28.04.2013

Kącik polskiego filmu: Obława (reż. M. Krzyształowicz, 2012)/Pokłosie (reż. W. Pasikowski, 2012)


O dwóch polskich filmach było naprawdę głośno w ostatnich miesiącach. Głośno w sensie pozytywnym, jakkolwiek obydwa filmy budziły pewne kontrowersje. Mowa o Obławie i Pokłosiu. O obydwu filmach już ucichło, zostały wydane na DVD i można je sobie obejrzeć na spokojnie. I z takiej właśnie możliwości skorzystałam. Lepiej późno niż wcale, Wam też radzę nadrobić, jeśli jeszcze nie widzieliście. Te dwa filmy potwierdzają, że polskie kino wcale nie jest w słabej kondycji. Ci, którzy tak twierdzą, oglądają po prostu niewłaściwe filmy.

























Zacznijmy od Obławy, bo tu temat, o ile tak można w ogóle powiedzieć, jest lżejszy niż w przypadku Pokłosia. Film Marcina Krzyształowicza to film o wojnie, jakiego do tej pory próżno szukać w archiwach polskiej kinematografii. Porównywano go do Bękartów wojny, co jest ogromną przesadą, ale nie mniej, film z pewnością czerpie z najlepszych, zachodnich wzorców. Bo Obława nie jest kolejną laurką ani nie jest filmem martyrologicznym, a właściwie tylko takie powstają w Polsce w temacie wszelkich wojen, powstań czy narodowych zrywów. Obława jest przede wszystkim znakomitym, trzymającym w napięciu i zmuszającym do myślenia, thrillerem. Jak trafnie zauważył jeden z recenzentów filmwebu, Obława jest filmem o zdradzie, o ludziach którzy zdradzili i powodach, dla których to zrobili. Jeden z bohaterów zdradza kraj, bo chce zapewnić żonie dostanie życie. Ona zdradza męża, donosząc na niego. Młoda sanitariuszka wystawia swój oddział partyzancki Niemcom, dla dobra siostry. Główny bohater pozornie nikogo nie zdradza, ale też nie pozostaje bez grzechu – ma się w końcu pozbyć kolegi z dawnych lat a dodatkowo sugeruje się nam, że sypiał z jego żoną. Bohaterowie, co znamienne i rzadko spotykane w tego typu polskich produkcjach, nie są więc kryształowo czyści. Oczywiście tło wydarzeń czyli wojna nie jest bez znaczenia, ale wydaje się nie być rzeczą najważniejszą. Reżyser pokazuje, że w tamtych czasach ludzie po prostu kombinowali, jak przetrwać, jak przeżyć, jak uratować siebie czy bliskich – i w dużej mierze nie mieli skrupułów, by dany cel osiągnąć. Każdy z bohaterów pragnie odmienić swój los i postępuje może nie do końca uczciwie czy moralnie, ale przecież wojna to nie czas na sentymenty. A z drugiej strony, podczas gdy wokół panuje wojna, ci ludzie największą walkę toczą wewnątrz siebie – z samym sobą.

Co wyróżnia Obławę, to zdecydowany brak scen militarnych typu wybuchy, strzelaniny, pościgi itp. Wojenne piekło pokazane jest w sposób oszczędniejszy – od strony psychologicznej. To, że to wyszło i nie nudzi to, zasługa aktorów, samego scenariusza, ale przede wszystkim znakomitego montażu. W tym miejscu muszę się przyznać, że oglądając film po raz pierwszy, o baaardzo późnej porze, kilka razy przysnęłam. Pogubiłam się niestety z lekka – film trzeba oglądać uważnie, by dokładnie powiązać konkretne sceny z sobą i zrekonstruować przebieg wydarzeń, który pokazany na ekranie został w sposób niechronologiczny.  Za drugim razem oczywiście nie było to już trudne ;) Zwiastunem dobrego filmu jest już zresztą scena otwierająca Obławę – tej akurat sam Tarantino mógłby się nie powstydzić.

Na brawa zasługują wspomniani już aktorzy. Dorociński to klasa sama w sobie – nie ma chyba roli w której ten aktor by się nie sprawdził. Jak się okazuje, granie twardzieli też mu jak najbardziej wychodzi. Z kolei Maciej Stuhr to zaskoczenie, pozytywne rzecz jasna, bo w takiej roli jeszcze go nie widzieliśmy. Postać Kondolewicza jest do szpiku zła, bezwzględna -  to jeden z najczarniejszych czarnych charakterów, jakich w polskim kinie widzieliśmy ostatnimi czasy. Na duży plus zasługuje słusznie nominowana za tę rolę do Orłów, Weronika Rosati. Widać, że aktorka, którą nie oszukujmy się, znamy głównie jako celebrytkę i wielką fankę gwiazd dawnego Hollywoodu (pisała felietony o nich m.in. na łamach Stopklatki i Plejady – i naprawdę zna się na temacie) oraz z czwartoplanowych ról w zagranicznych produkcjach, potrafi też przekonująco grać. Dziewczyna ma potencjał, a ponadto potrafi się w rolę zaangażować – wieść niesie, że gra bez makijażu, bo przecież mało prawdopodobne, że jej bohaterka makijaż sobie w okopach robiła. Sonia Bohosiewicz bardzo mnie do siebie zniechęciła udziałem w przeróżnych gniotach, jednak tutaj spisuje się poprawnie. Jej wyraz twarzy zapamiętuje się na długo. Na uwagę na pewno zasługuje drugi plan – Bartosz Żukowski (w naszej pamięci na zawsze Walduś Kiepski), Alan Andersz – jednak potarfi grać, celebryta jeden), Andrzej Mastalerz na swoim stałym, dobrym poziomie. Mignie wam nawet Anna Guzik, która w rolę polsko – niemieckiej wyniosłej tłumaczki wcieliła się na tyle przekonująco, że jej ledwie dwuminutowy może występ naprawdę zapada w pamięć. Spokojnie mogłaby zagrać też bezwzględną Niemkę.


Cóż, jednym słowem Obława zostawia po sobie jak najlepsze wrażenia. To film, którego jako Polacy nie powinniśmy się wstydzić. Wstydzić natomiast możemy się tego epizodu naszej historii, o którym opowiada Pokłosie Władysława Pasikowskiego. Film mocno podzielił publiczność. Najwięcej „ale” mają ci, którzy go nie widzieli. A nie widzieli, bo jest według nich antypolski. Może nie do końca wiadomo jak było, a tym bardziej nie wiem tego ja, bo nie posiadam zbyt szczegółowej wiedzy historycznej, ale o mordzie Polaków na żydach w Jedwabnem, w trakcie wojny, mówi się od dawna, więc wydaje mi się, że coś jest na rzeczy (mord był na pewno, kwestia do rozstrzygnięcia czy to prowokacja niemieckich okupantów czy zimnokrwisty uczynek Polaków, chcących zagarnąć ich majątki). Tego tematu dotyka Pokłosie. Nie widzę najmniejszego powodu, aby z samego tego względu ten film krytykować. A jednak w ostatnich dniach przekonałam się, że naprawdę są Polacy, którzy nie lubią żydów i nigdy nie obejrzą tego filmu, bo jest o Żydach i obraża Polaków. Serio, słowa dwudziestoletniego chłopaka. Nie chcę, żeby recenzja filmu przerodziła się w dyskusję nad kwestiami ideologicznymi, ale skoro taka jest historia, takie wydarzenie miało miejsce, to czemu o tym milczeć? Jasne, nikt się nie chwali swoimi grzechami, więc być może jako naród też nie powinniśmy. Ale z drugiej strony jest coś takiego jak uczciwość, moralność. Poza tym ten film otwiera przecież oczy – większość z nas myśli, że Polacy pomagali zawsze Żydom, o czym mówi np. film W ciemności czy biografia Ireny Sendlerowej. Tymczasem medal ma zawsze dwie strony. Pokłosie pokazałabym w pierwszym rzędzie młodzieży, która pojęcie o historii naszego kraju ma marne, a dzięki konwencji jaką przyjął Pasikowski, ma możliwość w przystępny sposób zapoznać się z faktami, które wypada znać. Kiedy myślę o tym, co jeszcze może oburzać w Pokłosiu przychodzi mi na myśl właśnie także konwencja. Pokłosie jest bowiem znakomitym thrillerem. Trzymającym w napięciu, mrocznym, angażującym widza. Skrojonym idealnie według najlepszych amerykańskich wzorców. Być może tylko taka forma „sprzedania” tego trudnego tematu miała szansę powodzenia. Gdybyśmy dostali film wiernie odtwarzający wydarzenia z 1941 roku, nie obyłoby się bez niepotrzebnego patosu. Akcja Pokłosia dzieje się natomiast współcześnie. W najkrótszym skrócie mówiąc, dwóch braci Kalina dociera do faktów dowodzących, jakoby ich ojciec brał udział w pogromie Żydów, jaki miał miejsce w ich wiosce podczas wojny.

Nie ma sensu oceniać filmu ze względu na jego temat. Jak Pokłosie wypada jako film po prostu? Moim zdaniem bardzo dobrze. Jak wspomniałam, napięcie jest odpowiednio dawkowane, a niepokój, który czuć w każdej scenie, podsyca znakomita muzyka. Jest jednak kilka niedorzeczności, trudno już uwierzyć w sam fakt, że nagle w prostym rolniku budzi się sumienie i postanawia on rozebrać drogę, która jest utworzona z żydowskich nagrobków, by te nagrobki, a tym samym pamięć o tych ludziach, ocalić od zapomnienia i zwrócić im godność. Z kolei jego brat błąka się nie wiadomo po co po lesie, a walizkę zostawia przy drodze, po czym gdy wraca walizki już nie ma. Kontrowersje może też budzić zakończenie, któremu nie można co prawda odmówić symbolizmu, ale jednocześnie można mu zarzucić pewną „taniość”, najłatwiejszy możliwy sposób, by zaszokować widza i nie dać mu zapomnieć o filmie na długo po seansie. Jeśli chodzi natomiast o aktorstwo – wiem, że zdania są tu podzielone. Dla mnie Stuhr i Czop wypadli bardzo przekonywująco, zwłaszcza w sposobie oddania emocji swoich bohaterów. Ten drugi to dla mnie całkowite odkrycie, tym bardziej cieszę się, że mogłam go poznać poprzez rolę w tak ważnym i dobrym filmie. Na drugim planie też dzieje się dobrze – jest Jerzy Radziwiłowicz, Danuta Szaflarska, Andrzej Mastalerz, a nawet nieco zapomniany Zbigniew Zamachowski.

Przyznaję, że medialny szum wokół Pokłosia zniechęcił mnie do tego filmu. Jednak, kiedy okazało się, że film ukazał się już na DVD pomyślałam, że nie mam nic do stracenia i obejrzeć mogę. Było warto, więc nawet jeśli obawiacie się czy ten film aby na pewno jest dla Was, gorąco namawiam do obejrzenia – możecie się jedynie miło rozczarować.

Moja ocena to dla Obławy 8/10, dla Pokłosia 9/10

21.04.2013

To nie to, czyli seriale, które porzuciłam


Początkowo miałam pisać o Shameless, serialu, którym jestem absolutnie zachwycona. Jednak skończyłam też oglądać pierwszy sezon Breaking Bad i pojawił się dylemat: oglądać dalej, z nadzieją, że serial jeszcze się rozkręci, czy darować sobie, w myśl, że nic na siłę. Chciałam poznać fenomen Breaking Bad, ale ten serial jest dla mnie trochę za nudny. Choć oczywiście ma momenty, które są absolutnie fenomenalne, m.in. rodzinne rozmowy. Sama ewolucja Waltera, który z trochę ciapowatego faceta pod wpływem choroby przeistacza się w mężczyznę pewnego siebie, z głową podniesioną do góry a nie wbitą w ziemię, jest najlepszym co serial ma do zaoferowania. Jednak, jak się domyślam, wiele w fabule już się nie zmieni – Walter będzie kłamać przed rodziną, wpadać w różne opresje i wdawać się w zatargi z gangsterami. Jeśli jest inaczej, wyprowadźcie mnie z błędu. W sumie, prawda jest taka, że niewiele mnie obchodzi co się stanie z bohaterami. Czy w takim wypadku, mam sobie odpuścić? Sugestia, czy powinnam dać serialowi jeszcze szansę, mile widziana. Na pewno będziecie pomocni. Dumam nad tym jakże wielkim problemem - oglądać BB czy nie oglądać - od kilku dni i przypomniałam sobie, że jest bardzo wiele seriali, których oglądanie zarzuciłam. Mój dylemat skłonił mnie więc do stworzenia listy seriali, które z różnych względów i na różnym etapie oglądania, porzuciłam. Kolejność przypadkowa, a może i nie – wszak w takiej oto kolejności przypomniałam sobie o nich.

Obejrzałam dosłownie jeden odcinek, pilot bodajże, i od razu byłam na nie. Fantastyka to nie moje klimaty. Choć słyszałam, że tej fantastyki tak naprawdę wiele tu nie ma. Z jednej strony chciałoby się GOT oglądać – bo wszyscy tylko o niej mówią. Z drugiej jednak, wolę seriale bardziej życiowe. Choć potrafię przepaść, gdy serial ma piękne kostiumy i scenografię. A tu chyba tak jest.

Porzuciłam mniej więcej w 1/3 trwania obecnego, drugiego sezonu. Pierwszy sezon podobał mi się bardziej. Oczywiście, największa w tym zasługa Zooey Deschanel, której jestem fanką (i jej strojów), choć właśnie – w drugim sezonie jej postać zaczęła mnie irytować. Poza tym, niektóre żarty w tym serialu są totalnie nie śmieszne. Oglądałam więc trochę na siłę, mając świadomość, że to tak naprawdę strata czasu. seriale komediowe nie są mi potrzebne w moim serialowym repertuarze. O czym jeszcze za chwilę.

No tu jeszcze sprawa jest otwarta. Przetrwałam poprzednich pięć sezonów, z których każdy następny był gorszy. Nadmiar absurdów pod postacią bohaterów obdarzonych coraz to bardziej wymyślnymi mocami, staje się jednak nie do zniesienia. Generalnie, nie mam zamiaru oglądać nowego sezonu, który rusza 16.06, jednak trochę mi szkoda, że nie będę już widywać co tydzień Alexandra Skarsgarda czyli Erica. Jednak z TB będę mieć zawsze dobre wspomnienia – to prawdziwa odskocznia od codzienności, serial z bardzo fajnym klimatem, a do tego bodaj najlepszą czołówką w historii.

Po obejrzeniu kilku odcinków piątego sezonu (czyli obecnego) stwierdziłam, że mój czas jest zbyt cenny, żeby marnować go na ten gniot. Okej, 90210 to świetny odmóżdżacz  - nie ukrywajmy, fajnie jest popatrzeć na ładne ciuchy, ładnych ludzi i słoneczne Beverly Hills (dlatego być może dokończę ten sezon w wakacje, kiedy będę pływać we własnym pocie i umierać z gorąca, nie mając chęci na żadne bardziej racjonalne zajęcie). Ale zarówno realia w jakich żyją bohaterowie jak i ich problemy są tak bardzo dalekie od prawdziwego życia, że nie wiem, jaką rację bytu ma ten serial. Oglądać można go chyba tylko ze względu na kolejne intrygi, jednak właściwie wszystko już było i każde zagranie twórców jest łatwe do prześwietlenia. Twórcy 90210 nie są w stanie mnie już niczym zaskoczyć. Zamiast trzymać widzów w napięciu, zawsze podają niby tylko delikatne sugestie i aluzje, po których jednak od razu można się domyśleć, kto za czym stoi.

Z serialami typu „procedural” mam od zawsze problem. W każdym odcinku mamy tu inny problem/zagadkę do rozwiązania. To ona jest w danym odcinku najważniejsza. Relacje między bohaterami nie zajmują wiele miejsca, choć oczywiście z każdym kolejnym odcinkiem ewoluują. Z każdym następnym odcinkiem danego bohatera poznajemy bliżej, dowiadujemy się o nim więcej, mamy wgląd w jego życie. Żeby serial nie nudził ci głównie bohaterowie muszą być ciekawi, charyzmatyczni. Tak było w Housie, którego uwielbiałam. W Castle niby tytułowy bohater też jest fajny, ale jednak – podobnie jak w wypadku seriali komediowych – doszłam do wniosku, że moje życie nie ucierpi jeśli sobie ten serial odpuszczę. To serial jakich wiele, tak naprawdę, i trochę mi na niego szkoda czasu.

Nie przeczę, ten serial jest naprawdę zabawny i to w sposób jaki lubię – czyli w sposób inteligentny (co nie dziwi, zważywszy na to kim są bohaterowie). Postaci są naprawdę fajnie napisane i zagrane. No ale jak to z serialem komediowym bywa – nie chodzi tu o nic więcej, jak o rozrywkę. Więc ponownie – trochę mi szkoda czasu. Wiem, to może być dziwne, w końcu seriale, telewizja, filmy – one mają nam dawać rozrywkę. Jednak ja wolę spędzać czas w świecie, który jakoś mnie dotyka, porusza, skłania do myślenia. No cóż, już tak mam.

Zdecydowałam się o nim wspomnieć, bo wiązałam z nim duże nadzieje. Obejrzałam trzy odcinki i powiedziałam: dość. Serial nierealistyczny, nudny i w dużej mierze, słabo zagrany. Nie zmusiłam się nawet dla Piotra R. Zresztą to taki serial, którego tematyka absolutnie mnie nie interesuje.

Kolejny serial komediowy. Kultowy, brytyjski, z akcją dziejącą się w księgarni. Teoretycznie powinien mi się podobać. Ale chyba wyrastam z brytyjskiego humoru. Wcale tak dużo się na nim nie śmiałam. Ale sama księgarnia – urocza.
  
Podobał mi się pierwszy sezon tego serialu BBC. Duża w tym zasługa obsady, ale i miejsca akcji – bohaterowie pracują w telewizji. no i czas akcji też nie jest bez znaczenia – lata 60. XX wieku. Twórcy uknuli do tego całkiem wciągającą intrygę szpiegowską. Miałam duży apetyt na sezon drugi. Już, już miałam zacząć oglądać, gdy okazało się, że to już koniec. Trzeciego sezonu nie będzie, a drugi pozostawił wiele niedomówień. No i wobec tego, czy jest sens oglądać coś, co nie przyniesie żadnych odpowiedzi? Jak tak można urwać serial? I dziwne, nie miał oglądalności? Przecież to taki brytyjski Mad Men, a z Mad Men jak jest, każdy wie…Szał.

Opowieść o grupce nastolatków obdarzonych supermocami, z sezonu na sezon nabierała kolorów. Niestety, część pierwotnej obsady (moi ulubieni bohaterowie!) opuścili serial. A ja nie widzę już powodów dla których miałabym go oglądać. Choć ponoć nowa seria nie jest zła.

Miał być dobry serial kostiumowy, skończyło się na jednym sezonie, który był niewypałem. Szczerze, już nie pamiętam, co mi się w nim nie podobało. W każdym razie, serialu nie uratowała Eva Green ani śliczniutki Jamie Campbell Bower. Coś nudny ten serial był, tyle wiem.

Pamiętam, jak wszyscy w serialowym światku byli podekscytowani premierą TWD. Kolejny komiks na małym ekranie, to miało być wydarzenie. Zombie to nie moje klimaty, gdyby nie medialny szum do głowy nie przyszłoby mi oglądać choćby jeden odcinek, jednak uległam i obejrzałam pierwszy sezon. To było męczące przeżycie. Bo po pierwsze, serial jest nudny, po drugie jest nudny, po trzecie nie przypadli mi do gustu bohaterowie.

Właściwie ten sam casus co Castle.

Tu chciałam być wytrwała, bo Patrick Jane to taki bohater, którego nie da się nie lubić. W dodatku, choć każdy odcinek to inna zagadka kryminalna, Patrick ma też swoją własną, prywatną zagadkę do rozwiązania i to czyniło serial znacznie ciekawszym od innych procedurali. No ale w konkurencji z innymi serialami, Mentalista musiał polec.

Właściwie nie wiem do dzisiaj czemu nie zabrałam się za drugi sezon, bo serial bardzo mi się podobał, zwłaszcza, że lubię seriale medyczne. Ten wnosi do tematu coś nowego, świeżego. Do tej pory antybohaterami byli faceci, tutaj jest kobieta, na co dzień żona i matka, ale mająca drugie oblicze i drugie życie. Kto wie, może wrócę kiedyś do tego serialu.

Tutaj musiałam już odpuścić, bo serial, który od początku nie był niczym ambitnym i wyróżniającym się, przerodził się w przewidywalną, ckliwą obyczajówkę.

Swego czasu było o nim głośno, więc zabrałam się za oglądanie, ale ani to śmieszne, ani wciągające.

Odpuściłam chyba po drugim sezonie, gdy scenarzyści zaczęli już za bardzo kombinować. Ale dwa pierwsze są świetne. Oglądałam je jeszcze w telewizji, więc czekanie cały tydzień na kolejny odcinek, kiedy scenarzyści zostawiali nas z ogromnym cliffhangerem, to były katusze. Ale jak się wtedy czekało na niedziele. Dzisiaj niedziel bardzo nie lubię. Bardziej od poniedziałków. Do poniedziałków właściwie nic nie mam. Zwłaszcza odkąd wrócił Mad Men.

Co Wy na taką listę? Może spróbujecie mnie przekonać, żebym do jakich seriali jednak wróciła? A jakie są Wasze doświadczenia? Jakie seriale Was do siebie nie przekonały?

17.04.2013

Z notatnika kinomanki, cz. XX


Kolejna garść mini-recenzji, spisanych już jakiś czas temu. W planach kolejne teksty m.in. o Shameless i dwóch głośnych polskich filmach. A tymczasem kolejny eklektyczny zestaw:


Mistrz 6/10

Mistrz to taki film, o którego całej wartości stanowi właściwie tylko obsada. Joaquin Phoenix, Phillip Seymour Hoffman i Amy Adams sprawili, że nie zanudziłam się na nim na śmierć. Lubię inteligentne filmy, ale Mistrz jest po prostu nudny. Absolutnie mnie nie wciągnął i niestety nie potrafiłam się na nim skupić, co skończyło się tym, że oglądałam go jednym okiem, robiąc przy okazji coś innego. Ale żeby nie było – historia przywódcy ruchu religijnego i człowieka, który przyłącza się do tej organizacji, ma swoje mocne strony. W pamięć zapadają sceny swego rodzaju przesłuchań (czy może raczej prania mózgu) jakim Mistrz poddaje bohatera granego przez Phoenixa. W tych scenach ekran rozsadza napięcie. Równie wyraziste są sceny z tłumem nagich kobiet w pokoju, oraz ta, gdy żona Mistrza zaspokaja go w łazience, pokazując tym samym, jaką ma nad nim władzę. Film jest bardzo estetyczny – zamyka go fajna klamra, są ładne zdjęcia, bardzo nasycone, dobra muzyka. Ale nie ratuje to w moich oczach filmu, który jest zbyt fragmentaryczny, nie podporządkowany żadnej akcji, myśli przewodniej, pozbawiony zwrotów akcji. Nie tego szukam w kinie, aczkolwiek nie przeczę, że jest to film dobrze zrobiony.























Fenomen niektórych filmów jest mi trudno zrozumieć. Ok., widziałam gorsze filmy (dlatego dałam aż piątkę), znacznie gorsze. Ale gdzie jest ta fantastyczna komedia, przy której będę mieć ubaw po pachy? Gdzie jest ten charyzmatyczny Big Lebowski, bohater kultowy? To wszystko mi obiecano. Ale ja tego nie znalazłam. Nie mam wiele do powiedzenia o tym filmie braci Coen, ponad to, że mnie rozczarował i wynudził. Sceny, na których bym się zaśmiała mogę policzyć na palcach jednej ręki, a wcale nie tak trudno mnie rozśmieszyć. Nie tego oczekiwałam od podobno jednej z najlepszych komedii w historii. Nie mam zarzutów pod adresem aktorów – role Bridgesa, Buscemi, Goodmana i Moore zapadają w pamięć (to kolejny powód dla którego oceniłam ten film na 5, a nie znacznie niżej). Aktorzy być może dali z siebie wszystko. Ale scenariusz tego filmu to jakieś nieporozumienie. Rozumiem, że styl życia Biga dla wielu może być ideałem. Jego lekkie, hippisowskie podejście do życia może być inspiracją. Ale niech mi ktoś powie o co w tym filmie chodzi? Po co go nakręcono? Co ja mam z niego wynieść, zapamiętać? Chyba tylko tyle że Biały Rosjanin to drink ze śmietanką. Boję się innych komedii braci Coen (zresztą Okrucieństwo nie do przyjęcia też było słabe).





















Kultowy film, po który przez wiele lat nie zamierzałam nawet sięgać, twierdząc, że wszystko co ma etykietkę science – fiction jest be. Ale przekonuję się do tego gatunku i w końcu do Łowcy androidów podeszłam z należytą ciekawością i dużymi oczekiwaniami. Jak dobrze, że się nie zawiodłam. Nie tym razem. Co więcej, chętnie do tego filmu wrócę. Rzeczywiście, tak jak mówią – klimat jest tu niesłychanie wyjątkowy, muzyka robi swoje, a scenariusz, który nie opiera się na nawalankach lecz inteligentnych dialogach, sprawia, że film niesamowicie wciąga i daje do myślenia. I pomyśleć, że przedstawiony jest w nim rok 2019…Ach, i jeszcze jedno – Sean Young czyli Rachel – zjawiskowa kobieta.

Kleopatra 6/10
















Kleopatra to o ile mnie pamięć nie myli najdroższy film w historii (być może pobił go Avatar). I to widać w każdej scenie. Od strony estetycznej to majstersztyk. Uczta dla oczu. To co jednych nudzi czyli spektakularna, wystawna scena wjazdu Kleopatry do Rzymu dla mnie była wręcz hipnotyzująca i zapamiętam ją jako jedną z najbardziej charakterystycznych scen w historii kina. Ponadto wrażenie robią stroje Kleopatry (Elizabeth Taylor przebiera się w filmie 65 razy, a jedna z sukienek jest z 24-karatowego złota; łączny koszt kostiumów to 130. tys. dolarów), ale także i męskich bohaterów, zwłaszcza Cezara. Oczywiście, trudno nie docenić też dekoracji czy bogato zdobionych wnętrz. Ale niestety, film sam w sobie jest zwyczajnie nudny i za długi (4 godziny). Rozmach to nie wszystko, przydałoby się utrzymać dobre tempo akcji, a to niestety kuleje. Nie zachwycają dialogi, które – mam wrażenie – ciągle są o tym samym. Trudno mówić o wywoływaniu u widza zaciekawienia, trzymaniu w napięciu. Film przekazuje mało emocji, postaci są zbyt papierowe. Również miłość Kleopatry i Cezara, a potem Marka Antoniusza jest dla mnie mocno niewiarygodna. Osławiona Kleopatra to dobry przykład ilustrujący przerost formy nad treścią, ale być może właśnie z tego względu warto go obejrzeć.

Droga 7/10

























Powieść Droga Cormaca McCarthy’ego jest jedną z niewielu książek, podczas lektury których płakałam i to całkiem rzewnymi łzami. To postapokaliptyczna opowieść o wędrówce ojca i syna wędrujących ku wybrzeżu, gdzie wzrasta ich szansa na przeżycie. Książka napakowana jest emocjami, a wizja świata, w którym szerzy się ludobójstwo jest przerażająca. Dziecięca wiara i nadzieja zestawiona jest tu z chłodnym pragmatyzmem ojca, co ogromnie porusza i każe się zastanowić – co ja bym zrobił na ich miejscu, jak bym to przetrwał. Film Johna Hillcoata nie ma takiej siły rażenia, ale za sprawą fantastycznych zdjęć i subtelnych kreacji Viggo Mortensena i Kodiego Smit – McPhee, również niebagatelnie oddziałuje na widza. I film i książka są bardzo przygnębiające i skłaniające do refleksji. Na ekranie niewiele się dzieje, bohaterowie idą, z rzadka rozmawiają (choć i tak więcej niż w książce), spotykają na swojej drodze złych ludzi, którym muszą stawić czoła. Droga jest tym samym filmem nie dla wszystkich. Najmniej udane są moim zdaniem retrospekcje, które pokazują w jaki sposób odeszła matka chłopca. Film jest jednak bardzo wierną ekranizacją książki, choć niepozbawioną zmian czy niedomówień, które dla nie znających powieści mogą być niezrozumiałe. Nie zmienia to faktu, że jest to kino godne polecenia, wartościowe, dojrzałe, mądre. Nie jest to rozrywka, lecz doświadczenie, które się przeżywa.

12.04.2013

Drive (reż. N. Winding Refn, 2011)


























Ponad rok temu pisałam o Drive m.in. że jest to „historia, którą ogląda się w napięciu, boi jest nieprzewidywalna”. Żeby dostrzec więcej smaczków, którymi zachwycają się ci, którzy uznali już Drive za dzieło kultowe, od dawna zabierałam się za ponowny seans. W końcu nadarzyła się okazja. I cóż, moja opinia jest jeszcze bardziej pozytywna. To film, do którego z przyjemnością wrócę jeszcze nie raz.

Drive opowiada o bezimiennym kierowcy (Ryan Gosling) z Los Angeles. Za dnia zarabia jako kaskader w Hollywood, a nocą pracuje jako kierowca gangsterów. Pewnego dnia poznaje sąsiadkę, Irene (Carrey Mulligan) i jej syna, Benicio. Zaczyna spędzać z nimi coraz więcej czasu. Wkrótce jednak mąż Irene wychodzi z więzienia. Za kratkami mocno się zadłużył. Jeśli nie spłaci długów, wierzyciele skrzywdzą jego rodzinę. W tym momencie, nasz bezimienny bohater postanawia im pomóc, wykorzystując swoje kontakty i umiejętności…

Drive uwodzi onirycznym klimatem. Klimatem, który rodzi się z połączenia kilku rzeczy: hipnotyzującej muzyki, zwolnionych, wysmakowanych ujęć i postaci głównego bohatera, brawurowo odegranej przez Ryana Goslinga. Po tym seansie dotarło do mnie, że faktycznie jest to rola, w której aktor wiele pokazał, bo grać musiał głównie twarzą i gestami. Nimi wyrażał emocje swojego skrytego, małomównego bohatera. W ogóle w filmie pada raczej mało słów i ta oszczędność również gra na jego korzyść.  Ale klimat ta historia zyskuje też przez pewne oderwanie od rzeczywistości. „Film jest trochę jakby nie z naszych czasów”, tak pisałam rok temu. To fakt, tło filmu jest słabo zarysowane, krąg postaci i miejsc, w których się poruszamy jest dość hermetyczny. Do tego, choć Drive określane jest mianem kina akcji, raczej słabo wpisuje się w ten gatunek. To kino, które plasuje się gdzieś pomiędzy. Trudno je zaszufladkować. Akcja nie jest tu celem samym w sobie, a raczej przerywnikiem miedzy tymi naprawdę kluczowymi scenami, które są wyciszone i spokojne. Fascynująca jest na tym tle scena w windzie, gdzie romantyczna chwila czułości między bohaterem granym przez Goslinga a postacią odtwarzaną przez Carrey Mulligan (bardzo dobry występ), kończy się brutalnym pobiciem obecnego w windzie mężczyzny.


Co takiego ma w sobie Drive, że tak się podoba? Scenariusz nie jest skomplikowany, ale postaci są niejednoznaczne. To przede wszystkim film o samotniku, indywidualiście, który czyni dobro, choć ma na pieńku z prawem. Bezimienny kierowca to współczesny superbohater. Z pewnością pozytywny wpływ na odbiór filmu na zakończenie, które intryguje i pozostawia widza w niepewności.

Mówią, że Drive nie ma w sobie nic nowego – jest zlepkiem tego, co już w kinie było, głównie w filmach akcji lat 80. Ale nie mniej, jest to film, do którego chce się wracać – i być może właśnie dlatego już nazwano go kultowym. Chce się do niego wracać, by kontemplować obraz, muzykę, celebrować sceny i doszukiwać się głębi, której być może Drive wcale nie ma – ale szukać nie zaszkodzi. Obejrzeć też nie. Polecam.

Moja ocena: 8,5/10 

3.04.2013

Z notatnika kinomanki, cz. XIX


Na początek znowu się zareklamuję - gdyby ktoś był zainteresowany kupnem interesujących książek w korzystnej cenie - odsyłam na allegro - tu sprzedaję. A teraz porcja filmowych wrażeń:















Kolejny film w ramach nadrabiania filmografii Emily Blunt. Tym razem aktorka wciela się w zbuntowaną młodą kobietę, Norę, która razem ze swoją bardziej odpowiedzialną, ale również nie radzącą sobie z życiem, starszą siostrą zakłada firmę sprzątającą miejsca zbrodni. Brzmi drastycznie? Film utrzymany jest w konwencji komediodramatu i w mądry, momentami zabawny sposób oswaja temat śmierci. Tak jak sprzątające po cudzych tragediach siostry same oswajają się z rodzinną tragedią, której świadkami były w dzieciństwie. Pomysł na film niebanalny i za to ogromny plus, bo jestem za tym, żeby nie udawać, że śmierci wokół nas nie ma. Do tego tematyka kompleksów, samotnego macierzyństwa, bezinteresownej przyjaźni czy braku pieniędzy. Mimo takiego ciężaru film nastraja optymistycznie, daje nadzieję, zostawia z przyjemnym poczuciem ciepła w sercu. To zasługa przede wszystkim głównych bohaterek, które się nie łamią, nie poddają, mimo tego, że nie jest im lekko. Emily Blunt i partnerująca jej Amy Adams tworzą udany duet, są bardzo naturalne i po prostu zaskarbiają sobie z miejsca naszą sympatię. Za sprawą aktorstwa i scenariusza film ogląda się naprawdę z ogromną przyjemnością. 














No niestety, ten film z  Emily muszę zaliczyć do jednego z najsłabszych. Nominacja do Złotego Globu (zarówno filmu jak i samej Emily) zachęciła mnie by, mimo słabych recenzji, jednak ten film obejrzeć. Zawiodłam się i bardzo się dziwię, że ktoś ten film postanowił tak wyróżnić. Również rola Emily, mimo całej mojej sympatii nie porwała mnie – znam lepsze jej role, za które mogłaby zostać doceniona. Ale cóż, wymęczyłam ten Połów… Film to niestety mało wciągający, z kiepskim scenariuszem który kręci się właściwie właśnie wokół tytułowego połowu łososi, który ma być umożliwiony w miejscu wydawałoby się zupełnie nieodpowiednim do tego – pustynnym Jemenie. Pod powłoką historii o tym właśnie przedsięwzięciu kryje się natomiast uniwersalna opowieść o dążeniu do szczęścia i wierze w to, że marzenia mogą się spełnić. To wszystko już było, jednak  najczęściej w ciekawszej otoczce. Połów jest bardzo schematyczny jeśli rozpatrujemy go jako komedię romantyczną. Jest też mało śmieszny. Zabawne akcenty wprowadza do filmu jedynie postać grana przez Kirstin Scott Thomas, która jednak moim zdaniem powinna odpuścić sobie granie w podobnych filmach. Również przedstawienie choroby Aspergera zostało potraktowane tu po macoszemu, a myślę że rozbudowując ten wątek, film mógłby tylko zyskać. Z drugiej jednak strony, można powiedzieć, że właśnie ze względu na ten nieszczęsny połów łososi, film wyróżnia się na tle amerykańskich komedii romantycznych. Nie uświadczymy tu typowych, mało zabawnych a jedynie obrażających inteligencję widza gagów, co akurat jest dużym plusem. Ja jednak nie zachęcam do spędzeniu czasu na Połowie szczęścia… – to będzie czas tylko w połowie miło spędzony. 



Może niewiele zostaje w głowie po obejrzeniu tego filmu, ale znajdziemy w nim przesłanie. To bardzo pozytywne, choć słodko-gorzkie kino niezależne ze znakomitym Markiem Duplassem w jednej z głównych ról. To historia faceta, który zamieszcza ogłoszenie, w którym poszukuje chętnego do odbycia z nim podróży w czasie, do przeszłości. Odpowiada mu cyniczny dziennikarz lokalnej gazety, który wraz ze swoimi praktykantami udaje się na spotkanie, z jak sądzą, dziwakiem, który sobie coś roi. Na miejscu zaczną swego rodzaju podchody, udawanie, oczywiście nie przyznając się, że są z mediów i nie bacząc na to, że mogą dotknąć wrażliwego człowieka swoim oszustwem. Nie wychodzi z tego jednak idiotyczna komedia pomyłek, lecz bardzo dobrze „oglądający się” komediodramat.

W drodze 8/10


Byłam ogromnie ciekawa, jak twórcom filmu W drodze uda się przełożyć na język filmu tak oryginalną książkę, jaką jest powieść Jacka Kerouc pod tym samym tytułem. Szczerze mówiąc, kultowa dziś książka nie przypadał mi szczególnie do gustu. To książka, w której generalnie niewiele się dzieje – seks, imprezy, rozmowy o niczym pod wpływem środków odurzających, ciągła podróż donikąd. Bohaterowie wciąż się przemieszczają, ale w sumie nie wiedzą za czym gonią. Nie wzbudzili mojej sympatii, nie byłam w stanie ich zrozumieć. Poza tym książka zupełnie mnie nie wciągnęła i czytało mi się ją bardzo opornie. Brakuje w niej jakichś momentów zwrotnych, czegoś co wzbudziłoby w czytelniku jakieś większe emocje. W drodze jest też moim zdaniem książką nieaktualną w dzisiejszych czasach. Być może doskonale wpisała się w potrzeby młodych ludzi lat 50., którzy potrzebowali takiego impulsu do afirmacji życia i doskonale oddaje nastrój, jaki wówczas wśród nich panował. A jednocześnie mogła wywoływać zgorszenie, budzić kontrowersje wśród reszty społeczeństwa. Dziś jednak życie, które wiedli Sal, Dean i reszta ich kompanów nie wydaje się być możliwe, a być może nawet młodych ludzi wcale do takiej wędrówki nie ciągnie (bez fejsa, smartfona, jak to?). Jakkolwiek by jednak oceniać postawę ludzi, głównie bałam się że twórcom ekranizacji nie uda się przełożyć strumienia świadomości Kerouc na linearną, przyjemną w odbiorze opowieść. A jednak! Myliłam się. Rzadko się to zdarza, ale film Waltera Sallesa podoba mi się znacznie bardziej niż dzieło słynnego bitnika. Z chaosu literackiego narodziła się uporządkowana fabuła, w której nawet widzę sens. Obraz Sallesa jest znacznie bardziej dynamiczny, nie tak senny jak powieść Kerouc. Film autentycznie wciąga, za sprawą ciekawej narracji, dobrze odegranych bohaterów (choć Dean za mało charyzmatyczny względem książki), po których widać, że ta wieczna impreza jaką uczynili ze swojego życia momentami ich męczy, a także dialogów (to zasługa autora oczywiście, więc jak się okazuje dialogi przełożone na ekran brzmią ciekawiej) i muzyki. Przede wszystkim jednak, wrażenie robią zdjęcia. Nawet jeśli oglądamy tylko obrazki z niezrozumiałej dla nas podróży, to są to obrazki bardzo ładne. Oczywiście, trzeba zaznaczyć, że film z pewnością nie oddaje całej wymowy książki, pomija pewne wątki, a najbardziej może razić to, że właściwie nie wiemy przeciwko czemu i dlaczego bohaterowie się buntują. W filmie brakuje podkreślenia kontekstu, pokazania jak wyglądała Ameryka lat 40. i 50. Niemniej, ogląda się go bardzo dobrze, a zderzenie z takim hedonistycznym stylem życia jest wiele dającym doświadczeniem.


Kino skandynawskie zawsze jest miłą odskocznią od wszystkich innych rzeczy, które oglądam. Za każdym razem film skandynawski potrafi mnie czymś ująć, jest przeżyciem nieporównywalnie głębszym do większości oglądanych przez mnie produkcji, choć przecież nie wybieram byle czego. Podobnie było w przypadku Noi Albinoi. To bardzo kameralna historia zamkniętego w sobie nastolatka, który trochę nie pasuje do otoczenia, w dodatku nie bardzo tryska humorem, choć lubi sobie stroić żarty z mieszkańców swojego małego miasteczka. Małe miasteczka mają to do siebie, że wszyscy są w nich pod obstrzałem i nie inaczej jest z Noi, który nie tylko zachowuje się, ale i wygląda inaczej. W małych miasteczkach wiedzie się też raczej nudną i szarą egzystencję. Zwłaszcza w małych islandzkich miasteczkach, w których wciąż panuje przygnębiająca zima. Nic dziwnego, że Noi chce uciec – od sąsiadów, ojca alkoholika, dziwnej babci i wiecznego zimna. Mamy tu do czynienia z historią nastoletniego buntu, która mogłaby mieć miejsce tak naprawdę w każdych warunkach i w każdej części świata. Jednak przedstawiona jest zdecydowanie po europejsku – akcja toczy się leniwie, wiele rzeczy nie zostaje powiedzianych wprost, a niektóre sceny balansują na granicy humoru i tragedii. Do tego dochodzi otwarte zakończenie, które każdemu pozwala na własną interpretację. Warto udać się w tę podróż na daleką północ, by zobaczyć jak w dobrze znaną problematykę można tchnąć sporo oryginalności.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...