Już
ostatni temat był trochę taką zapchajdziurą, a tymczasem znowu nie przybywam z
niczym bardzo merytorycznym. Lato, wakacje i inne sytuacje takie jak wesela,
choroby czy wyjazdy sprawiają, że nie bardzo mam czas (a czasem i ochotę) na
bloga, a nawet na czytanie czy oglądanie seriali (natomiast jeden film dziennie
w tej chwili to norma). Już tak dawno nie pisałam w Wordzie, że nawet literki
pisane czcionką dwunastką wydają mi się jakieś podejrzanie małe. Ale wygląda na
to, że jednak wszystko jest ok. A więc piszę, by dać znak życia i byście nie
myśleli, że trzy tygodnie milczenia oznaczają definitywny koniec bloga. Nic z
tych rzeczy. Upały kiedyś się skończą, wena wróci, a książki się przeczytają i
będzie czas na podzielenie się swoimi przemyśleniami o filmach. A jest o czym
pisać, bo widziałam w ostatnim czasie kilka interesujących, godnych polecenia
tytułów, m.in.:
A na koniec przyszli turyści (2007) – prawie nieznany niemiecki film, którego
akcja dzieje się w Oświęcimiu i który porusza kwestię dialogu polsko –
niemieckiego. W tle miłość, młodość, muzyka. Bardzo dobra, ciekawa rzecz.
Dzieci gorszego Boga (1986) – kolejny niedoceniany, jak mam wrażenie, film. Tu również
mamy do czynienia ze starciem dwóch światów: ludzi słyszących i głuchoniemych. Głuchoniema
aktorka Marlee Matlin otrzymała za ten film Oscara, natomiast William Hurt był
do niego nominowany. To właśnie aktorzy przede wszystkim decydują o tym, że ten
film się świetnie ogląda. Hurt jako charyzmatyczny nauczyciel przywodzi na myśl
Stowarzyszenie Umarłych Poetów.
Solaris (2002) – jak widać oglądam same niedocenione filmy. Solaris Soderbergha jest o
niebo lepszą ekranizacją prozy Lema niż film Tarkowskiego z lat 70. Sam Lem
również był tego zdania. Film nie jest przeładowany zbędną metaforyką, a w
dużej mierze skupia się na uczuciach głównych bohaterów. Z tego względu spodoba
się także tym, którzy podobnie jak ja, nie przepadają za filmami science – fiction.
Z
filmów, które mnie trochę rozczarowały, wymieniłabym przede wszystkim:
Krainę miodu i krwi (2011) – czyli debiut reżyserki (i scenopisarski) Angeliny Jolie. Film
generalnie szokuje i porusza, zwłaszcza, że Jolie nie oszczędza nam scen
przemocy, jednak bohaterowie do mnie nie przemówili, w irracjonalną miłość do
kata trudno mi uwierzyć. Mówi się też, że film jest stronniczy. Dla mnie przede
wszystkim jest on zbyt nudny, akcji praktycznie w nim nie ma, ciągle są za
to przeprowadzane rozmowy w tym samym tonie i w dodatku nie są to
dialogi wybitne.
Drogówkę (2013) - pierwszy film Wojciecha
Smarzowskiego, który mnie nie zachwycił. Drogówka wzbudziła we mnie bardzo
mieszane uczucia. Muszę wręcz przyznać, że na niej przysnęłam i właściwie umknęło
mi zakończenie, które powinnam „doobejrzeć”, ale szczerze mówiąc, nie mam
ochoty. Obraz policji, jaki wyłania się z tego filmu, jest moim zdaniem trochę
przerysowany. Skąd reżyser wie o aż tak dużej demoralizacji? Dużą przesadą jest
też motyw z nagrywaniem wszystkiego przez bohaterów telefonami komórkowymi. Znam
różnych ludzi, także tych, którzy mają naprawdę nowoczesne telefony, ale nikt
nie uwiecznia każdej mniej lub bardziej tego wartej chwili kręcąc filmik. A tak
właśnie robią policjanci Smarzowskiego – rejestrują niemal wszystko. Czy
naprawdę nikomu nie wydało się to niewiarygodne? I właśnie takie drobiazgi, jak
mogłoby się wydawać, wpływają na mają niezbyt dobrą ocenę filmu. Dodałabym tu
na przykład zupełnie niepotrzebną scenę z Jakubikiem i prostytutką w taksówce. Najmocniejszą
stroną filmu są fragmenty zarejestrowane jakby okiem ukrytej kamery, na których
widać że to przede wszystkim my – kierowcy – wręczaniem łapówek demoralizujemy
policjantów. Tych scen jest sporo, zwłaszcza w pierwszej części filmu i
ponieważ są one znacznie ciekawsze i wiarygodniejsze, mam wrażenie, że reszta
filmu została dopisana, by tylko móc je pokazać. Nie mniej, należy pochwalić
Smarzowskiego znowu za świetny dobór aktorów. Tu nawet w epizodach są świetni
aktorzy. Na pierwszy plan wysuwa się jednak wspomniany Arkadiusz Jakubik jako
obleśny erotoman, choć i Bartłomiej Topa sprawił, że już ostatecznie wyrzuciłam
z pamięci jego wizerunek ze Złotopolskich.
To
tyle na razie tej wyliczanki. Na koniec nie mogę się oprzeć, by napisać, że nigdy
nie jest za późno, by odkryć festiwale muzyczne. Co ja robiłam całe swoje
życie? Wystarczył jeden Seven Festival w Węgorzewie, bym teraz żałowała, że
właśnie nie jestem w drodze do Jarocina. Muzyka, podróże– jak pięknie można to
połączyć. I tylko szkoda, że na wszystkie festiwale filmowe mam strasznie
daleko.