24.01.2011

Wszystko w porządku (reż. L. Cholodenko, 2010)



Tytuł filmu Lisy Cholodenko został przetłumaczony przez polskiego dystrybutora jako „Wszystko w porządku”. I to są właśnie słowa, które idealnie pasują do jego oceny. Wszystko w porządku, bardzo sympatyczny film. Na pewno jest to jeden z ciekawszych filmów, które widziałam w ciągu minionych tygodni, jeśli nie miesięcy. Ale żeby nie było tak kolorowo to dodam, że z mojego doświadczenia wynika, że wyjątkowo ciekawe, oryginalne filmy są filmami na raz. I tak jest również z tegorocznym zwycięzcą Złotego Globu. Nie wiem, czy skuszę się na powtórny seans, a jeśli tak to pewnie nieprędko.  I to wcale nie oznacza, że film jest zły.

Lisa Cholodenko ma na swoim koncie reżyserię takich seriali jak „Sześć stóp pod ziemią” czy „Słowo na L”, więc kontrowersyjna tematyka i inteligentny humor nie są jej obce. Z tą kontrowersją może trochę przesadziłam, aczkolwiek film o parze lesbijek może kontrowersje wywoływać, zwłaszcza w Polsce. Bo „The Kids Are All Right” to film o Nic (Annette Bening) i Jules (Julianne Moore), lesbijkach żyjących od wielu lat razem, pod wspólnym dachem i mających dwójkę nastoletnich dzieci. Dzieci, 18-letnia Joni  (Mia Wasikowska) i 15-letni Laser (Josh Hutcherson), zostały poczęte dzięki anonimowemu dawcy nasienia z banku spermy. Laser namawia Joni, aby w końcu odnaleźli biologicznego ojca. Tym sposobem na arenę wkracza Paul (Mark Ruffalo), który poukładane życie całej rodziny przewraca do góry nogami.

„Wszystko w porządku” to portret niby zwykłej rodziny, ale jednak nietypowej, bo założonej przez parę homoseksualną. Pokazuje, że w żaden sposób nie jest to rodzina dysfunkcyjna, obalając przy tym wszelkie stereotypy jak np. przeświadczenie, że dzieci wychowywane przez taką parę automatycznie same będą homoseksualistami. Jak to bywa w długoletnich związkach, partnerów często dopada kryzys i również w związku homoseksualnym jest to możliwe, co udowadnia w swym filmie Cholodenko, która, co pewnie nie jest wielkim zaskoczeniem, sama jest lesbijką. Uważam, że taką tematykę należy przybliżać szerszej publiczności, gdyż jest szansa że otworzy się ją na tolerancję dla odmiennych orientacji seksualnych. Cieszę się, że powstał na ten temat film lekki, zabawny i pozbawiony patosu, co jest dużą odmianą po wspaniałych, ale smutnych dziełach takich jak „Tajemnica Brokeback Mountain”, „Samotny mężczyzna” czy choćby starsze „Fucking Amal”.

Muszę powiedzieć to jasno – w filmie tym nie ma zbyt wiele akcji, więc już sobie wyobrażam te komentarze na forach internetowych jaki to on nudny. I całkowicie to rozumiem, bo jeśli komuś nie leżą filmy przegadane, bez spektakularnych zwrotów akcji to faktycznie się wynudzi. Ja osobiści takie filmy uwielbiam. Uprzedzam też, że nie jest to, wbrew temu co twierdzi dystrybutor, komedia. Na próżno tu szukać typowych komediowych gagów, nikt nie robi z siebie kretyna, nie stroi min, nie opowiada żartów. Ten film jest po prostu lekki i bezpretensjonalny, do tego stopnia, że nie pasuje do żadnego innego gatunku, a wiadomo – zaszufladkować jakoś trzeba. Zdecydowano się więc nazwać go komedią, co wprowadza w błąd, ale nie umniejsza jego wartości.

A ta wartość wzrasta, jeśli weźmie się pod uwagę obsadę filmu. Obecność dobrych aktorów oczywiście nie zawsze zapewnia wyskoki poziom produkcji, ale nie w tym wypadku. Julianne Moore i Annette Bening są fenomenalne. Filmografię Moore znam lepiej, więc wiem na co ją stać i tutaj po prostu spisała się jak zwykle świetnie (aczkolwiek wolę ją w dramatach). Bening na zawsze będzie dla mnie Carolyn z „American Beauty”. Nic jest postacią diametralnie inną, co świadczy o wszechstronności aktorki. Choć miałam wrażenie, że na ekranie częściej była Julianne Moore, to jednak Bening zdominowała film swoją ekspresyjną, porywającą grą, zwłaszcza w momentach bardziej emocjonujących. Bening wydaje się być w pełni zaangażowana w swoją rolę. Z całą pewnością zasłużyła na Złoty Glob, który odebrała w minioną niedzielę. Przy okazji, moje ogromne podziękowania dla operatora za zbliżenia na twarze obu pań. Moore i Bening pokazują, że można starzeć się z godnością. Czas odbił już na nich swoje piętno, ale w sposób, który tylko uwidacznia ich piękno.

W obsadzie „Wszystko w porządku” nie znalazłam żadnych słabych punktów, co się rzadko zdarza. Ale należy wziąć pod uwagę, że lista płac jest tu niewielka. Tak czy siak, Mark Ruffallo w roli trochę niedojrzałego do ojcostwa Paula sprawdził się więcej niż poprawnie i dzięki temu coraz bardziej przekonuję się do tego aktora (a zaczęło się od „Zodiaku” i „Wyspy Tajemnic”). Nabieram też przekonania, że Mia Wasikowska może nas wkrótce zaskoczyć naprawdę dobrą, dramatyczną rolą (czyżby w „Restless”?). Naszą rodaczkę (nie bójmy się tak o niej mówić, w końcu ma polskie korzenie) bardzo przyjemnie ogląda się na ekranie. Widziałam ją jedynie jako Alicję (z Krainy Czarów, oczywiście) i teraz jako Joni, ale w obydwu tych filmach sprawiała wrażenie bardzo naturalnej, swobodnie czującej się przed kamerą. Chwalona jest jednak w szczególności za rolę w serialu „In Treatment”, o którym słyszałam już sporo dobrego i którym chyba warto byłoby się zainteresować.
Oddając sprawiedliwość Joshowi Hutchersonowi, muszę napisać, że i on, pomimo nieznanego jeszcze nazwiska zagrał całkiem dobrze, doskonale oddając emocje, którymi targany jest jego nastoletni bohater. Co najważniejsze, nie odstawał od swoich kolegów po fachu, a to spory komplement.
Ekipa "Wszystko w porządku" ze Złotym Globem

I tak, dla zrównoważenia tych superlatywów, dostrzegam też jeden minus filmu, mianowicie zakończenie. Zakończenie trochę zbyt banalne, zbyt proste, pozostawiające niedosyt. Nie będę go zdradzać, ale ma się po prostu wrażenie, że o czymś zapomniano, że niewygodne do rozwiązania kwestie przemilczano.
Mimo wszystko film ten pozostawia po sobie jak najlepsze wrażenia. Napisałam jednak na początku, że nie wiem czy obejrzę go ponownie. Już się tłumaczę. Nie jest to film do podziwiania od strony wizualnej. Nie jest to film o skomplikowanej fabule, w której zrozumieniu miałyby pomóc kolejne seanse. Nie jest to film z jakimś ponadczasowym przesłaniem ani wzruszająca historia, do której chciałoby się wracać. Nie jest to też film niespotykanie śmieszny, który włączałoby się na poprawę humoru. Wyróżnia się na tle amerykańskich filmów, które zalewają nasze kina i to czyni go tak interesującym, ale jednocześnie brakuje mu tego czegoś, dla którego chciałoby się go obejrzeć ponownie. Ale jeden seans „Wszystko w porządku” to w tym sezonie obowiązek każdego kinomana ;)

Moja ocena to 8/10

20.01.2011

Złote Globy 2011

Nie mogę się powstrzymać, żeby nie napisać choćby kilku słów (które zapewne przerodzą się w kilkanaście zdań) na temat tegorocznego rozdania Złotych Globów czyli nagród przyznawanych przez Hollywoodzkie Stowarzyszenie Prasy Zagranicznej. Oczywiście, trudno mi wyrokować o filmach, których w większości jeszcze nie widziałam, ale wiadomo, że każdy trzyma kciuki za swoich ulubieńców: aktorów, reżyserów, kompozytorów itd. Ja swoich faworytów również miałam i w tym roku najwyraźniej bardzo mocno trzymałam kciuki, bo udało im się dostać statuetki, co mnie niezmiernie cieszy (jestem chyba jakąś fanatyczką, nie wiem czy ktoś jeszcze tak się ekscytuje takimi rzeczami ;D).

Nagrody dla odtwórców głównych ról radują moje serce najbardziej :) Choć filmów, za które ich nagrodzono jeszcze nie miałam okazji oglądać, wiem na co ich stać, bo obejrzałam już wiele filmów z ich udziałem, jestem więc przekonana że nagrody poszły w dobre ręce. Ubóstwiam Natalie Portman, a Colin Firth jest jednym z moich ulubionych aktorów. W zeszłym roku, za "Samotnego mężczyznę" nagrody nie dostał, ale jak się okazuje sprawiedliwość istnieje. Natalie ma już na swoim koncie Złoty Glob (za rolę w "Bliżej"), ale ten jest za rolę pierwszoplanową, a więc  jest w tym roku absolutnie najlepszą z najlepszych :)
Natalie jak przystało na dziewczynę z klasą świetnie się prezentowała na rozdaniu nagród i wygłosiła jednocześnie wzruszającą i zabawną przemowę, do obejrzenia tutaj.

 Bardzo się cieszę także z czterech nagród, i to tych zdaje się że najcenniejszych, dla filmu "The Social Network". Uważam, że to jeden z najciekawszych filmów minionego roku. Nie wierzyłam w jego powodzenie, ale Fincherowi udało się przedstawić narodziny Facebooka w formie niemalże thrillera, co sprawia że ten film ogląda się bez jednego zmrużenia oka. Szczególnie mocno trzymałam kciuki za muzykę do tego filmu choć przyznam, że zwycięstwo w tej kategorii było dla mnie  bardzo miłym, ale jednak zaskoczeniem. Trent Reznor i Atticus Ross nie byli faworytami i mieli poważną konkurencję, a jednak się udało. Moje gratulacje. Od siebie oczywiście polecam sam film, jak i ten fenomenalny soundtrack.

Roześmiana ekipa producentów The Social Network, a wśród nich Kevin Spacey :)
Z serialowymi kategoriami nie jestem do końca za pan brat, więc ciężko mi się odnieść do werdyktu. Wbrew pozorom jednak serialowe know-how mam przyswojone i większość wygranych udało mi się przewidzieć. I jedno jest pewne - muszę się zabrać za "Zakazane Imperium", a może nawet i za "Glee".

Jako że jestem kobietą, nie mogę wspomnieć choćby dwóch zdań na temat kreacji, w których pojawiły się gwiazdy. Można powiedzieć, że w tym roku aktorki postawiły na glamour, a te najlepiej ubrane więcej zasłoniły niż odsłoniły. Uważam, że czerwony dywan należał do Olivii Wilde. Wyglądała naprawdę spektakularnie w tej skrzącej się sukience. Nie gorzej prezentowały się też Anne Hathaway i Angelina Jolie.






Teraz pozostaje czekać nam na Oscary :) Oby nie przyniosły rozczarowań :)

15.01.2011

The Walking Dead (AMC, 2010)


"The Walking Dead" to adaptacja kultowego ponoć komiksu Roberta Kirkmana. Był to jeden z najbardziej wyczekiwanych nowych seriali 2010 roku, a jak się okazało po zakończeniu emisji pierwszego sezonu, także jeden z najchętniej oglądanych i przez wielu okrzyknięty nie tyle najlepszym debiutem, co najlepszym serialem roku w ogóle. Ja się do tych zachwytów nie dołączę, ale też serialu nie skreślam. A więc po kolei (zaznaczam, że pojawiają się spoilery).

Zombie, żywe trupy, czy jak ich sobie nazwiemy, to nie to samo co będące na fali piękne i szarmanckie wampiry. Zombie są groźne i obrzydliwe, co skutecznie może zniechęcić co wrażliwsze osoby od oglądania tej produkcji. Należy sobie uświadomić, że to nie jest lekki, mniej lub bardziej głupawy serial, przy którym się zrelaksujemy. "TWD" nie ogląda się łatwo i przyjemnie. To najprawdziwszy dramat, który od widza wymaga skupienia. Jak tu się jednak skupić, kiedy momentami jest strasznie nudno?

Historia jest w gruncie rzeczy prosta. Rick Grimes (Andrew Lincoln, kojarzony pewnie przez wielu z "Love Actually"), policjant, zostaje ranny na służbie i zapada w śpiączkę. Kiedy się budzi, jest sam. Nikogo nie ma w szpitalu, ani na ulicach, ani też w jego własnym domu. Przypadkowo napotkany mężczyzna uświadamia mu, że, krótko mówiąc, świat został opanowany przez zombie. Celem Ricka jest dostać się do obozu dla uchodźców w Atlancie, gdzie schronili się jego żona i syn. Nie wie, że przeświadczona o jego śmierci żona, wdała się w romans z jego przyjacielem. Kiedy Rickowi udaje się odnaleźć rodzinę, wraz z całą grupą postanawia dotrzeć do Centrum Zapobiegania i Zwalczania Chorób.

Choć postaci w serialu występuje niewiele, żadna z nich nie jest ciekawie napisana. Ciężko sympatyzować z którąkolwiek z nich, ale to być może dlatego, że sześć odcinków to za mało czasu. Przeciętnie serial po sześciu odcinkach dopiero się rozkręca, a widz zaczyna faworyzować wybrane postaci. Póki co charaktery bohaterów dopiero się kształtują i trudno wyrokować o sympatiach i antypatiach. 


Jak na razie poza bezpośrednimi starciami z zombie, zainteresowały mnie szczególnie dwa wątki. Pierwszy to uczuciowy trójkąt między Rickiem, jego żoną i przyjacielem, Shanem. Naprawdę ciekawie może się zrobić, kiedy Rick dowie się o romansie Lori i Shane’a. Interesujący był też wątek, który już się chyba definitywnie zakończył, ale odkrył przed widzami potencjał postaci Andrei. Ta początkowo marginalnie traktowana bohaterka musiała zmierzyć się ze śmiercią siostry, zaatakowanej przez zombie (a kto zostaje przez nie ugryziony sam zostaje jednym z nich). Scena ich pożegnania była jedną z najlepszych scen tego serialu. Swoją postawą Andrea wiele zyskała w moich oczach i myślę, że scenarzyści powinni dać możliwość jeszcze większego wykazania się grającej ją aktorce, Laurie Holden. Inni aktorzy swoją grą nie porywają. Andrew Lincoln daje radę, ale nie są to wyżyny aktorstwa. Zawodzi znana ze „Skazanego na śmierć”, Sarah Wayne Callies w roli jego żony. Nikt się nie wybija ponad przeciętność, co jeszcze bardziej potęguje bezbarwność postaci. 

Na niekorzyść serialu działa też to, że przedstawia on pewną wizję apokalipsy, a mi w ogóle nie udzielił się klimat przerażenia czy niepokoju. Za mało jest w nim napięcia, zaskoczenia, nie czuć żadnych emocji ze strony bohaterów. Dużo jest kiepskich, nic nie wnoszących dialogów, a mało scen, które budziłyby grozę. Nie jestem fanką horrorów, ale do diaska, to jest jednak serial o zombie. Gwoli uczciwości, muszę napisać, że sceny krwawych jatek też są, ale zdecydowanie w mniejszości. Tak jakby wysyp żywych trupów był tylko tłem i to właściwie nie wiadomo dla czego. Na szczęście, choć jest ich mało to sceny ćwiartowania trupów czy wypruwania z nich flaków robią potężne wrażenie (warto docenić charakteryzację odtwórców postaci zombie). Nie chcę przez to powiedzieć, że potrzeba nam krwi i mięsa na ekranie, ale jak na razie w "TWD" nie ma niczego, z czym byśmy się nie mieli do tej pory okazji zetknąć. Serial przygodowy, z elementami science fiction, jakich pewnie było i będzie wiele. No dobrze, nie było serialu o zombie i to jest ta innowacyjność, ale sama tematyka to nie wszystko. Liczy się sposób wykonania, a ten mnie rozczarował. Dlatego też niezrozumiały jest dla mnie zachwyt zarówno widzów jak i krytyków (choć ich chyba jednak jest mniejszy). Fakt, z odcinka na odcinek serial coraz bardziej wciąga i idzie ku lepszemu, ale jak na razie jest dla mnie tylko przeciętny. A szkoda, bo jego czołówka jest jedną z lepszych, jakie widziałam. Nadzieję na poprawę daje jednak obiecujące zakończenie pierwszego sezonu. Pozostawiło mnie ono z nieodpartym wrażeniem, że ta historia tak naprawdę dopiero się zaczyna i jeszcze wiele może się zdarzyć. Dlatego prawdopodobnie dam serialowi AMC drugą szansę i obejrzę przynajmniej początek kolejnego sezonu. Jak na razie serial oceniam na 6/10 czyli jako niezły.







7.01.2011

Filmy, na które czekam w 2011 roku

Rok 2011 zapowiada się pod względem premier kinowych bardzo obiecująco, zwłaszcza pierwszy kwartał. Pewnie nie będę oryginalna, bo większość kinomanów wskazuje podobne tytuły. Miejmy nadzieję, że wszystkie filmy, których oczekujemy spełnią pokładane w nich nadzieje. Nie wiem, czy wszystkie uda mi się obejrzeć w kinie, bo straciłabym wówczas majątek, którego i tak nie mam, ale w każdym razie tak czy inaczej zamierzam je zobaczyć. A więc oto i te tytuły, w porządku chronologicznym, wg daty polskiej premiery. Kliknięcie w tytuł przeniesie Was na stronę filmu na filmwebie.

Turysta - 14 stycznia 

Angelina Jolie i Johnny Depp razem - choćby film był gniotem muszę to zobaczyć, co najmniej dla wrażeń estetycznych.

Mamut - 14 stycznia

Dobry reżyser i obsada plus intrygująca fabuła.

Black Swan (po angielsku tytuł brzmi jakoś lepiej) - 21 stycznia

Mój numer 1. Czekam i czekam z utęsknieniem już od kilku miesięcy. Jedna z moich ulubionych aktorek u reżysera mojego ulubionego filmu.

Jak zostać królem - 28 stycznia

Jestem ciekawa tego filmu, bo to jeden z Oscarowych faworytów, z podobno fenomenalną rolą Colina Firtha, za którym bardzo przepadam.

Londyński bulwar - 4 lutego 

Londyn w tytule mi wystarczy. Colina Farella nie lubię, Keirę Knightley za to coraz bardziej. Pewnie obejrzę ten film w dalszej kolejności.

Fighter - 11 lutego

Właściwie jedynym powodem, dla którego ten film znalazł się na tej liście jest sporo wyróżnień dla niego w ostatnim czasie. Sama tematyka interesuje mnie średnio.



Anne Hathaway i Jake Gyllenhall grali już parę w "Brokeback Mountain" i było nieźle. Teraz grają w komedii, która zapowiada się bardzo obiecująco.

The Kids Are Alle Right (w tym wypadku polski tytuł też mi nie pasuje) - 18 lutego

Spory szum wokół tego filmu, więc muszę zaspokoić swoją ciekawość i dowiedzieć się, co w nim takiego niezwykłego. Fabuła nie wydaje się być szczególnie porywająca.

127 godzin - 18 lutego

Lubię filmy jednego aktora, a ten podobno taki jest.

Do szpiku kości - 25 lutego

Zwycięzca festiwalu w Sundance, z podobno fenomenalną rolą Jennifer Lawrence.

Somwhere (aż dziwne że polski dystrybutor nie pokusił się o tłumaczenie) - 25 lutego

Nie było jeszcze filmu Sophii Coppoli, który by mi się nie podobał.


Bardzo podobała mi się książka na podstawie której powstał, jestem ciekawa jak ją przenieśli na ekran. Przyciągają mnie też nazwiska odtwórców głównych ról.

Sala samobójców - 4 marca

Jedyny w tym zestawieniu film polski. Przyciąga już sam tytuł. Ma być nowatorsko, a zwiastun jest obiecujący. Oby nie było rozczarowania.

You Will Meet A Tall Dark Stranger (po polsku ten tytuł brzmi idiotycznie) - 11 marca

W końcu się doczekaliśmy polskiej premiery. Każdy film Allena to dla mnie święto, więc obejrzę na pewno.

No Strings Attached (polskie "Sex story" to już przegięcie) - 18 marca

Ashtona Kutchera nie cierpię całą sobą, ale czego się nie robi dla Natalie Portman.

Restless - 25 marca

Dodałam ten film w ostatniej chwili. Nie znam za dobrze twórczości Gusa Van Santa, ale mam wrażenie że to będzie dobry film. Scenariusz i zwiastun mnie zainteresowały.

Sucker Punch - 25 marca

Girl Power na ekranie zawsze robi na mnie wrażenie. Tu w jednej z głównych ról Abbie Cornish, moje zeszłoroczne odkrycie. Opisy i zwiastuny są bardzo zachęcające i pomimo że średnio lubię filmy akcji na ten czekam z niecierpliwością. Liczę na spektakularne widowisko.

Między światami - 8 kwietnia

Podobno Nicole Kidman znowu gra tak przejmująco jak w "Godzinach". Trzeba sprawdzić.

Hanna - 27 maja

Nowy projekt Joe Wrighta i Saoirse Ronan. W "Pokucie" bardzo im wyszło, mam nadzieję, że historia nastoletniej morderczyni też będzie intrygująca. Mówi się o drugim "Leonie Zawodowcu".

Melancholia - 27 maja

Lubię von Triera, więc chętnie zobaczę. Zwłaszcza, że grają tam Kirsten Dunst i Alexander Skarsgard, w dodatku z ojcem ;)


To jeszcze nie wszystko. Są filmy, które nie mają zapowiedzianych polskich premier, jedynie światowe, ale mam nadzieję, że będzie je można u nas w tym roku zobaczyć oraz takie, które już dawno zadebiutowały za granicą, a w Polsce cały czas nie. Są to: 

La Piel que habito - 18 marca

Nowy film Almodovara.

Midnight In Paris - 9 września 

Nowy film Allena.


Melodramat z Ryanem Goslingiem i Michelle Williams. Bardzo podobają mi się zwiastuny. Kameralny film o miłości, a ja takie lubię.

Biutiful - ???

Nowy film Inarritu, inny niż te do których nas przyzwyczaił.


Kirsten Stewart próba zmiany wizerunku.

Są jeszcze filmy, które nie mają wyznaczonej nawet daty premiery światowej, ale na które bardzo czekam, licząc, że pojawią się wg zapowiedzi jeszcze w tym roku. Mam tu na myśli:


Reżyseruje Andrea Arnold, autrka fenomenalnego "Fish Tank", a w roli głównej Kaya Scodelario czyli moja ulubiona Effy z serialu "Skins". Bardzo jestem ciekawa co wyjdzie z ich współpracy.


Adaptacja kultowej podobno książki, która na mnie nie zrobiła szczególnego wrażenia. Jestem ciekawa jak przeniosą jej treść na ekran, bo wydaje mi się być ona tworem bardzo niefilmowym. Poza tym bardzo interesująca jest obsada.


Komedia romantyczna od Lone Scherfig, z Anne Hathaway. Fabuła brzmi obiecująco.


Dla fanki MM pozycja obowiązkowa. I kolejny film z Michelle Williams.

Z tej ostatniej grupy mogłabym jeszcze wymieniać w nieskończoność. Jest bardzo wiele filmów, które przyciągają moją uwagę detalami: albo konkretnym nazwiskiem, albo samym gatunkiem, albo tematyką itd. Czas zapewne zweryfikuje moje plany i nie obejrzę wszystkich tych filmów, które wymieniłam, lub obejrzę całkiem inne, ale o tym wszystkim napiszę już za rok :)








5.01.2011

O czym mówię, kiedy mówię o Murakamim (1Q84, H. Murakami, 2010))

Pamiętam, jak parę lat temu urzekła mnie okładka książki "Norwegian Wood" nieznanego mi wówczas japońskiego pisarza. Ładnie wydana, w twardej oprawie, z interesującym opisem z tyłu okładki zachęcała "weź mnie!". A rzecz działa się w bibliotece, więc nie mając nic do stracenia, wzięłam i wypożyczyłam. I tak zaczęła się moja przygoda z Murakamim (a wiecie, tak na marginesie, że Murakami to nie nazwisko lecz imię?). Wszystkim, którzy chcą rozpocząć znajomość z jego twórczością polecam zacząć właśnie od "Norwegian Wood". To moja ulubiona z jego książek i "1Q84" nic w tej kwestii nie zmieni.
Książek tego autora przeczytałam już dużo, szybciej byłoby wymienić tytuły których nie przeczytałam niż te, które "zaliczyłam". Ale z jego książkami nie jest tak, że się je zalicza i zapomina. Cytaty z nich co niektórzy fanatycy, tacy jak ja, skrzętnie notują. Czasami myśląc o Murakamim i jego fenomenie przychodzi mi do głowy porównanie z Paulo Coelho. Obaj wykorzystują w swoich powieściach elementy fantastyczne, magiczne, u obydwu znajdziemy chwytliwe sentencje, swego rodzaju życiowe mądrości i obaj też, przynajmniej takie odnoszę wrażenie, piszą ciągle o tym samym. A jednak zarówno stosunek mój, jak i krytyków do obydwu panów jest zgoła odmienny. Przyznaję, kiedyś czytałam Coelho i lubiłam, ale w pewnym momencie stwierdziłam, że jego łatwe odpowiedzi na pytanie "jak żyć?" mnie nie satysfakcjonują, a wręcz irytują. No i wiedziałam, że jego kolejna powieść nie będzie niczym odkrywczym ani zaskakującym. Zniechęciłam się. I dlatego, w świetle podobieństw do Brazylijczyka, sama się sobie dziwię, że mnie ciągnie do Murakamiego. Co mnie jeszcze przy nim trzyma? Chyba to, że tworzy bardzo ciekawe , oryginalne postaci, których psychikę dokładnie poznajemy. Są na ogół samotni, wyobcowani, nieprzystający do otaczającego ich świata, wiecznie za czymś tęskniący. Lubię takie postaci, sama trochę taka jestem. Poza tym autor opisuje szczegółowo ich życie,  codzienne czynności, wygląd ich domów czy ich samych, a nawet proces przygotowywania posiłków. I robi to bardzo umiejętnie. Jego styl jest przystępny, ale nie prosty, a największe wrażenie robią błyskotliwe dialogi. Daną sytuację możemy sobie wyobrazić niemalże jak scenę w filmie. W każdej jego książce pojawiają się też liczne odwołania, czy to do historii, czy to do muzyki, którą pisarz uwielbia, czy też do religii. Jego elokwencja aż bije po oczach. Jego książki tym samym wzbogacają nas w jakąś dodatkowa wiedzę. Niosą też zawsze z sobą jakieś przesłania, napełniają nadzieją bądź skłaniają do refleksji. Pod ich wpływem uświadamiam sobie wiele rzeczy. Nie są może nadmiernie optymistyczne, bo światy, które tworzy Japończyk są na ogół ponure. Ale dobrze mi w tych światach. Jednak nie potrafię rozgryźć, co w nich jest lepszego od światów Coelho. Może więcej prawdy?

Miałam jednak pisać o ostatniej książce Murakamiego, "1Q84". Pojawiły się już głosy, że jest przełomowa w jego karierze. Zgodzić się z tym nie mogę. Rzeczywiście o Murakamim mówi teraz cały świat, przynajmniej takie odnoszę wrażenie, a przy okazji cała Polska. To chyba apogeum jego popularności. Ale czy ta książka jest jego największym dokonaniem trudno mi ocenić. Na pewno jest jego najbardziej monumentalnym dziełem, bo podzielonym aż na trzy tomy. I dalszy ciąg zapowiada się bardzo obiecująco. Co mnie bardzo uderzyło podczas lektury to problem przemocy wobec kobiet, który jest tu motywem przewodnim. Bohaterka powieści, Aomame, mści się na mężczyznach, którzy nienawidzą kobiet. Brzmi znajomo? Ano tak, skojarzenia z inną trylogią też mi się nasunęły. Japończyk radzi sobie z tematem nie gorzej niż Larsson, ale jeszcze ciekawszy jest dla mnie wątek drugiego bohatera, Tengo, którego Aomame znała i pokochała w dzieciństwie. Jest on swego rodzaju "autorem widmo", że tak nawiąże tym razem do pewnego filmu. Poprawia on od początku do końca książkę siedemnastoletniej Fukaeri, która swego czasu uciekła z rąk sekty. Dziewczyna ma wyobraźnię, ale nie potrafi przelewać myśli na papier. Oficjalnie to ona jest autorką książki, ale faktycznie jest ona w znacznej mierze dziełem Tengo. Tymczasem na niebie pojawiają się dwa księżyce...Aomame czuje, że dzieje się coś niedobrego, że świat w którym żyje to jakaś fikcja. Tengo ma podobne odczucia, słysząc o Little People, którymi straszy go Fukaeri. I to prawdopodobnie ponownie ich połączy...
Akcja powieści dzieje się w roku 1984, znanym z powieści Orwella. Kto nie czytał, niech nadrobi zaległości, bo znajomość tej pozycji będzie bardzo przydatna podczas lektury nowego Murakamiego. Little People nie nazywają się tak w końcu bez powodu...
Więcej zdradzać nie będę. Mnie ta książka usatysfakcjonowała. Jest tu wszystko co u Murakamiego  lubię, a o czym już wspomniałam. Może nie rzuciła mnie na kolana, ale na następny tom czekam z niecierpliwością. Bo mam wrażenie, że ten pierwszy to tylko prolog do czegoś naprawdę nieziemsko dobrego :)

3.01.2011

Let's get it started!

Oto i jestem. Dołączam do blogowej społeczności, po wielu latach zastanawiania się, planowania i walki z moim słomianym zapałem. Czytanie blogów pasjonuje mnie od dawna, na niektóre zaglądam systematycznie, a ich autorzy nawet nie wiedzą, że mają we mnie swoją stałą czytelniczkę. No to teraz się dowiedzą! Mam nadzieję, że odnajdę swoje miejsce w blogosferze i również zyskam sobie czytelników.

A o czym będę pisać? Jak w tytule - przede wszystkim o filmach, bo to moja największa pasja. Jak filmy, to i seriale, bez których nie wyobrażam sobie na dzień dzisiejszy mojego życia. Będą się tu także pojawiać refleksje na temat przeczytanych książek, bo i one są mi do życia niezbędne. Nie zabraknie też muzyki i szeroko pojętej popkultury, bo ukulturalniać się lubię na wszelkie sposoby. A że telewizja to też kultura, o niej pewnie też mi się zdarzy napisać. I o całej reszcie, która z kulturą może mieć niewiele wspólnego...

Takie są plany i przewidywania, a co z tego wyjdzie, zobaczymy. Co więcej mogę dodać? Jestem dobrej myśli :) Jeśli chodzi o wygląd bloga - jestem nowicjuszką, a więc wszystkiego dopiero się uczę. Będzie tylko lepiej...I to chyba wystarczy, jak na początek...Do następnego napisania!