Tytuł filmu Lisy Cholodenko
został przetłumaczony przez polskiego dystrybutora jako „Wszystko w porządku”.
I to są właśnie słowa, które idealnie pasują do jego oceny. Wszystko w
porządku, bardzo sympatyczny film. Na pewno jest to jeden z ciekawszych filmów,
które widziałam w ciągu minionych tygodni, jeśli nie miesięcy. Ale żeby nie
było tak kolorowo to dodam, że z mojego doświadczenia wynika, że wyjątkowo
ciekawe, oryginalne filmy są filmami na raz. I tak jest również z tegorocznym
zwycięzcą Złotego Globu. Nie wiem, czy skuszę się na powtórny seans, a jeśli
tak to pewnie nieprędko. I to wcale nie
oznacza, że film jest zły.
Lisa Cholodenko ma na swoim
koncie reżyserię takich seriali jak „Sześć stóp pod ziemią” czy „Słowo na L”,
więc kontrowersyjna tematyka i inteligentny humor nie są jej obce. Z tą
kontrowersją może trochę przesadziłam, aczkolwiek film o parze lesbijek może
kontrowersje wywoływać, zwłaszcza w Polsce. Bo „The Kids Are All Right” to film
o Nic (Annette Bening) i Jules (Julianne Moore), lesbijkach żyjących od wielu
lat razem, pod wspólnym dachem i mających dwójkę nastoletnich dzieci. Dzieci,
18-letnia Joni (Mia Wasikowska) i 15-letni Laser (Josh
Hutcherson), zostały poczęte dzięki anonimowemu dawcy
nasienia z banku spermy. Laser namawia Joni, aby w końcu odnaleźli
biologicznego ojca. Tym sposobem na arenę wkracza Paul (Mark Ruffalo), który
poukładane życie całej rodziny przewraca do góry nogami.
„Wszystko w porządku” to portret
niby zwykłej rodziny, ale jednak nietypowej, bo założonej przez parę homoseksualną.
Pokazuje, że w żaden sposób nie jest to rodzina dysfunkcyjna, obalając przy tym
wszelkie stereotypy jak np. przeświadczenie, że dzieci wychowywane przez taką
parę automatycznie same będą homoseksualistami. Jak to bywa w długoletnich
związkach, partnerów często dopada kryzys i również w związku homoseksualnym
jest to możliwe, co udowadnia w swym filmie Cholodenko, która, co pewnie nie
jest wielkim zaskoczeniem, sama jest lesbijką. Uważam, że taką tematykę należy
przybliżać szerszej publiczności, gdyż jest szansa że otworzy się ją na
tolerancję dla odmiennych orientacji seksualnych. Cieszę się, że powstał na ten
temat film lekki, zabawny i pozbawiony patosu, co jest dużą odmianą po
wspaniałych, ale smutnych dziełach takich jak „Tajemnica Brokeback Mountain”,
„Samotny mężczyzna” czy choćby starsze „Fucking Amal”.
Muszę powiedzieć to jasno – w
filmie tym nie ma zbyt wiele akcji, więc już sobie wyobrażam te komentarze na
forach internetowych jaki to on nudny. I całkowicie to rozumiem, bo jeśli komuś
nie leżą filmy przegadane, bez spektakularnych zwrotów akcji to faktycznie się
wynudzi. Ja osobiści takie filmy uwielbiam. Uprzedzam też, że nie jest to,
wbrew temu co twierdzi dystrybutor, komedia. Na próżno tu szukać typowych
komediowych gagów, nikt nie robi z siebie kretyna, nie stroi min, nie opowiada
żartów. Ten film jest po prostu lekki i bezpretensjonalny, do tego stopnia, że
nie pasuje do żadnego innego gatunku, a wiadomo – zaszufladkować jakoś trzeba.
Zdecydowano się więc nazwać go komedią, co wprowadza w błąd, ale nie umniejsza
jego wartości.
A ta wartość wzrasta, jeśli
weźmie się pod uwagę obsadę filmu. Obecność dobrych aktorów oczywiście nie zawsze
zapewnia wyskoki poziom produkcji, ale nie w tym wypadku. Julianne Moore i Annette
Bening są fenomenalne. Filmografię Moore znam lepiej, więc wiem na co ją stać i
tutaj po prostu spisała się jak zwykle świetnie (aczkolwiek wolę ją w
dramatach). Bening na zawsze będzie dla mnie Carolyn z „American Beauty”. Nic
jest postacią diametralnie inną, co świadczy o wszechstronności aktorki. Choć
miałam wrażenie, że na ekranie częściej była Julianne Moore, to jednak Bening
zdominowała film swoją ekspresyjną, porywającą grą, zwłaszcza w momentach bardziej
emocjonujących. Bening wydaje się być w pełni zaangażowana w swoją rolę. Z całą pewnością zasłużyła na Złoty Glob, który odebrała w minioną niedzielę. Przy
okazji, moje ogromne podziękowania dla operatora za zbliżenia na twarze obu
pań. Moore i Bening pokazują, że można starzeć się z godnością. Czas odbił już
na nich swoje piętno, ale w sposób, który tylko uwidacznia ich piękno.
W obsadzie „Wszystko w porządku”
nie znalazłam żadnych słabych punktów, co się rzadko zdarza. Ale należy wziąć
pod uwagę, że lista płac jest tu niewielka. Tak czy siak, Mark Ruffallo w roli
trochę niedojrzałego do ojcostwa Paula sprawdził się więcej niż poprawnie i
dzięki temu coraz bardziej przekonuję się do tego aktora (a zaczęło się od „Zodiaku”
i „Wyspy Tajemnic”). Nabieram też przekonania, że Mia Wasikowska może nas
wkrótce zaskoczyć naprawdę dobrą, dramatyczną rolą (czyżby w „Restless”?).
Naszą rodaczkę (nie bójmy się tak o niej mówić, w końcu ma polskie korzenie)
bardzo przyjemnie ogląda się na ekranie. Widziałam ją jedynie jako Alicję (z
Krainy Czarów, oczywiście) i teraz jako Joni, ale w obydwu tych filmach
sprawiała wrażenie bardzo naturalnej, swobodnie czującej się przed kamerą.
Chwalona jest jednak w szczególności za rolę w serialu „In Treatment”, o którym
słyszałam już sporo dobrego i którym chyba warto byłoby się zainteresować.
Oddając sprawiedliwość Joshowi
Hutchersonowi, muszę napisać, że i on, pomimo nieznanego jeszcze nazwiska zagrał
całkiem dobrze, doskonale oddając emocje, którymi targany jest jego nastoletni
bohater. Co najważniejsze, nie odstawał od swoich kolegów po fachu, a to spory
komplement.
Ekipa "Wszystko w porządku" ze Złotym Globem |
I tak, dla zrównoważenia tych
superlatywów, dostrzegam też jeden minus filmu, mianowicie zakończenie.
Zakończenie trochę zbyt banalne, zbyt proste, pozostawiające niedosyt. Nie będę
go zdradzać, ale ma się po prostu wrażenie, że o czymś zapomniano, że
niewygodne do rozwiązania kwestie przemilczano.
Mimo wszystko film ten pozostawia
po sobie jak najlepsze wrażenia. Napisałam jednak na początku, że nie wiem czy
obejrzę go ponownie. Już się tłumaczę. Nie jest to film do podziwiania od
strony wizualnej. Nie jest to film o skomplikowanej fabule, w której
zrozumieniu miałyby pomóc kolejne seanse. Nie jest to film z jakimś
ponadczasowym przesłaniem ani wzruszająca historia, do której chciałoby się
wracać. Nie jest to też film niespotykanie śmieszny, który włączałoby się na
poprawę humoru. Wyróżnia się na tle amerykańskich filmów, które zalewają nasze
kina i to czyni go tak interesującym, ale jednocześnie brakuje mu tego czegoś,
dla którego chciałoby się go obejrzeć ponownie. Ale jeden seans „Wszystko w
porządku” to w tym sezonie obowiązek każdego kinomana ;)
Moja ocena to 8/10