Choć
slogan na plakacie do Ki głosi „nie
polubisz jej”, ja Kingę, główną bohaterkę filmu, z miejsca polubiłam. Może to
dlatego, że jest dziewczyną z duszą artystki, a takie typy zawsze mnie do
siebie przekonują. Kinga ubiera się nonszalancko, ma artystyczne ambicje,
tworzy wokół siebie dużo chaosu i generalnie ma swój własny świat, w którym
jest kolorowo, głośno i wszystko dzieje się spontanicznie. Kinga jest samotną
matką. Jej chłopak nie wytrzymał tego, że dziewczyna jest ciągle w biegu,
zamiast siedzieć w domu i gotować obiadki. Wydawałoby się, że dziecko będzie ją
ograniczać, ale Kinga właśnie wcale nie rezygnuje z odpowiadającego jej stylu
życia. Dla mnie jest więc „Ki” filmem o nowoczesnym podejściu do macierzyństwa,
reprezentowanym przez młode matki, które nie chcą rezygnować ze swojej
indywidualności i niezależności. Nie zawsze jest to łatwa droga, co w filmie
widać. Nie mniej, dziecko Kingi bynajmniej nie jest nieszczęśliwe czy
zaniedbane. Bo Kinga to taki typ, który potrafi się „ustawić”. Pracuje dorywczo
gdzie tylko się da. Jest otwarta i łatwo nawiązuje kontakty. Nie jest dla niej
problemem wykorzystać dopiero co poznanego mężczyznę do podwiezienia czy do
opieki nad synkiem. Z każdym szybko się spoufala, skracając jego imię do sylaby
(sama nazywa się Ki, a jej syn Piotr to dla niej Pio). Uważa, że ludzie powinni
sobie pomagać, stąd wiecznie kogoś o coś prosi: a to o przygarnięcie do
mieszkania, a to o przypilnowanie dziecka, a to o udawanie jej narzeczonego
przed panią z opieki społecznej. Oczywiście, takie zachowanie na dłuższą metę
dla wszystkich tych przewijających się przez jej życie ludzi jest trudne do
zniesienia. Ki ma grono przyjaciółek, jest towarzyska, ale tak naprawdę
samotna. W filmie widzimy moment, kiedy uświadamia sobie, że tak naprawdę
kobieta w jej sytuacji może liczyć tylko na siebie.
Ki na pewno nie jest żadnym głosem w sprawie feminizmu, ale przeciwstawia
się stereotypowemu pojmowaniu macierzyństwa i udowadnia, że może ono przybierać
inny kształt, niż ten do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Aktywna matka wcale
nie jest matką gorszą. Jedynie świat jest dla niej gorszy i mniej przyjazny.
Reżyserowi, Leszkowi Dawidowi udało się ten świat przedstawić bardzo
wiarygodnie, bez przejaskrawień. Obnaża jego szarą, bezlitosną rzeczywistość, w
której próbuje się odnaleźć kolorowa jak ptak Kinga. Konstrukcja tej bohaterki
jest zdecydowanie najlepszym co udało się scenarzyście filmu, a zatrudnienie do
tej roli Romy Gąsiorowskiej było strzałem w dziesiątkę. Znając poprzednie role
aktorki chciałoby się powiedzieć, że Roma jest Ki od zawsze. Moje uznanie po
raz kolejny wzbudził też Adam Woronowicz, grający tutaj niezbyt otwartego i
przyjacielskiego współlokatora głównej bohaterki.
Ki jest filmem słodko-gorzkim. Bardzo dobrze się go ogląda, co jest
głównie zasługą Romy Gąsiorowskiej, ale przyjemność płynąca z oglądania nie
idzie w parze z pofilmową refleksją, że świat jest beznadziejny. A reżyser
Leszek Dawid wyrasta na reżysera młodego pokolenia. Wydaje się, że doskonale
potrafi uchwycić problemy młodych ludzi stojących u progu dorosłości, którzy
zdają się być nią mniej lub bardziej przytłoczeni. Recenzje „Jesteś bogiem” to
potwierdzają. Oby tak dalej.
Moja
ocena to 8/10.
Kobietę na skraju dojrzałości postanowiłam zestawić z Ki, bo podobnie jak Kinga z filmu Leszka Dawida, tak Mavis Gary z
filmu Jasona Reitmana jest symbolem swojego pokolenia, a przynajmniej jednostką
reprezentatywną dla pewnej grupy społecznej, do niego należącej. Mavis to
trzydziestokilkuletnia Amerykanka, której świetnie się wiedzie. Przynajmniej w
oczach społeczeństwa. Jest zamożną pisarką, autorką książek dla nastolatków, kobietą
niezależną, która żyje jak chce, nic nie musi i na wszystko ją stać. W dodatku
o twarzy u figurze Charlize Theron. Powiedzielibyśmy, że osiągnęła sukces i tak
właśnie jest postrzegana, kiedy wraca do rodzinnego miasteczka, by odszukać
swoją szkolną miłość. Mavis wraca, bo wie, że jest zupełnie inaczej – książki
się nie sprzedają, w dodatku ona jest tylko ich autorką – widmem, więc żaden
splendor i tak na nią nie spada. Jest sfrustrowana i rozczarowana swoim życiem,
wydaje się być nim znudzona. Kolejne związki z mężczyznami jej nie wychodzą.
Smutki topi w alkoholu. Niby ma świat u stóp, ale dobrze wie, że najlepsze
czasy ma już za sobą. To w liceum była królową balu, a chłopcy ustawiali się w
kolejce do niej. Dlatego zatrzymała się na etapie dorastania – co widać i w jej
ubiorze (koszulka z Hello Kitty), i w
zachowaniu (chce odzyskać dawnego chłopaka, nie bacząc na to, że rozbije
rodzinę), a szczególny wyraz daje temu w swoich książkach. To przykład osoby,
która nie potrafi sobie poradzić z dorosłym życiem, zaakceptować tego, że nie
wszystko się uda osiągnąć, że nie wszystko czy wszystkich można mieć. Do tego
nie rozumie, że swoim egoistycznym zachowaniem krzywdzi innych. Podobnie jak
Ki, działa zanim pomyśli, nie tylko o konsekwencjach, ale też o drugim
człowieku.
Film
Reitmana jest dość popularną w kinie krytyką amerykańskiego stylu życia
nastawionego na sukces za wszelką cenę. Młodym ludziom wmawia się, że kariera
da im szczęście i uczucie spełnienia, tymczasem gorzko się oni rozczarowują,
kiedy okazuje się, że tak nie jest i do szczęścia nie wystarczy. Young Adult nie jest więc wcale lekkim
filmem, choć klasyfikowany jest jako komedia. Jednak przedstawiona w nim
historia, pióra Diablo Cody, każe raczej oceniać go w kategorii dramatu. Ja nie zaśmiałam się na
tym filmie chyba ani razu, tymczasem kilka razy mnie on poruszył. Między innymi
wtedy, gdy w kulminacyjnej scenie, Mavis wytyka swoim sąsiadom, że ich życiem
kierują pozory i złudzenia. Sama postać bohaterki prosi się zresztą o
współczucie. Rzadko się zdarza, by główną bohaterką filmu uczynić bohaterkę
negatywną, ale kiedy już do tego dochodzi, choć początkowo nie darzymy jej
sympatią, ostatecznie budzą się w nas pozytywne uczucia. W gruncie rzeczy Mavis
nie jest bowiem głupia i wie, że powinna się zmienić. Wydaje się jednak, że nie
potrafi poradzić sobie ze społeczną presją. Charlize Theron w tej roli okazała
się dobrym wyborem, budując postać budzącą skrajnie różne emocje. Jest bardzo
ekspresywna, świetnie gra twarzą, mimiką, dobrze „czuje” swoją bohaterkę. W
rezultacie można być naprawdę wzruszonym jej problemami.
Niestety,
rola Theron nie wystarczy bym miała ochotę ten film obejrzeć ponownie. Czegoś w
nim jednak zabrakło. Choć warto docenić jego naturalność i prawdziwość
poruszonego problemu, nie da się zaprzeczyć, że ogląda się go raczej ze
znużeniem. Akcji jest w nim jak na lekarstwo i nie mam tu na myśli pościgów
samochodowych czy eksplozji, ale po prostu jakieś zaskoczenia w fabule. Brakuje
polotu czy błyskotliwych dialogów znanych z poprzednich filmów Reitmana. Film
jest przez to dosyć nijaki. A może cały sęk tkwi w tym, że jest przepełniony
taką dozą smutku i melancholii, z jaką u tego reżysera nie mieliśmy jeszcze do
czynienia?
Moja
ocena to 6/10.
Na "Ki" mam ochotę od dłuższego czasu, więc na pewno niebawem obejrzę sobie ten film, a "Kobietę na skraju dojrzałości" oglądałam i dobrze wspominam.
OdpowiedzUsuńKi też polubiłam, ale hmm... chyba bym jej do siebie nie zaprosiła. :P
OdpowiedzUsuńRoma Gąsiorowska zagrała rewelacyjnie. Masz rację, że to był strzał w dziesiątkę.
właśnie po Jestem Bogiem mam ogromną ochotę na Ki a twoja recenzja sugeruje że nie będę zawiedziona a dobry znak ;)
OdpowiedzUsuńCiekawe zestawienie. Ja obu filmów jeszcze nie widziałam, ale obawiam się sensu "Ki" z powodu dość charakterystycznej wymowy głównej aktorki- po prostu boję się, że mogę jej zwyczajnie nie zrozumieć:P
OdpowiedzUsuńKi jest jednym z lepszych polskich filmów ostatnich lat, a Roma Gąsiorowska jest tam po prostu idealna. sam coś(tam) o Ki naskrobałem u siebie: http://cinemuwi.blogspot.com/2012/10/ki.html
OdpowiedzUsuń