26.10.2014

Kącik polskiego filmu: Miasto 44 (reż. J. Komasa, 2014)/ Służby specjalne (reż. P. Vega, 2014)

Chyba już nigdy nie uda mi się recenzować filmów obejrzanych w kinie na bieżąco. Pisząc więc dziś o dwóch polskich filmach, które ostatnio święciły triumfy w kinach, zdaję sobie sprawę, że raczej nikogo już nie zachęcę do pójścia na dany film, a wpis raczej będzie jedynie wyrazem mojej opinii. Nie do końca o to chodzi w blogach, ale mea culpa. Wszyscy blogerzy zabrali już głos, dorzucę więc jedynie swoje trzy grosze. A kto przegapił w kinie, może się skusi na DVD. Warto, bo obydwa filmy to produkcje, których jako Polacy nie musimy się wstydzić.

Miasto 44 



Kto nie słyszał o tym filmie? Mówiło się o nim od roku, a może nawet dłużej. Projekt życia (trzydziestoletniego zaledwie) Jana Komasy w końcu ujrzał we wrześniu światło dzienne. Widownia w większości zachwycona, krytycy także. Ogromny sukces kasowy? Czy zasłużony? Mnie jak zwykle trudno zadowolić. Niby uważam, że Miasto 44 to film bardzo dobry, ale po obejrzeniu zwiastunów i przeczytaniu dziesiątek tekstów na jego temat, nie jestem w pełni usatysfakcjonowana. Trudno powiedzieć, czego brakuje, więc może po prostu to ja się czepiam. W każdym razie Miasto 44 uważam za film ogromnie udany, choć nie potrafię się pozbyć myśli, że cały proces jego powstawania obliczony był na to, by jak najwięcej zarobić. To dlatego jest taki widowiskowy, nowoczesny i przełomowy (dla polskiego kina). By przyciągnąć do kin jak najwięcej osób. Tak, doszukuję się złych intencji, których twórcy prawdopodobnie nie mieli. Bo wyszedł im film poruszający i godnie upamiętniający powstańców, a to chyba jednak najważniejsze.


Widowiskowość Miasta 44 to jego spory wyróżnik na tle polskich produkcji. Do tej pory widowiskowe, nakręcone z rozmachem, mieliśmy tylko ekranizacje lektur, które nie były jednak filmami udanymi (w większości). W kinie amerykańskim filmy o wojnie zawsze kręcone są „na bogato”, z licznymi efektami specjalnymi i dużą ilością statystów. Doczekaliśmy się takiego filmu na naszym podwórku. Mało tego – Jan Komasa tę widowiskowość zbudował za pomocą elementów popkultury. Pojawia się u niego slow motion, w tle leci dubstep, a w jednej ze scen otrzymujemy złudzenie komputerowej gry. Kule z pistoletów zataczają kształt serca, a ludzie idący kanałami przybierają wygląd zombie. Wrażenie robi dosłowny deszcz krwi, niczym z horroru. Reżyser uznał, że do współczesnego widza trzeba przemawiać językiem popkultury i miał rację – nie zapominajmy, że gros osób, które zobaczyły ten film to nastolatki, których trudno dziś zainteresować. Oczywiście nie każdy kupi ten popkulturalny sznyt Miasta 44, przez który cały film ociera się o kicz. Ten kicz to jednak narzędzie do odmitologizowania wojny jako czegoś świętego i nienaruszalnego. Miasto 44 udowadnia, że o wojnie nie trzeba mówić stereotypowo i grzecznie. Można mówić odważnie i śmiało, a przy tym zachować szacunek dla tych, którzy walczyli. Bo to właśnie oni – zwykli ludzie, którzy zaangażowali się w postanie – są bohaterami Miasta. Wątkiem przewodnim jest miłosny trójkąt bohaterów, co czyni film poniekąd wzruszającym melodramatem. Komasa pokazuje to co już wiemy chociażby z Czasu honoru: wojna wojną, ale młodzi ludzie chcieli kochać, marzyć i bawić się. Bohaterowie Komasy chcą walczyć o wolność, kompletnie nie spodziewając się tego, co nastąpi. Sądzą, że w 2-3 dni będzie po powstaniu, są pełni zapału i radości i tę atmosferę doskonale udało się Komasie uchwycić. Przejście od hiper entuzjazmu do brutalnego zderzenia z prawdziwym piekłem jest wstrząsające tak dla widza, jak i dla samych bohaterów. Uświadamia jednocześnie, że my dziś także nie bylibyśmy wcale lepiej przygotowani do walki.


To na co jeszcze warto zwrócić uwagę w filmie Komasy to mitologizowanie miłości, do czego właśnie wykorzystuje on takie narzędzia jak muzyka czy zwolnione tempo obrazu. Za pomocą tych środków idealnie udało mu się oddać wszelkie emocje związane z zakochaniem – gwałtowne i piękne. Trafnie pokazuje jak zachowuje, ale przede wszystkim, jak czuje się człowiek zakochany. Jego film tym samym po raz kolejny przypomina, że wojna nie sprawiła, że ludzie przestali się zajmować tak przyziemnymi rzeczami jak miłość. Zresztą, co tu dużo mówić – hasłem promocyjnym (baaardzo chwytliwym) było przecież "Miłość w czasach apokalipsy".


Aktorsko film może jakoś szczególnie nie zachwyca, ale o niektórych nazwiskach koniecznie trzeba wspomnieć. Dobre są zwłaszcza panie – młodziutka Zofia Wichłacz, na której barkach ciąży właściwie cały film, bo to ona staje się najbliższą widzowi bohaterką. I daje radę – jest wiarygodna w przekazywaniu wszelkich emocji. W ogóle od młodych aktorów, których nie brakuje na ekranie bije duża autentyczność, luz i naturalizm. Bardzo fajnie wypada Anna Próchniak w roli swego rodzaju famme fatale. Średnio przekonał mnie jedynie odtwórca głównej roli męskiej – Józef Pawłowski był jak najbardziej ok., ale niestety dziewczyny go przyćmiły. A trzeba jeszcze wspomnieć o Monice Kwiatkowskiej grającej jego matkę. Ta niedoceniana aktorka bardzo zapadnie Wam w pamięć po tym filmie, jestem tego pewna.

Ok., czy wobec tego film ma same plusy? Na pewno nie. Niektóre sceny czy też sama konstrukcja bohaterów są dla mnie mało wiarygodne (np. cała relacja Stefana z matką i bratem) i trochę to rzutuje na całość. Na pewno ludzie kiedyś wcale nie byli tak idealni jak przedstawia ich Komasa. Nie mniej jednak wiele rekompensuje zakończenie – niedosłownie, nie wprost (proponuję dobrze się przyjrzeć ostatniemu ujęciu) i bez happy endu.

Podsumowując, Miasto 44 to film, który trzeba obejrzeć – nie tyle ze względu na tematykę, co na samą jego jakość. Uważam, że generalnie polskim filmom coraz częściej nic nie brakuje w porównaniu z zagranicznym kinem, jednak Miasto 44 jest światową półką jeśli chodzi o superprodukcje (nie bójmy się tak nazwać tego filmu). Co prawda Komasa uczynił z wojny dzieło sztuki, ale to tym bardziej przemawia za tym, że jego dzieło życia (póki co) warto zobaczyć.

Moja ocena: 8+/10


Służby specjalne 


Mieliśmy film o zdarzeniach sprzed 70 lat, a teraz dla odmiany film o wydarzeniach jak najbardziej współczesnych. Do Służby specjalnych Patryka Vegi nie mam w zasadzie większych zastrzeżeń. Mój problem z tym filmem polega na tym, że jest on – niemal w całości – jedną wielką teorią spiskową, do której nie potrafię się ustosunkować. Ta aktualność tematu sprawia, że trochę trudno odbierać ten film jako film fabularny. Ma się wrażenie obcowania raczej z jakimś paradokumentem. To z jednej strony plus – Vedze udało się stworzyć coś czego do tej pory w polskim kinie nie było. Zupełnie wyjątkowy sposób narracji, przedstawienie postaci, podział na części, no i oczywiście plansze i stopklatki. Kto widział już jakieś filmy Vegi skojarzy, że reżyser ten lubi bawić się w ten sposób. Co jak co, ale można śmiało powiedzieć że Vega ma swój styl. Można go lubić lub nie, ale dzięki niemu jego film faktycznie jest „jakiś”. Reżysera należałoby przede wszystkim pochwalić za odwagę. Podjęcie się tak delikatnej, politycznej tematyki było dużym ryzykiem. Analogii do medialnych wydarzeń takich jak śmierć posłanki Barbary Blidy czy samobójstwo Andrzeja Leppera nie brakuje. Podobnie jest z podobieństwem wizualnym niektórych bohaterów filmu do prawdziwych postaci. Choć oczywiście Vega odcina się od wszystkiego ładnym sformułowaniem, że wszelkie podobieństwo jest przypadkowe. Jednocześnie nie kryje, że przez dwa lata gromadził materiał do filmu kontaktując się z byłymi pracownikami służb specjalnych, którzy stali się pierwowzorami trójki głównych bohaterów. A jeśli o bohaterach mowa, film zbudowany jest na mocnej aktorskiej podbudowie. Olga Bołądź, Wojciech Zieliński, a przede wszystkim kradnący show Janusz Chabior dali z siebie wszystko i zbudowali naprawdę wiarygodne postaci. Vega swoich bohaterów przedstawił na dwóch płaszczyznach – jako bezwzględne maszyny do zabijania i jako zwykłych ludzi, którymi w głębi duszy są. To dlatego jeden z bohaterów zmaga się z rakiem i kwestią wiary w Boga, inny jest na etapie adopcji dziecka, a podporucznik Białko ma kilka scen, które przedstawiają ją jako zwykłą dziewczynę potrzebującą czułości.


Choć film utrzymany jest w ciekawej konwencji, o czym już wspomniałam, momentami trudno się na nim skupić i można się pogubić w gąszczu slangowego słownictwa towarzyszącego szybkiej akcji. Widz od razu wrzucany jest na głęboką wodę, w samo centrum wydarzeń, a ponieważ wiele rzeczy nie jest powiedzianych wprost, wcale nie jest to film łatwy w odbiorze. Dodać oczywiście trzeba, że nie brakuje tu epatowania przemocą, a z ekranu lecą całe wiązanki przekleństw, co film ogromnie uwiarygodnia, ale może się nie podobać co bardziej wrażliwym widzom.


Dobre zakończenie (niekonieczne pozytywne) potrafi czasem uratować film. Służb specjalnych zakończenie nie musiało ratować, film broni się sam przez cały czas trwania, ale zakończenie zwieńczyło film w godny sposób, dowalając widzowi mocno na sam koniec. I tak wrażenia po seansie mam bardzo dobre, choć zdaję sobie sprawę, że nie jest sztuką zbudować wciągający film wokół teorii spiskowych i wywołać nim poruszenie. O wiele trudniej jest wywołać emocje filmem skromnym i kameralnym (co udowodnili ostatnio choćby twórcy Idy). Nie mniej jednak Służby… to produkcja, którą polecam i sądzę, że nie będziecie nią rozczarowani. Otwiera oczy, daje do myślenia, a przy tym porusza tak czysto emocjonalnie.

Moja ocena: 8/10


15.10.2014

Orange Is The New Black, sezon 1 i 2 (Netflix, 2013 - )


Trudno jest pisać o Orange is the New Black, bo pisać można mnóstwo, a mam wrażenie, że i tak nie wyczerpie się tematu. Ja dość długo zabierałam się do tego serialu, co z dzisiejszej perspektywy wydaje się jednak dobrą decyzją – nie musiałam czekać na drugi sezon, tylko obejrzałam dwa hurtem, no i czekanie na kolejny sezon też się skróciło. A muszę przyznać, że bardzo mi już brakuje OITNB, bo w trakcie oglądania choć jeden odcinek dziennie to była norma. Ten serial ma wszystko, czego oczekuję od serialu – wciągającą fabułę, wyraziste postaci i to takie, z którymi można się zżyć, jest zabawny, ale i smutny jednocześnie, a przy tym świetnie zmontowany i zagrany. Szczerze mówiąc nie sądziłam, że w książce Dziewczyny z Danbury Piper Kerman tkwi taki potencjał. Książkę czytałam, a nawet recenzowałam i podobała mi się, owszem, ale nie sądziłam, że można z tego nakręcić tak dobry serial. Ale oczywiście trzeba przyznać, że produkcja Netflixu jest tylko na motywach powieści, sporo zmienia i dodaje. Jednak nie ma to absolutnie znaczenia. Serial jest po prostu lepszy od książki, co rzadko się zdarza.

Dla porządku na wstępie powinnam może napisać, że twórczynią serialu jest Jenji Kohan, która stoi też za Trawką, której co prawda nie oglądałam, ale która cieszyła się dużą popularnością i sympatią krytyków. Widać doskonale, że Kohan są po prostu bliskie tematy związane z kobietami, zatem warto przyglądać się jej twórczości dalej. Orange… to serial silnie sfeminizowany, jednak nie brakuje w nim mężczyzn, a wymowa wcale nie jest szczególnie feministyczna. Chodzi tylko o to, że jest to serial, który doskonale opisuje kobiety. Jest to możliwe, bo na ekranie przewija się cała gama postaci ogromnie różnorodnych, są kobiety młode, starsze i w średnim wieku, reprezentujące różne światopoglądy, różne religie, mające różne kolory skóry. Są mniejszości etniczne, jest zakonnica czy też transseksualista. W tym swoistym tyglu ścierają się więc charaktery, dochodzi do konfliktów, iskrzy. Taka różnorodność bohaterek daje scenarzystom ogromne możliwości jeśli chodzi o prowadzenie fabuły.

Główną bohaterką serialu jest trzydziestokilkuletnia Piper – biała przedstawicielka klasy średniej, zadbana, przyzwyczajona do wygód, prowadząca własny biznes, mająca narzeczonego. Do więzienia na kilkumiesięczny pobyt trafia ze względu na przestępstwo, którego dopuściła się 7 lat wcześniej – niefortunny przemyt narkotyków. Piper jest początkowo wystraszona, zupełnie nie wie, jak się odnaleźć w nowych warunkach, ale szybko zaczyna przyswajać więzienne reguły. OITNB świetnie pokazuje właśnie te początki w więzieniu, ale trzeba po pierwsze przyznać, że nie wszędzie znalazłyby się tak miłe więźniarki, które powitają cię całym niezbędnym wyposażeniem, a po drugie – Piper trafia do więzienia o łagodnym rygorze.

Niemal każdy odcinek serialu zawiera retrospekcje, dzięki którym dowiadujemy się w jaki sposób kolejne bohaterki trafiły do zakładu. Początkowo wydaje się, że produkcja skupi się na kilku głównych postaciach, jednak szybko poznajemy losy także postaci drugoplanowych. Można powiedzieć, że jest tu wiele bohaterek pierwszoplanowych i wiele drugoplanowych. O żadnej się nie zapomina, do każdej się wraca. Oprócz ich więziennej codzienności, śledzimy też losy narzeczonego głównej bohaterki, Larry'ego. Do wątku Piper przypisana jest też jej przyjaciółka, potem pojawi się też brat. No i jest Alex – dziewczyna, za sprawą której wymiar sprawiedliwości upomniał się o Piper. Jako byłe partnerki, Alex i Piper wciąż coś do siebie czują. Ich relacja stanie się z czasem jednym z ważniejszych wątków serialu. Z czasem kamera coraz bardziej zaczyna się interesować także więziennymi strażnikami i naczelnikami, co jest bardzo ciekawym, udanym pomysłem urozmaicającym fabułę.

Pokuszę się o krótki przegląd najciekawszych według mnie bohaterek serialu. Z pewnością będą to:

Piper (Taylor Schilling)




Tak, Piper na początku bardzo irytuje, ale to się zmienia. Z odcinka na odcinek poznajemy ją od innej strony, okazuje się być egoistką, ale nie szkodzącą innym. Wręcz przeciwnie. Na jej przykładzie możemy obserwować, jak więzienie zmienia ludzi. Nie wie czego chce, jest zagubiona, ale mimowolnie się jej współczuje.

Alex (Laura Prepon



Zabawna, inteligentna, seksowna. No i ten głos. Ma ciekawą historię, jest intrygującą postacią – choć pewnie nie chcielibyśmy się z nią przyjaźnić, a jej wypowiedzi są zawsze mega błyskotliwe.

Taystee (Daniele Brooks




Urocza Murzynka z dużym poczuciem humoru. W ogóle trzeba zauważyć, że serial w bardzo ciekawy sposób opisuje, klasyfikuje czy też może stereotypizuje czarnoskórych i Latynosów. Czarnoskóre więźniarki są żywiołowe, mają trochę głupie żarty i posługują się charakterystycznymi gestami. Latynoski są trochę bardziej spokojne i zrzędliwe, ale również mają charakterek i trudno je przegadać. A sama Taystee jest trochę jak duże dziecko – zawsze pozytywnie nastwiona, dostrzegająca dobre strony, ale przy tym wcale nie głupia.

Nicky (Natasha Lyonne




Dobry człowiek ze słabościami (do narkotyków, niestety). Nicky to jedna z najbardziej barwnych postaci. Na razie raczej mało eksploatowana – w dużej mierze jej obecność to rozmowy z innymi, niekoniecznie o niej samej. Ma zabawne teksty, cięte riposty, jest dość szalona, a przy tym dobra dla innych.

Sophia (Laverne Cox




Czarnoskóra transseksualistka. Ma fajną historię i pozwala nam przyjrzeć się z bliska ludziom takim jak ona – którzy sami wybrali sobie płeć. Jako fryzjerka jest powierniczką zmartwień i doradczynią, która wie, że nowa fryzura może zdziałać dla samopoczucia kobiety cuda.

Oczywiście, mogłabym tak wymieniać w nieskończoność, bo OITNB to same ciekawe postaci. Także męskie. Mężczyźni głownie przedstawieni są jednak jako słabi i popełniający mnóstwo drobnych i większych grzeszków. Trudno z nimi sympatyzować, ale nie są to postaci skrajnie negatywne. Raczej pokazane dość stereotypowo. Podobnie zresztą jest z bohaterkami – wiadomo: jak czarna, to złodziejka pochodząca z ghetta; jak imigrantka to bawiąca się w przemyt itd. Mi to jednak nie przeszkadza, bo przecież nie ma się co oszukiwać – te stereotypy są stereotypami nie bez powodu i faktycznie w większości przypadków tak to jest, że konkretne środowisko kształtuje konkretne postawy.



Więcej kreatywności jest w twórcach serialu jeśli chodzi o poszczególne wątki więzienne i zakończenia sezonów. Te są naprawdę emocjonujące. Wszystko to jednak poszłoby na nic, gdyby nie obsada – nagrodzona zbiorowo w tym roku nagrodą Emmy. Nie zagłębiałam się w to, ile z aktorek to debiutantki, jednak wygląda to tak, jakby część z nich była naturszczykami – zwłaszcza Murzynki i Latynoski, które są mega wiarygodne w swoich rolach. Poziom aktorski serialu jest naprawdę równy, co niezwykle rzadko się zdarza.

Cóż, nic dodać, nic ująć Orange Is The New Black po prostu trzeba obejrzeć. Uwierzcie mi, że nie pożałujecie. Nie wyobrażam sobie, żeby komuś ten serial nie przypadł do gustu.

Moja ocena: 9/10


2.10.2014

Z notatnika kinomanki, cz. XXVIII

Adventureland

6/10




Przyjemny film młodzieżowy, który nie wnosi zbyt wiele do gatunku. Plusem jest osadzenie akcji w latach 80., co przekłada się na nostalgiczny klimat filmu. Ogląda się go zresztą tak, jakby faktycznie powstał w roku 1987. Adventureland pokazuje różne odcienie dorastania i robi to w sposób wiarygodny. Niemniej jednak, historia jest przewidywalna, nie skłania do przemyśleń i nie zawiera szczególnie głębokich treści. Ale ogląda się całkiem przyjemnie, co m.in. jest zasługą dobrego castingu (Jesse Eisenberg bardzo trafnie obsadzony).

Very Good Girls

7/10



Dakota Fanning i Elizabeth Olsen – dwie młode nadzieje kina – w jednym filmie. Dla ciekawostki dodam, że reżyserka filmu – Naomi Foner – to matka Jake’a i Maggie Gyllenhallów, do tej pory znana jako scenarzystka (Złoty Glob za Stracone lata). Very Good Girl to podobnie jak Adventureland kolejna historia o dojrzewaniu, jednak trochę bardziej gorzka. Przyjaciółki Gerry i Lilly tego lata mają zamiar stracić dziewictwo. Pech chce, że zadurzają się w tym samym chłopaku, Davidzie. Chłopak flirtuje z obydwiema, jednak romans zaczyna się między nim a Lilly. Kiedy umrze ojciec Gerry, Lilly poprosi Davida by spotkał się z jej przyjaciółką, a sama się z nim rozstanie…Very Good Girls to kameralne kino skłaniające do refleksji. Bohaterki – bardzo różne od siebie, dorastające w skrajnie różnych domach – nie są szalonymi dziewczynami pozbawionymi rozsądku, gotowymi na wszystko, jak to w podobnych produkcjach bywa. Film nie skupia się na ich obsesji na punkcie pierwszego razu – a mogłoby tak przecież być – lecz na wyborach przed jakimi stają i dorosłych decyzjach, jakie muszą podejmować. Filmy o nastolatkach można podzielić na dwa typy: czysto komediowe i rozrywkowe, które ogląda się bezrefleksyjnie oraz ciepłe oraz urocze, które angażują widza. To zdecydowanie film z tej drugiej kategorii. Polecam i ze względu na samą historię (choć zakończenie mogłoby być inne), i ze względu na młode, zdolne aktorki. Co ciekawe, ja po tym filmie miałam bardzo intrygujący sen, a że sny mam (albo pamiętam, jak kto woli) bardzo rzadko, to postrzegam to jako kolejny plus na poczet filmu.  

Pod Mocnym Aniołem

5/10



Lubię filmy Wojtka Smarzowskiego. Więcej – oglądam każdy jego film, czekam na każdy jego film i uważam, że to jeden z naszych najlepszych reżyserów w średnim wieku. Co prawda, Drogówka nie zrobiła na mnie już takiego wrażenia jak Wesele czy Dom zły, ale nie sądziłam, że Smarzowski zaczyna na dobre obniżać loty. Tymczasem stało się: Pod Mocnym Aniołem mi się nie podobało. Nie podobała mi się forma tego filmu, który złożony jest z luźnych scen, bezsensownie ze sobą wymiksowanych, co przypomina w zasadzie nie film fabularny, a prędzej dokument czy reportaż. Być może nawet gdyby to był reportaż oceniłabym go bardzo wysoko. Ale to miał być film. Niestety, na ten film nie da się patrzeć. Głównie przez taką pociętą byle jak fabułę (wiem że taki był zamysł, ale moim zdaniem nie sprawdził się), ale też przez morze obrzydliwości, które wylewa się z ekranu. Jasne, dzięki takim mocnym obrazom pijackich libacji i ich konsekwencji, film jest przestrogą przed alkoholizmem. Jednak przede wszystkim ten film zniechęca do alkoholików, napawa obrzydzeniem, pozostawia bez współczucia dla nich. A nie wiem, czy tego właśnie chciał reżyser. Oczywiście, bez zarzutu jest aktorstwo i chyba tylko dzięki niemu ten film powszechnie uważany jest za dobry. Nie jestem w stanie wystawić oceny niższej niż 5, bo wiem co Wojtek chciał osiągnąć i doceniam całą jego inwencję. Ale coś jednak poszło nie tak. Mam jednak nadzieję, że kolejnym filmem – o Wołyniu – reżyser wróci na stare tory. Druga Róża nie byłaby zła.

Na zawsze Laurence

6/10


Ten film jest zdecydowanie za długi. O tyle za długi, że część fabuły umyka i po seansie się o niej nie pamięta. Czuję, że to będzie ten film Dolana, który będę lubić najmniej, choć przecież opowiedziana historia i sposób narracji zasługują na docenienie. Oczywiście w tak długim filmie dużo jest tego, co u Dolana najlepsze – pięknych zdjęć, slow motion, efektownych stylizacji i dobrej muzyki. Estetyczna perełka, jak poprzednie dzieła Kanadyjczyka. Niestety to właśnie zapamiętuje się z niej najlepiej. Historię Laurence’a który przebiera się za kobietę, i jego związku z żoną, można by jednak streścić do 2 godzin i nie straciłaby na jakości. Bo przede wszystkim w tej opowieści nie ma potencjału na trzygodzinny film. Mimo wszystko ogląda się ją z zaciekawieniem, bo takich historii jak ta nie ma w kinie wiele. To pean na cześć prawdziwej miłości. Na uwagę zasługują aktorzy: Suzanne Clement, Melvil Poupad i Monia Chokri.

Magia w blasku księżyca

7/10



Woody Allen od pewnego czasu kręci naprzemiennie filmy lepsze i gorsze. Choć słowo gorsze wcale nie oznacza: złe. Jego zeszłoroczna Blue Jasmine to było coś: kino mocne, przenikliwe, doskonale komentujące współczesność, w dodatku była to luźna adaptacja Tramwaju zwanego pożądaniem. Można się więc było spodziewać, że w kolejnym filmie Allen spuści z tonu i podąży w bezpieczne, eksploatowane przez siebie wielokrotnie, rejony. I faktycznie Magia w blasku księżyca to film, w którym Woody się powtarza. Wszystko to, co widzimy na ekranie już było – i Paryż, i magia, i iluzja, i związek z dużą różnicą wieku, i lata 20. W dodatku Colin Firth gra typowo allenowskiego bohatera – zrzędliwego neurotyka, typa, który niczym nie zaskoczy wiernych widzów Allena. Ale właśnie wiernym widzom Allena ten film powinien przypaść do gustu. To wysmakowany wizualnie obraz, z charakterystycznymi dla Allena postaciami i dialogami, zakończony refleksyjną puentą. To film kameralny, z niewielką liczbą bohaterów, którego akcja snuje się dosyć powolnie. Ale jest to zdecydowanie film o czymś – nie tylko się na niego przyjemnie patrzy, ale też coś się z niego wynosi dla siebie. Bo filmy Allena to zawsze takie klasyczne przypowieści. Prawie zawsze, bo nie można tego powiedzieć chociażby o dość nudnych Zakochanych w Rzymie. Formuła nowelowa to coś co ewidentnie nie wychodzi Woody’emu.

Dawca pamięci

7/10



Na co dzień nie oglądam takich filmów. Sama zresztą nie zwróciłabym na niego uwagi. Ale zostałam namówiona i zgodziłam się bez oporów, bo spodobał mi się zwiastun obejrzany dwukrotnie w kinie. Wizja utopii i antyutopii to jeden z tych tematów, które w kinie sci-fi toleruję. Film jest ekranizacją powieści Lois Lowry pod tym samym tytułem i budzi oczywiste kontrowersje wśród jej czytelników. Ponieważ do nich nie należę, naprawdę nie mam się na co oburzać. Na co dzień nie oglądam podobnych filmów – nie znam Igrzysk śmierci, Niezgodnej i innych tego typu tytułów – i być może właśnie dlatego Dawca pamięci mi się podobał. To dobry film, w którym niczego nie brakuje. Jest klimat, jest dobre aktorstwo, jest wciągający scenariusz. Do tego film prezentuje się ciekawie od strony wizualnej. Wiem jednak, że jego tematyka jest wtórna i nie dziwię się słabszym ocenom. To nie jest film pozbawiony wad. Można się czepiać zakończenia, jak również tego, że nie wszystko w filmie zostało wyjaśnione, a scenarzyści okazali się niekonsekwentni. Niemniej jednak, jest to film ciekawy i mądry, robiący wrażenie samą tematyką. Bo kto z nas nie jest ciekawy przyszłości i tego, czy możliwe jest stworzenie świata, w którym każdy będzie szczęśliwy?

Ida 

8/10




Jak to trafnie ujęła Klaudyna, takie filmy jak ten są obciążone myśleniem nad tym, gdzie jest tkwiące w nich arcydzieło. Bo przecież cały świat trąbi że Ida to arcydzieło. Pewniak do Oscara itd. Trudno skupić się na obrazie, jeśli ogląda się go w poszukiwaniu czegoś. To coś może wówczas umknąć. Czy mi umknęło? Nie wiem. Bo choć uważam, że Ida jest filmem bardzo dobrym, a może nawet świetnym, to jednak jest to dla mnie film jeden z wielu. Nic wyjątkowego, nic co od razu dodałabym do ulubionych czy chciała oglądać ponownie. Ale nie oznacza to, że nie kibicuję Idzie na drodze do Oscara. Byłabym bardzo szczęśliwa, gdyby choć jedna statuetka trafiła w ręce jej twórców. Nie wiem z jakimi filmami Idzie przyjdzie się zmierzyć, nie wiem czy będą to filmy gorsze czy słabsze, ale wiem, że jest to film skrojony pod nagrody. Choć oczywiście nie zakładam, że taki był zamysł jego twórców. Co mi się w Idzie podobało to przede wszystkim warstwa wizualna, która przełożyła się na specyficzny, kameralny klimat. Czarno-biała taśma ma coś w sobie, coś co uszlachetnia każdy film, jak bardzo banalny by on nie był. Poza tym na uwagę zasługują zdjęcia, piękne wysmakowane kadry. Doskonałym uzupełnieniem klimatu jest jazzowa muzyka. Wszystko to sprawia, że Idę można pomylić z filmem szkoły polskiej lat 50, czy 60. Fascynująca jest również tematyka, dla jednych kontrowersyjna, dla innych po prostu odważna. Paweł Pawlikowski podjął się śliskiego tematu polskiego antysemityzmu, ale do tematu podszedł z subtelnością i dystansem. Nie należy jednak Idy rozpatrywać wyłącznie jako filmu o polskiej historii. Dla mnie to przede wszystkim ciekawa opowieść o dwóch światopoglądowo różnych kobietach, studium kobiecej psychiki, studium psychiki kobiet o trudnych życiorysach. I film o wyborach na drodze do znalezienia własnej tożsamości. Z cudownym otwartym zakończeniem. Tak, Ida podobała mi się bardzo. Ale to taki film, który – być może ze względu na niedostatek dialogów – ogląda się raz, by się nim zachwycić i nigdy więcej nie wrócić. A nie jestem pewna, czy o to chodzi w kręceniu filmów.

Breathe In

7/10



Moje małe rozczarowanie. Drake Doremus wręcz oczarował mnie swoim filmem Like Crazy, więc kiedy tylko usłyszałam o Breathe In, jego kolejnym filmie, również z intrygującą Felicity Jones, nie mogłam się doczekać kiedy go obejrzę. To jednak film znacznie mniej przystępny dla widza, film trudniejszy w odbiorze. Nie chcę powiedzieć: nudny, ale na pewno nie tak porywający, pochłaniający, przejmujący. W dodatku niestety jest to film dość przewidywalny, szablonowy, z banalnym zakończeniem. Tego wszystkiego o Like Crazy nie można było powiedzieć. Nie oznacza to, że film nie wyszedł. To kameralne kino i subtelnie opowiedziana historia o dziewczynie, która zadurzyła się starszym, żonatym mężczyźnie. A może o mężczyźnie, który zapragnął odmienić swoje życie romansem z nastolatką? Bez zbędnych słów, bez zbędnych scen, za to z dużą dawką emocji bijących od bohaterów i piękną muzyką w tle. Sama historia jednak niczym mnie nie ujęła, ale za całokształt daję 7.

Wszystko jest iluminacją

8/10



Film przemyślany od początku do końca. Ani przez chwilę nie nudzi. Nie zawsze aktorzy powinni brać się za kręcenie filmów, ale Liev Schroeiber odniósł na tym polu sukces. Pomogła mu w tym powieść Jonathana Safrana Foera, która opowiada o młodym Amerykaninie żydowskiego pochodzenia, który wyrusza na Ukrainę w poszukiwaniu kobiety, która w czasie wojny ocaliła jego dziadka. To książce zawdzięczamy świetne barwne postaci – Jonathana, głównego bohatera, którego obsesją jest zbieractwo pamiątek związanych z daną chwilą, Alexa – zabawnego Ukraińca zafascynowanego amerykańską kulturą czy jego zgorzkniałego dziadka. Ale Schroeiber zadbał o odpowiednią oprawę, zarówno wizualną (kadr z polem słoneczników jest przepiękny), jak i muzyczną (słychać tu zarówno folk, jak i muzykę typowo żydowską). Jego film uwrażliwia – zarówno na innych ludzi, jak i na inną kulturę, która pokazana jest z dużą subtelnością. Zderzenie amerykańskiego stylu życia z ludowym folklorem robi wrażenie. Do tego dochodzi jeszcze bolesny temat wojny. Zaletą filmu jest to, że płynnie przeradza się on z lekkiej komedii w nostalgiczny dramat, a wszystko to przy zachowaniu dobrego smaku. Niczego nie można zarzucić także obsadzie. Elijah Wood pasuje jak znalazł do roli grzecznego inteligencika, a Eugene Hutz jest wspaniałym Alexem. Wszystko jest iluminacją to zarówno rozrywka, jak i refleksja, film który nie pozostawia niedosytu.

SzczęścieDziękujęProszęWięcej

6/10



Pierwszy z dwóch filmów, które wyreżyserował i napisał Josh Radnor (o Sztukach wyzwolonych pisałam poprzednio). Ponownie aktora HIMYM widzimy również w roli głównej. Wydaje się, że Radnor tak jak Allen stworzył już sobie archetyp swojego bohatera – zawsze jest to dobry, fajny facet, który nie jest zbyt towarzyski, nie za bardzo zna się na podrywie, ale jest oczytany, inteligentny i rozsądny. Trochę ideał. W dodatku optymistycznie patrzy na życie. No właśnie. Optymizm to coś co od razu można wyłapać w filmach Radnora. Wszystko byłoby ok., gdyby nie to, że tym razem reżyser opowiada kilka historii w jednym filmie. Niestety nie łączą się one ze sobą zbyt płynnie i nie wszystkie są równie interesujące. Sztuki wyzwolone skłaniały do refleksji, kazały się zastanowić nad tym, nad czym nie zastanawiamy się na co dzień. Tutaj mamy historie dość mało wiarygodne i mało ciekawe. Bronią tych historii jednak aktorzy: Radnor, Kate Mara, Zoe Kazan czy Malin Akerman. Jest nudno, ale prawdziwie. Ot, zwykłe życie zwykłych ludzi.

Kobieta w ukryciu

6/10



Bardzo sprawnie opowiedziany film (przysłużyła się inwersja czasowa), ale nie budzący większych emocji. Historia romansu Charlesa Dickensa dla większości z nas może być jednak zupełnie obca, dlatego warto ją poznać. Szkoda tylko, że film Ralpha Fiennesa nie jest wzruszającą historią miłosną. A nie jest, bo na przykład między nim – grającym Dickensa, a Felicity Jones, grającą jego młodziutką kochankę Nelly, nie widać chemii. Ponadto, fabuła toczy się tu niespiesznie, więc tylko ci, którzy lubią napawać się obrazem i muzyką, będą tym filmem do końca usatysfakcjonowani. Zadbano o kostiumy, scenografię, piękne widoki, o każdy niemal detal, ale nie wystarczyło to, by zrobić film ciekawy. Niemniej jednak, film daje szerokie pole do refleksji dla widza, który sam może ocenić życie „w ukryciu”. W ten sposób film zyskuje też ponadczasowy wydźwięk, co być może wcale nie było intencją twórców, ale jest dużą zaletą.