorstwo – Gosling, Dunst, Langella – wyszłoby z tego typowe kino telewizyjne
z cyklu „prawdziwe historie”.
Co
jakiś czas np. przy okazji festiwalu w Cannes, w mediach na nowo podejmowana
jest dyskusja na temat niewielkiej liczby kobiet na stanowiskach reżyserów. Wypisałam
sobie reżyserki, które znam i wcale nie wyszło mi ich tak mało, jednak
rzeczywiście w skali całego świata jest ich niewiele. Z czego to wynika?
Wydaje
się, że kobiety postrzegane są jako reżyserki filmów typowo kobiecych (czytaj:
ckliwych, romantycznych, nie dla ogółu) dlatego wytwórnie w nie nie inwestują. Niektóre
reżyserki przyznają, ze jest ich mało nie dlatego, ze są dyskryminowane, lecz
dlatego, że to piekielnie wymagający, trudny zawód dla kobiety, która chce być jednocześnie
żoną i matką.Może
mała ilość kobiet – reżyserek wywodzi się też z tego, że gdy powstało kino
kobiety raczej marzyły o tym, by zostać aktorką i pięknie wyglądać na ekranie i
po prostu mniejszą część z nich ciągnie do reżyserowania?
Jakkolwiek
by nie było, to dziwne że akurat w tym zawodzie kobiety nadal są traktowane z
lekceważeniem i pogardą, podczas gdy kobiety na innych męskich stanowiskach są
już zaakceptowane. A przecież reżyserki nie mają się czego wstydzić, bo
przeważnie robią filmy dobre, a nie słabe, co postaram się udowodnić tym
wpisem. Tymczasem warto pamiętać o tym, że kobiety przecierały szlaki wszystkim
chcącym stanąć za kamerą już od zarania kina. Francuzka, Alice Guy-Blache, już
w 1896 roku chwyciła za kamerę. Jej pierwszy film był zarazem prawdopodobnie
pierwszym filmem, który miał fabułę. Natomiast jej rodaczka Germain Dulac,
stworzyła prawdopodobnie pierwszy w historii kina kobiecy manifest
feministyczny, film Uśmiechnięta pani
Beudet (1923).
Chcę
Wam przedstawić siódemkę najciekawszych moim zdaniem kobiet reżyserek, które zachwycają już teraz i po
których można spodziewać się w przyszłości jeszcze wielu dobrych filmów. Kilka uwag
w związku z tym: nie ma na liście reżyserek kina raczej kobiecego czyli Nancy
Mayers i Nory Ephron – są to twórczynie znakomitych komedii romantycznych,
które przecierały szlaki dla współczesnej formy tego gatunku, ale ponieważ
chodzi w tym wpisie o pokazanie, że kobiety kręcą nie tylko stereotypowe,
romantyczne filmy, no to tych pań nie ma. Nie ma też kobiet, których filmów
niestety nie widziałam, np. Nadine Labaki (Karmel),
która robi podobno znakomite ciepłe, kobiece filmy czy Agnes Vardy (Plaże Agnes). Nie ma też wyborów
oczywistych czyli Agnieszki Holland, Jane Campion i Kathryn Bigelow. A więc
zestawienie subiektywne i z pewnością nie jedyne słuszne. A do tego post
scriptum.
Aha,
kolejność przypadkowa, choć nie od początku ;)
Sofia Coppola – zdecydowanie moja ulubienica. Ponieważ o każdej z
reżyserek można by dużo pisać, a o Coppoli to już szczególnie, ten wpis jest
dla mnie wyzwaniem. Coppola konsekwentnie robi filmy smutne. Podejmujące tematykę
poczucia osamotnienia, niezrozumienia i poszukiwania siebie. Tacy są jej
bohaterowie, począwszy od Międzysłowami na Somewhere skończywszy. Zauważmy, że Coppola jest typową
przedstawicielką kina autorskiego, bo sama też pisze swoje scenariusze. W
dodatku forma jest u niej równie ważna o treść – na jej filmy po prostu dobrze
się patrzy – ciekawe ujęcia, precyzyjnie wybrane stroje, kadry, które same w
sobie mogłyby np. być reklamą, wspaniała ścieżka dźwiękowa – to elementy
każdego z jej czterech pełnometrażowych filmów. Coppola potrafi w subtelny
sposób odnieść się do poruszanego tematu. Jej filmy są bardzo emocjonalne,
pokazują dramat jednostki, ale sama Coppola nie zabiera w nich głosu, nie
ocenia, nie poucza. Jedni zarzucają jej, że jest mistrzynią nudy – nie widzieli
chyba filmów Bergmana ;) Choć rzeczywiście można powiedzieć że nią jest, w
dosłownym rozumieniu tego sformułowania. W jej filmach tempo akcji jest
niespieszne, nie następują zaskakujące zwroty akcji co chwila, ale widz
absolutnie się nie nudzi. Nawet gdy na ekranie niewiele się dzieje nasze myśli
ani na chwilę nie podążają w innym kierunku. Może to dlatego, że Sofia jest
daleka jest od amerykańskich schematów. Ciekawie prowadzi narrację, a jej
bohaterowie są nam bliscy. Nawet jeśli nie jesteśmy gwiazdorem filmowym, młodą
mężatką czy francuską królową, w tych postaciach można się odnaleźć. Tak więc,
jak widzicie, trudno w kilku słowach uzasadnić moją sympatię do reżyserki, ale
niewątpliwie jej filmy wyzwalają we mnie wiele emocji. A chyba o to chodzi,
żeby nam się podobało.
Co
polecam? Wszystkie jej filmy J Obecnie artystka pracuje nad filmem opartym na faktach, o grupie
młodych osób, które włamywały się do domów gwiazd i je okradały. W roli głównej
Emma Watson, a poniżej teaser:
Isabel Coixet – Hiszpanka, która upodobała sobie temat śmierci i
klimaty bezbrzeżnego smutku. Obnaża kruchość ludzkiego istnienia, ale zawsze na
końcu daje nadzieję. Lubi oddawać głos swoim bohaterom czyniąc ich narratorami
swoich filmów. Jej filmy są wzruszające, ale nie nachalnie patetyczne. Poza tym
– jak mi się wydaje – odkryła przed światem kanadyjską aktorkę Sarah Polley,
która sama też jest obiecującą reżyserką (Take
this waltz o którym pisałam).
Co
polecam? Widziałam Życie ukryte w słowach,
Moje życie beze mnie i Elegię i te trzy obrazy mogę polecić z
czystym sumieniem.
Lone Scherfig – chyba jedna z najwszechstronniejszych twórczyń w
tym gronie. Dunka przeszła na przestrzeni 10 lat od kręcenia filmów w myśl
postulatów Dogmy (Włoski dla
początkujących) do niewymagających, schematycznych melodramatów (Jeden dzień). I właśnie tę jej
wszechstronność tak bardzo cenię, bo na dobrą sprawę nie wiadomo czego się po
Scherfig w kolejnym filmie spodziewać. Włoski
dla początkujących (w szczególności) i Wilbur
chce się zabić to typowe przykłady skandynawskiego kina, w którym słodycz
miesza się z goryczą, a śmiech następuje przez łzy. To filmy dające spojrzenie
na życie przeciętnych ludzi, zupełnie nieschematyczne i bardzo świeże. Z kolei Była sobie dziewczyna to film cudownie
brytyjski, świetnie zagrany, klimatyczny (ach ten Londyn lat 60.) i po prostu
tak wizualnie ładny, że przyjemnie się go ogląda, choć główna bohaterka dostaje
nie lada lekcję od życia. Mimo, że One
Day mnie rozczarował, na następny film Dunki czekam z niecierpliwością.
Andrea Arnold – brytyjska reżyserka, która kręci filmy, które z
zasady mają widza„boleć”. Interesują ją ludzie z nizin społecznych (Fish Tank), odrzuceni odmieńcy (WichroweWzgórza) i mieszkańcy blokowisk (Red Road). Pokazuje świat od tej gorszej (prawdziwej?) strony –
okrutny, brutalny, brudny. Nie stroni od agresji, przekleństw i pozbawionego
romantycznej otoczki seksu. Jej filmy spowite są w pesymizmie i smutku. Nie są
lekkie i przyjemne, bo z założenia są bardzo naturalistyczne. Arnold niczego
nie podkolorowuje. To kino społeczne, ale nie moralizujące, zachowujące
dystans. Do tego Arnold konsekwentnie operuje stylistyką kina dokumentalnego,
np. poprzez pokazywanie bohaterów zza ich pleców i wysuwanie na pierwszy plan
detali.
Susanne Bier. Duńska reżyserka, która para się bardzo poważną
problematyką – przemoc, zdrada, rodzinne animozje, choroba, śmierć – są w jej
filmach ciągle obecne. Jedynie ostatnio nieco spuściła z tonu reżyserując Wesele w Sorrento (choć podobno to wcale
nie taka landrynkowa komedia romantyczna). Bier ma talent do kręcenia filmów
powierzchownie bardzo prostych, które jednak kryją w sobie wiele głębokich
przemyśleń i co najważniejsze – zachęcają do nich widzów. Tak jest chociażby w
przypadku nagrodzonego Oscarem W lepszym
świecie, który zdaje się być uniwersalną historią na temat ponadczasowej
walki dobra i zła w nas samych.
Małgorzata Szumowska – naczelna skandalistka polska, artystka
niezrozumiana, a może następczyni Agnieszki Holland? Można ją lubić, można
nienawidzić, można lubić jej filmy, albo i nie. Jednego jedynie nie można
podważyć – to ona ostatnimi czasy rozsławia polskie kino za granicą. Szumowska
podejmuje się trudnych tematów, tematów tabu(śmierć, niechciana ciąża, seks za
pieniądze, homoseksualizm). Nie boi się odważnie z takimi tematami występować.
Chce drażnić, prowokować do dyskusji. Ludzie niestety w dużej mierze nie
rozumieją jej filmów, krytykując epatowanie nagością i kontrowersjami.
Zarzucają szokowanie, zapominając, że w takim kraju jak nasz, jedynie szokiem
można zachęcić zamknięte umysły do refleksji nad tematami, o których się
przeważnie milczy, a które są bardzo istotne. Tymczasem filmy Szumowskiej są
prawdziwe (czy może być coś prawdziwszego niż nakręcenie własnej biografii?)
także w warstwie dialogów, które nie są sztuczne i wydumane. Jak dla mnie, z
filmów Szumowskiej bije autentyzm, prawda o nas, do której boimy się przyznać.
Ponadto forma, w jakiej podaje swoje historie jest ciekawa – zdjęcia Michała
Englerta (mój ulubiony polski operator), muzyka, achronologiczna narracja jak w
Sponsoringu, swego rodzaju wrażenie
podglądanie bohaterów, wszystko to składa się na całość o dużym ciężarze
emocjonalnym. Ja jestem bardzo ciekawa, co Szumowska jeszcze w przyszłości
wymyśli, bo póki co, każdy jej kolejny film to coś nowego. Poniżej trailer W imię...
Ponadto
– rodzą nadzieje:
Julie Delpy. O Delpy mówi się, że ma potencjał by się stać
kobiecym odpowiednikiem Woody’ego Allena, dzięki swojemu - póki co - dyptykowi:
2 dni w Paryżu i 2 dni w NowymJorku,
gdzie jej bohaterka jest typowym allenowskim neurotykiem znanym z jego filmów,
tylko że w spódnicy. Do tego Delpy porusza w tych filmach ważny problem różnic
kulturowych, który podaje w sposób humorystyczny, pełen gorzkiej ironii, a przy
tym sprawiając wrażenie autentyczności. Oczywiście do Allena wiele jej brakuje,
a te porównania są bardzo przesadzone, ale jest w tych dwóch filmach coś
urzekającego i prawdziwego. Poza tym Delpy popełniła też film kostiumowy Hrabina o węgierskiej hrabinie
Elżbiecie, co świadczyć może o jej wszechstronności. Jest zresztą reżyserką,
scenarzystką, nierzadko też producentką swoich filmów, a do tego zajmuje się
śpiewaniem. Jej filmy nie są póki co tak dobre jak jej scenariusze do filmów
Richarda Linklatera, w których gra z Etanem Hawkiem (zresztą też je
współpiszącym), ale myślę, że warto mieć na nią oko.
Anna
Kazejak – obiecująca jak dla mnie
młoda polska reżyserka, która ujęła mnie filmem Skrzydlate świnie. Na warsztat wzięła, raczej męski, świat sportu,
a dokładnie piłki nożnej i kibiców, ale nie tylko o wierność klubowym barwom w
jej filmie chodzi. To głównie opowieść o podstawowych wartościach – przyjaźni,
miłości, braterstwie, lojalności i rodzinie. Choć kończy się dobrze czy wręcz
cukierkowo, jest to jeden z moich ulubionych polskich filmów. A to już coś.
Cały czas szukam czasu, by obejrzeć segment wyreżyserowany przez Kazejak w Odzie do radości (a warto obejrzeć i
całość, bo swoją część wyreżyserował też Jan Komasa czyli twórca fenomenalnej Sali samobójców). Kazejak jest zresztą
twórczynią wszechstronną – ma na koncie także ciepło przyjęty dokument Bocznica, reżyserowała też serial Bez tajemnic dla HBO.
Lena Dunham – kobieta, która stara się zrewolucjonizować
telewizję, śmiało pokazując swoje niezbyt perfekcyjne ciało i odważnie mówiąc o
tematach tabu. W Dziewczynach obala
mit, że wszyscy w NY są piękni i bogaci, każdy seks jest romantyczny, a każdy
facet wie, czego pragną kobiety. Dunham zrobiła w końcu serial, który mówi
znacznie więcej prawdy o pokoleniu obecnych dwudziestoparolatków niż
dotychczasowe produkcje telewizyjne i duża część filmów. Zdecydowanie obala mit
american dream i perfekcyjnego
amerykańskiego stylu życia. Celnie trafia chyba w uczucia młodych ludzi, bo serial
pokochały zarówno dziewczyny, jak i chłopaki na całym świecie. Mam nadzieję, że
Dunham zaangażuje się też w jakieś następne projekty, które potwierdzą jej
geniusz. Na razie pisze książkę. A ja o Girls
więcej pisałam tutaj.
Lynn Shelton. Shelton zaistniała niezależnym filmem Siostra twojej siostry. Wyróżnienia w
Sundance czy inne nagrody dla filmów niezależnych otrzymuje regularnie.
Wyznaczniki jej stylu? Na pewno autentyczność. W kameralnej Siostrze…, rozpisanej na trzy role
(znakomita Rosemarie De Witt, ciekawy Mark Duplass i jak zwykle urocza Emily
Bunt) część scen jest nawet improwizowana przez aktorów, co da się zresztą
wyczuć. Film jest zagrany i poprowadzony przez reżyserkę koncertowo. Historia
skomplikowanego trójkąta, relacje między bohaterami wydają się być bardzo wiarygodne,
właśnie dzięki marginesowi swobody, jaki Shelton zostawia swoim aktorom.
Podobnie rzecz ma się z Humpday,
historii o kumplach, którzy po latach niewidzenia, postanawiają nakręcić
amatorski film porno. Shelton bardzo płynnie porusza się w swoich filmach
między komedią a dramatem, a wszystko to, by pokazać jak skomplikowane bywają
ludzkie uczucia. Swobodnie czuje się w konwencji komediodramatu, nic więc
dziwnego, że zapukali do niej producenci serialu New Girl. Wyreżyserował już kilka odcinków. Na swoim koncie ma też
reżyserię jednego odcinka Mad Men.
Lynne Ramsay. Autorka świetnego Musimy porozmawiać o Kevinie. Kto widział, ten wie, że Ramsay nie
boi się wstrząsać widzem i porusza się po bardzo ponurych zakamarkach ludzkiej
duszy. Co ciekawe, Ramsay ma na swoim koncie kilka nagród za filmy
krótkometrażowe (w tym Baftę i Złotą Palmę), a także nominacje za swój debiut
pełnometrażowy, Nazwij to snem. Mało
znana twórczyni, ale jej filmy, w większości osadzone w ponurych szkockich
realiach, wydają się naprawdę godne uwagi.
Ciekawa
jestem Waszych uwag. Kogo byście dopisali do tej listy? Co sądzicie o kobietach
reżyserkach? Zachęcam do dyskusji :)
Któż
nie zna Annie Hall, czołowej neurotyczki kina, której wygląd i sposób bycia
niezmiennie od przeszło 35 lat zachwycają nowych widzów. Kto choć raz widział
film „Annie Hall”, ten na zawsze zapamięta aktorkę Diane Keaton jako wesołą, rozchwianą
emocjonalnie, dziwnie ubraną dziewczyną spotykającą się z Woodym Allenem. Dziś
Annie Hall dobiega siedemdziesiątki i jak to w show biznesie bywa, spisuje
swoje wspomnienia. Robi to jednak bardzo niebanalnie, ciekawie i bez udziału ghost-writerów.
Autobiografia
Diane Keaton to rzecz bardzo intymna. Aktorka pisać zaczęła w 2008 roku, po
śmierci matki, długotrwale chorującej na Alzheimera. Matka, kobieta o
artystycznej duszy, ale uziemiona w domu, z czwórką dzieci i mężem, wypełniała
swoje życie prowadzeniem dzienników, robieniem kolaży i fotografowaniem. Diane
Keaton przejrzała osiemdziesiąt pięć pamiętników matki i dziesiątki listów,
które ta gromadziła, i znalazła w nich inspirację, by samej zacząć pisać.
„Wciąż od nowa” to powrót do przeszłości, tak odległej jak dzieciństwo jej
matki. Początek książki to przede wszystkim opowiadanie o Dorothy Keaton,
której obraz zyskujemy dzięki zacytowanym zapiskom. Ta część nuży, może
dlatego, że są to wspomnienia niezwykle osobiste i czułe, na temat osoby nam
kompletnie nieznanej i snute jakby na marginesie właściwej opowieści. Jednak
wkrótce autorka nabiera rozpędu i zaczyna opisywać swoją drogę do kariery.
Rytm
książki wyznaczają przełomowe momenty w jej życiu: najważniejsze związki – z
Allenem, Beattym i Pacino, przełomowe role – z „Ojcem chrzestnym” i „Annie
Hall” na czele, a potem bulimia (o której pisze otwarcie i zabawnie), śmierć
ojca, choroba matki i adopcja dzieci. Keaton pisze o sobie, co dość rzadkie w
przypadku biografii gwiazd, przede wszystkim jako o osobie, a nie aktorce. Sama
zresztą uważa, że karierę zrobiła zupełnie przy okazji, zrządzeniem losu a nie
wielką determinacją. Nie poświęca wiele miejsca swoim rolom, skupia się
bardziej na całej związanej z nimi otoczce – nowych miłościach i tym, jak
odbierane były przez jej matkę, która zbierała wszelkie materiały prasowe
poświęcone córce i robiła z nich kolaże. Często w jej wspomnieniach pojawiają
się bezcenne dla miłośników kina anegdoty, z Audrey Hepburn, Marlonem Brando
czy Woody’m Allenem na czele. Allen i Keaton byli znaną parą, o której związku
wspomina się do dzisiaj przy okazji każdego seansu „Annie Hall”. Książka
rozwiewa wiele wątpliwości, jak to naprawdę było z przeniesieniem na ekran ich
prawdziwego życia i odpowiada na pytanie, ile Diane Keaton jest w Annie Hall. Aktorka
odsłania tez kulisy swojej relacji Allenem, którego jak przyznaje, nadal kocha.
Gratką są zwłaszcza listy do Diane pisane przez reżysera.
No
dobrze, ale pewnie nadal zastanawiacie się, co takiego niebanalnego jest w tej
książce. Otóż to ksiązka pisana tak naprawdę dwoma życiorysami. Aktorka oddała
w niej piękny hołd swojej matce, którą w ten sposób chciała także lepiej
poznać, zrozumieć. Chciała w niej też, jak przyznaje, wyjaśnić fenomen miłości,
ale odkryła, że „nie można rozwikłać tajemnicy miłości w żaden inny sposób, niż
czując jak przypływa i odpływa […]”. Żeglując od Wtedy do Teraz po morzu
wspomnień, własnych i matki, Keaton próbuje – najogólniej i zbyt górnolotnie
mówiąc - wyjaśnić sens życia. Jej książka to przede wszystkim rozważania o
stracie, ale nie zdominowane przez smutek i żal, lecz dające nadzieję i wiarę,
że warto żyć dla innych ludzi. Aktorka, która adoptowała pierwsze dziecko w
wieku 50 lat, daje swoimi wspomnieniami motywację do działania i zaraża
optymizmem.
Cieszyć
może, że Diane Keaton opisując swoje życie nie popadła w banał. Pomysł na
oddanie głosu matce okazał się trafiony. Niektóre zapiski Doroty Hall są
przejmujące, jak tylko mogą być przejmujące zapiski nieco osamotnionej pani
domu z lat 60. Opisana w książce relacja na linii matka – córka czyni z tej
książki jedną z najciekawszych pozycji poświęconych macierzyństwu. Z pewnością
Doroty Hall byłaby córce za tę książkę wdzięczna.
Moja ocena: 6+/10
Recenzja została opublikowana w serwisie Lubimy Czytać.