31.10.2012

W roli głównej: Jedzenie


Wielu ludzi nie potrafi oglądać filmów czy seriali bez jakiejś przekąski pod ręką. Myślę jednak, że to głównie dotyczy ludzi, którzy filmy oglądają od okazji do okazji, potęgując towarzystwem smakołyków celebrację tej chwili. My, filmożercy (jesteśmy nimi, prawda?), nie jemy nie tylko w kinie, ale i oglądając w domowym zaciszu. Są jednak takie filmy, których nie da się obejrzeć spokojnie bez czegoś dobrego w zasięgu ręki, a już z pewnością nie powinno się ich oglądać z pustym brzuszkiem. Oto kilka takich filmów (i jeden serial), podczas oglądania których zachciało mi się jeść:

  1. Maria Antonina (reż. S. Coppola)

Te wszystkie ociekające różowym lukrem babeczki, torciki, mniejsze, większe, z bitą śmietaną lub bez, ale wszystkie niemożliwie słodkie. aż proszą się, żeby je zjeść. Nie macie chleba, jedźcie ciastka – miała powiedzieć podwładnym Maria Antonina. O tak, takie ciastka z chęcią, bez patrzenia na skutki uboczne.

  1. Julie&Julia (reż. N. Ephron)

Ten film jest w całości o gotowaniu, koncentruje się na nim i zasadza wokół niego swoją fabułę. Trudno więc nie ślinić się przed ekranem. Gorzej mogło być chyba tylko kiedy czytaliśmy książkę, na podstawie której powstał – tam potraw przewija się znacznie więcej i są szczegółowo opisane. Aż chce się gotować. Nie mówiąc o jedzeniu, oczywiście.

  1. Perfect Sense (reż. D. Mackenzie)

Ten film nie jest cały o jedzeniu, ale i tak są momenty, kiedy jedzenie występuje na pierwszym planie. Musi tak być, kiedy jednym z traconych przez bohaterów po kolei zmysłów jest poczucie smaku.

  1. My Blueberry Nights (reż. W. Kar - Wai)

Ciasto jagodowe. Nigdy nawet o nim nie słyszałam, zanim nie zobaczyłam tego filmu. A odkąd go obejrzałam, to ciasto chodzi za mną i chodzi… Wygląda smakowicie, ale w końcu piecze je sam Jude Law.

  1. Mine vaganti (reż. F. Ozpetek)

Polski podtytuł tego filmu to „O miłości i makaronach”, nic więc dziwnego, że jest na mojej liście. Jestem bowiem ogromną amatorką makaronu i uwielbiam go pod każdą postacią. W filmie o makaronie więcej się mówi niż go je, więc nie jest tak źle, choć i tak nie  polecam oglądać „na głodnego”.

  1. Czekolada (reż. L. Hallstrom)

Cóż, tytuł chyba mówi sam za siebie. Jego główna bohaterka, Vianne, prowadzi kameralny sklep z czekoladą, miejsce które przez mieszkańców konserwatywnego miasteczka, staje się synonimem zła i rozpusty. Czekolada leje się tu strumieniami, przewija przez ekran w naprawdę nieprzyzwoitych ilościach, dlatego ostrzegam: lepiej mieć jakiś przeogromnie słodki batonik pod ręką w trakcie oglądania. A na ekranie przecież jeszcze bardzo słodki Johnny Depp…


  1. Charlie i fabryka czekolady (reż. T. Burton)

Ponownie Johnny Depp, już nie taki słodki, ale nadal w towarzystwie czekolady. Fabryka czekolady to miejsce w którym trudno powstrzymać pracę swoich ślinianek, zwłaszcza jeśli jest ona wykreowana przez Tima Burtona.

  1. Gdzie pachną stokrotki (reż. m.in. B. Sonnenfeld)

Na koniec serial, którego oglądanie też może sprawić…ból. Bo trzeba sobie powiedzieć, że oglądanie jedzenia na ekranie zawsze wiąże się ze wzmożonym apetytem. A nie zawsze możemy sobie na jedzenie pozwolić, czy to dlatego, że w danej chwili nie mamy nic pod ręką, czy też z powodu jakichś narzuconych sobie ograniczeń. No i rodzi się wewnętrzny ból. Można też odczuwać go w żołądku. Serio, spróbujcie obejrzeć ten serial i go nie poczuć. Nie da się, bo główni bohaterowie prowadzą cukiernię, a więc ciasta się tu robi, je i mówi o nich. No a Ty widzu patrz i zazdrość. Swoją drogą, serial wart uwagi, choć skasowany został po zaledwie dwóch sezonach.

A Wy, co byście dorzucili do tego menu?

24.10.2012

Muzyczne odkrycia jesieni: Mela Koteluk i Jessie Ware


Nie często piszę o muzyce, bo po prostu tego nie umiem, ale czasami zdarzają się takie płyty i takie odkrycia, dla których warto zrobić wyjątek i ubrać swoje wrażenia w niedoskonałą formę słów. A bardzo chcę się z wami podzielić dwoma takimi odkryciami ostatnich tygodni. To wokalistki, jedna polska, jedna brytyjska, które całkiem niedawno wydały debiutanckie płyty. Ich piosenki chodzą za mną, nie dają zasnąć, budzą o poranku…

P.S. Kliknięcie w link przeniesie Was do filmiku na You Tube.



Pierwsza pani nazywa się Mela Koteluk (a właściwie Malwina – moja imienniczka!) i debiutancki Spadochron wydała wiosną. A ja oczywiście, istota nie słuchająca radia, odkryłam ją dopiero jesienią. Ale lepiej późno niż wcale. Zresztą ostatnio naprawdę nie sposób nie trafić w telewizji, przy zwykłym przerzucaniu kanałów, na teledysk Melodii ulotnej. No właśnie – dla mnie zaczęło się od singlowej piosenki. Gdyby nie teledysk pomyślałabym, że śpiewa ja Kasia Nosowska. Mela ma bowiem ogromnie podobny do niej głos. A kim jest w ogóle Mela? Dziewczyna nie wzięła się znikąd – śpiewała w chórkach u Scorpions i Gaby Kulki. Mela Koteluk, co ważne, to nie tylko wokalistka. Kryje się za tym nazwiskiem zespół, co wokalistka podkreśla przy każdej okazji, a więc podkreślę i ja.

Co znajdziemy na płycie?

Jak mówi sama Mela, jest to płyta dreampopowa. Dream pop kojarzy się nam z pewną sennością, zmysłowością, słodko – gorzkimi popowymi melodiami…Może nie zgodzę się, że jest tak do końca na tej płycie, ale klasyczny pop rzeczywiście to nie jest. Płytę na pewno cechuje wciągający klimat. Czysta magia. Mela otula swoim ciepłym głosem, a przestrzenne dźwięki budują atmosferę poetyckości i melancholii. Jednak nie jest to płyta smutna. Nostalgiczne ballady (jak Dlaczego drzewa nic nie mówią) sąsiadują tu z kawałkami porywającymi do tańca (jak utwór tytułowy). Muzycznie znajdziemy tu mieszankę elektroniki i rockowych gitar, ale pojawia się też fortepian i gitara akustyczna. Jest to czarujący miks, którego nie da się ująć w jakieś ramy, przyrównać do czegoś…Spadochron jest dla mnie olśnieniem, z którym rzadko mam do czynienia w przypadku polskiej muzyki. Tymczasem Mela Koteluk jest dla mnie takim odkryciem, jak kiedyś Florence + The Machine chociażby. Niektóre utwory jak wspomniany Spadochron, może i trącą popem, ale są i tak o niebo lepsze od tego, co na ogół słyszymy w rozgłośniach, bo wyróżniają je mądre słowa. Oprócz wyjątkowego głosu Meli, największym atutem płyty są właśnie jej teksty. Nie są łatwe, nie są jasne i oczywiste, lecz poetyckie, nieco może nawet filozoficzne, bogate w metafory, dające do myślenia, skłaniające do interpretacji. A niektóre frazy potrafią wryć się w pamięć na długo.

Na Spadochronie trudno znaleźć słabszy utwór. Z każdym kolejnym słuchaniem piosenki jedynie zyskują. Album nastraja optymistycznie, więc polecam go właśnie na teraz – na jesienną kapryśną pogodę, która często idzie w parze z kapryśnym nastrojem. Spadochron poprawi Wam humor.

Moi faworyci na płycie: Melodia ulotna, Spadochron, Niewidzialna, Stale Płynne, Wolna



Drugie moje odkrycie to Jessie Ware. Brytyjska wokalistka obdarzona ciepłym głosem o głębokiej, aksamitnej barwie. Porównywana do Sade, mnie kojarzy się trochę z Alicią Keys z Element Of Freedom.  Muzyka, którą tworzy, to mieszanka soulu, r&b i trip-hopu. Ponownie – usłyszenie jej pierwszej piosenki było dla mnie olśnieniem. Pomyślałam: „Boże, to jest to czego szukam!”. Ogromnie mnie zafascynowała (było to singlowe Wildest Moments, swoją drogą trochę niereprezentatywne dla całej płyty, która jest znacznie mniej balladowa) i pozostawiła poczucie wielkiego niedosytu: kim jest ta dziewczyna? czemu ja jej jeszcze nie znam? Czy pozostałe piosenki też ma tak rewelacyjne? Dziś po wielokrotnym przesłuchaniu debiutanckiej płyty Jessie – Devotion - mogę powiedzieć, że tak – wszystkie piosenki na niej zawarte są REWELACYJNE. Jeśli ktoś lubi soul i r&b, ale oczekuje w tym gatunku jakiejś świeżości, to Devotion jest dla niego. To r&b w takiej bardzo współczesnej otoczce, albo pop w otoczce r&b, można tę muzykę definiować chyba na wiele sposobów. Mnie ta płyta przenosi w rejony, których nie potrafię opisać. Odlatuję, odrywam się od ziemi i znikam. Daję się uwieść, porwać zmysłowemu głosowi Jessie i melodyjnym, rytmicznym dźwiękom. Czuję się jak w dusznym, przesiąkniętym dymem klubie, gdzie jest gorąco, gwarnie, po kątach obściskują się zakochane pary o nie do końca trzeźwych umysłach, a ja poruszam się na parkiecie jak w jakimś transie…Żeby nie było – to nie jest płyta klubowa, z muzyką stricte do tańczenia, ale są tu prawie same bujające piosenki jak Running czy Still Love, przy których trudno usiedzieć w miejscu. Są też przepiękne, poruszające ballady jak Wildest Moments czy Taking In Water.

Debiut Jessie Ware jest nadzwyczaj dojrzały i „pełny”. Nie ma tu niczego, co wymagałoby poprawki, niczego, co by odstawało, a teksty nie są infantylne. Co najważniejsze, Jessie nie stara się być niczyją kopią. Ponownie zastosowanie ma to, co pisałam o Meli – nie da się Devotion porównać do czegoś konkretnego, powiedzieć, że Jessie jest drugą X czy Y (tak jak np. co jakiś czas mówi się o drugiej Amy Winehouse). Myślę, że Brytyjka sama rozpoczyna pewien trend (nu-soul?), który może doczekać się wkrótce grona naśladowczyń.
Warto jeszcze napisać, że piosenki na Devotion są bardzo przebojowe. Jessie ma prawdziwy talent do pisania chwytliwych melodii, które wpadają w ucho. I jest to taka przebojowość, która może trafić i do słuchaczy o mniej wybrednym guście, czyli do mainstreamu, bo nie jest to muzyka aż tak nowatorska, by była niezrozumiała i nieprzystępna, ale też podbije serca tych, którzy muzyką żyją i nie jedno już słyszeli. Mam nadzieję, że podbije też i Wasze J

Moi faworyci: Devotion, Wildest Moments, Running, Still Love, Swan Song

21.10.2012

Kącik polskiego filmu + mały naddatek czyli Ki (reż. L. Dawid, 2011) i Kobieta na skraju dojrzałości (reż. J. Reitman, 2011))



Choć slogan na plakacie do Ki  głosi „nie polubisz jej”, ja Kingę, główną bohaterkę filmu, z miejsca polubiłam. Może to dlatego, że jest dziewczyną z duszą artystki, a takie typy zawsze mnie do siebie przekonują. Kinga ubiera się nonszalancko, ma artystyczne ambicje, tworzy wokół siebie dużo chaosu i generalnie ma swój własny świat, w którym jest kolorowo, głośno i wszystko dzieje się spontanicznie. Kinga jest samotną matką. Jej chłopak nie wytrzymał tego, że dziewczyna jest ciągle w biegu, zamiast siedzieć w domu i gotować obiadki. Wydawałoby się, że dziecko będzie ją ograniczać, ale Kinga właśnie wcale nie rezygnuje z odpowiadającego jej stylu życia. Dla mnie jest więc „Ki” filmem o nowoczesnym podejściu do macierzyństwa, reprezentowanym przez młode matki, które nie chcą rezygnować ze swojej indywidualności i niezależności. Nie zawsze jest to łatwa droga, co w filmie widać. Nie mniej, dziecko Kingi bynajmniej nie jest nieszczęśliwe czy zaniedbane. Bo Kinga to taki typ, który potrafi się „ustawić”. Pracuje dorywczo gdzie tylko się da. Jest otwarta i łatwo nawiązuje kontakty. Nie jest dla niej problemem wykorzystać dopiero co poznanego mężczyznę do podwiezienia czy do opieki nad synkiem. Z każdym szybko się spoufala, skracając jego imię do sylaby (sama nazywa się Ki, a jej syn Piotr to dla niej Pio). Uważa, że ludzie powinni sobie pomagać, stąd wiecznie kogoś o coś prosi: a to o przygarnięcie do mieszkania, a to o przypilnowanie dziecka, a to o udawanie jej narzeczonego przed panią z opieki społecznej. Oczywiście, takie zachowanie na dłuższą metę dla wszystkich tych przewijających się przez jej życie ludzi jest trudne do zniesienia. Ki ma grono przyjaciółek, jest towarzyska, ale tak naprawdę samotna. W filmie widzimy moment, kiedy uświadamia sobie, że tak naprawdę kobieta w jej sytuacji może liczyć tylko na siebie.

Ki na pewno nie jest żadnym głosem w sprawie feminizmu, ale przeciwstawia się stereotypowemu pojmowaniu macierzyństwa i udowadnia, że może ono przybierać inny kształt, niż ten do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Aktywna matka wcale nie jest matką gorszą. Jedynie świat jest dla niej gorszy i mniej przyjazny. Reżyserowi, Leszkowi Dawidowi udało się ten świat przedstawić bardzo wiarygodnie, bez przejaskrawień. Obnaża jego szarą, bezlitosną rzeczywistość, w której próbuje się odnaleźć kolorowa jak ptak Kinga. Konstrukcja tej bohaterki jest zdecydowanie najlepszym co udało się scenarzyście filmu, a zatrudnienie do tej roli Romy Gąsiorowskiej było strzałem w dziesiątkę. Znając poprzednie role aktorki chciałoby się powiedzieć, że Roma jest Ki od zawsze. Moje uznanie po raz kolejny wzbudził też Adam Woronowicz, grający tutaj niezbyt otwartego i przyjacielskiego współlokatora głównej bohaterki.

Ki jest filmem słodko-gorzkim. Bardzo dobrze się go ogląda, co jest głównie zasługą Romy Gąsiorowskiej, ale przyjemność płynąca z oglądania nie idzie w parze z pofilmową refleksją, że świat jest beznadziejny. A reżyser Leszek Dawid wyrasta na reżysera młodego pokolenia. Wydaje się, że doskonale potrafi uchwycić problemy młodych ludzi stojących u progu dorosłości, którzy zdają się być nią mniej lub bardziej przytłoczeni. Recenzje „Jesteś bogiem” to potwierdzają. Oby tak dalej.

Moja ocena to 8/10.


Kobietę na skraju dojrzałości postanowiłam zestawić z Ki, bo podobnie jak Kinga z filmu Leszka Dawida, tak Mavis Gary z filmu Jasona Reitmana jest symbolem swojego pokolenia, a przynajmniej jednostką reprezentatywną dla pewnej grupy społecznej, do niego należącej. Mavis to trzydziestokilkuletnia Amerykanka, której świetnie się wiedzie. Przynajmniej w oczach społeczeństwa. Jest zamożną pisarką, autorką książek dla nastolatków, kobietą niezależną, która żyje jak chce, nic nie musi i na wszystko ją stać. W dodatku o twarzy u figurze Charlize Theron. Powiedzielibyśmy, że osiągnęła sukces i tak właśnie jest postrzegana, kiedy wraca do rodzinnego miasteczka, by odszukać swoją szkolną miłość. Mavis wraca, bo wie, że jest zupełnie inaczej – książki się nie sprzedają, w dodatku ona jest tylko ich autorką – widmem, więc żaden splendor i tak na nią nie spada. Jest sfrustrowana i rozczarowana swoim życiem, wydaje się być nim znudzona. Kolejne związki z mężczyznami jej nie wychodzą. Smutki topi w alkoholu. Niby ma świat u stóp, ale dobrze wie, że najlepsze czasy ma już za sobą. To w liceum była królową balu, a chłopcy ustawiali się w kolejce do niej. Dlatego zatrzymała się na etapie dorastania – co widać i w jej ubiorze (koszulka z Hello Kitty), i w zachowaniu (chce odzyskać dawnego chłopaka, nie bacząc na to, że rozbije rodzinę), a szczególny wyraz daje temu w swoich książkach. To przykład osoby, która nie potrafi sobie poradzić z dorosłym życiem, zaakceptować tego, że nie wszystko się uda osiągnąć, że nie wszystko czy wszystkich można mieć. Do tego nie rozumie, że swoim egoistycznym zachowaniem krzywdzi innych. Podobnie jak Ki, działa zanim pomyśli, nie tylko o konsekwencjach, ale też o drugim człowieku.

Film Reitmana jest dość popularną w kinie krytyką amerykańskiego stylu życia nastawionego na sukces za wszelką cenę. Młodym ludziom wmawia się, że kariera da im szczęście i uczucie spełnienia, tymczasem gorzko się oni rozczarowują, kiedy okazuje się, że tak nie jest i do szczęścia nie wystarczy. Young Adult nie jest więc wcale lekkim filmem, choć klasyfikowany jest jako komedia. Jednak przedstawiona w nim historia, pióra Diablo Cody, każe raczej oceniać go w kategorii dramatu. Ja nie zaśmiałam się na tym filmie chyba ani razu, tymczasem kilka razy mnie on poruszył. Między innymi wtedy, gdy w kulminacyjnej scenie, Mavis wytyka swoim sąsiadom, że ich życiem kierują pozory i złudzenia. Sama postać bohaterki prosi się zresztą o współczucie. Rzadko się zdarza, by główną bohaterką filmu uczynić bohaterkę negatywną, ale kiedy już do tego dochodzi, choć początkowo nie darzymy jej sympatią, ostatecznie budzą się w nas pozytywne uczucia. W gruncie rzeczy Mavis nie jest bowiem głupia i wie, że powinna się zmienić. Wydaje się jednak, że nie potrafi poradzić sobie ze społeczną presją. Charlize Theron w tej roli okazała się dobrym wyborem, budując postać budzącą skrajnie różne emocje. Jest bardzo ekspresywna, świetnie gra twarzą, mimiką, dobrze „czuje” swoją bohaterkę. W rezultacie można być naprawdę wzruszonym jej problemami.

Niestety, rola Theron nie wystarczy bym miała ochotę ten film obejrzeć ponownie. Czegoś w nim jednak zabrakło. Choć warto docenić jego naturalność i prawdziwość poruszonego problemu, nie da się zaprzeczyć, że ogląda się go raczej ze znużeniem. Akcji jest w nim jak na lekarstwo i nie mam tu na myśli pościgów samochodowych czy eksplozji, ale po prostu jakieś zaskoczenia w fabule. Brakuje polotu czy błyskotliwych dialogów znanych z poprzednich filmów Reitmana. Film jest przez to dosyć nijaki. A może cały sęk tkwi w tym, że jest przepełniony taką dozą smutku i melancholii, z jaką u tego reżysera nie mieliśmy jeszcze do czynienia?

Moja ocena to 6/10.

16.10.2012

Pięćdziesiąt twarzy Greya (E.L. James, Wydawnictwo Sonia Draga, 2012)



Niniejsza recenzja od kilku dni znajduje się już w serwisie Lubimy Czytać, gdzie cieszy się dużym zainteresowaniem. Mogliście więc już na nią trafić, ale tutaj macie okazję, by skomentować, a ciekawa jestem Waszej opinii na temat całego „greyowego” zamieszania. Może macie swoje typy, kogo należałoby obsadzić w kinowej ekranizacji tego bestsellera? 




Pięćdziesiąt odcieni irytacji

Oto nadszedł ten dzień, kiedy dane jest mi napisać recenzję TEJ książki. Książki, o której na długo przed polską premierą, wszystko zostało już napisane i powiedziane. To nie lada wyzwanie, napisać coś nowego. Mój głos z pewnością nie wniesie wiele świeżości do toczącej się od tygodni dyskusji nad fenomenem „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, ale dla mnie osobiście jest to recenzja ważna – w końcu po raz pierwszy mogę sobie bezkarnie napisać o książce ironicznie, bo nie będę w tym pierwsza.

Historii zapewne nie muszę szczegółowo przybliżać. Była dziennikarka, gospodyni domowa, Erica Leonard, lat 49, funkcjonująca dziś pod pseudonimem E.L. James, naczytała się „Zmierzchu” Stephenie Mayer. Podobnie jak miliony innych kobiet, dała się oczarować wampirom. W przeciwieństwie jednak do tych milionów innych kobiet, Brytyjka, od dziecka skrycie pragnąca zostać pisarką, zabrała się za pisanie fan-fika „Zmierzchu” (czyli dalszych, alternatywnych losów jego bohaterów). Zaczęło się niewinnie, a skończyło na napisaniu romansu z elementami erotyki (czyli czegoś, co w „Zmierzchu” w ogóle nie występowało). Bo napisać, że „Pięćdziesiąt twarzy…” jest powieścią stricte erotyczną, byłoby obrazą dla takich klasyków gatunku, jak John Cleland („Fanny Hill”) czy David Lawrence („Kochanek lady Chatterley”). Ale do tego wrócę za chwilę. Fascynacja autorki „Zmierzchem” mocno przebija z jej debiutu. Konstrukcja pary głównych bohaterów jest inspirowana Bellą i Edwardem ze „Zmierzchu” do tego stopnia, że wręcz przypominają oni ich lustrzane odbicia. Anastasia Steele, 23-letnia absolwentka literatury, jest niezdarna, niewinna, niepewna siebie i nieświadoma swojej urody. Wypisz, wymaluj Bella. On natomiast, czyli Christian Grey, jest niczym wampir z Cullenów – tak przystojny, że brakuje przymiotników do opisu tej urody (w związku z czym autorka, wzorem Meyer, używa ciągle tych samych), bajecznie bogaty, dobrze wychowany i niezmiernie tajemniczy. No i starszy od niej, tyle że nie o całe wieki, jak w „Zmierzchu”, lecz ledwie kilka lat. Trafiają na siebie -  jak to zwykle bywa – przypadkiem. Nie zdradzę niczego, pisząc, że ona szybko się w nim zadurzy, ale nie będzie pewna czy to mężczyzna dla niej. I racja, bo okazuje się, że Grey nie jest zainteresowany normalnym związkiem. On szuka kobiety do odgrywania teatrzyku sado - maso, w którym on będzie Panem, a ona Uległą. Reguły są twarde – on może z nią robić wszystko, ona nie może go nawet dotknąć…Reszty zdradzać nie będę, zresztą jest łatwa do przewidzenia. Zostańmy jednak jeszcze przy bohaterach. Wzorem „Zmierzchu”, „Pięćdziesiąt twarzy Greya” nie ma bohaterki, którą można byłoby polubić. Ana jest koszmarnie irytująca. Denerwuje nas w niej wszystko, a najbardziej jej naiwność i łatwość z jaką daje się uwieść Greyowi. To nie jest książka, której feministki mogą cokolwiek zawdzięczać (a mówi się o niej w takim kontekście), bo mężczyzna jest tu traktowany jak bóg, a skrytym marzeniem każdej kobiety zdaje się być całkowite jemu oddanie. Żeby jednak być szczerą muszę dodać, że w idealizowaniu męskiej urody James nie pobiła Stephenie Mayer. Choć była blisko. Nie mniej, Any nie da się lubić, a jak wie każdy, kto przeczytał w życiu choć jedną książkę, fajnie jest móc się w jakiś sposób identyfikować, czy po prostu zżyć, z bohaterem. A więc minus na starcie. Obok mało wyrazistej głównej bohaterki mamy jednak Christiana Greya, który jest jej zdecydowanym przeciwieństwem i ratuje tę powieść. To klasyczny homme fatale - niebezpiecznie pociągający, tak seksualnie jak i intelektualnie, mężczyzna, którego chcemy zdobyć mimo jego niedostępności i świadomości, że znajomość z nim może nam przynieść jedynie zgubę. Grey jest bogatym biznesmenem, zasłuchanym w muzyce klasycznej. Nosi tylko lniane, białe koszule, ma własny odrzutowiec, szybowiec i kilka samochodów. No i ta nienaganna kultura osobista. I ta zdolność do prawienia komplementów – dowcipnych, niebanalnych…I skrywany sekret z przeszłości, który czyni go jeszcze bardziej atrakcyjnym…Ach, Grey to chodzący ideał i doskonały materiał na powieściowego łamacza serc. Jeśli jednak myślisz, że Grey to seks – maszyna bez uczuć (bo przecież tak musi być, skoro praktykuje seks sado-maso), jesteś w błędzie. Grey jednak jest księciem z bajki i głównie ten fakt decyduje, że w przypadku „Pięćdziesięciu twarzy Greya” nie mamy do czynienia z literaturą erotyczną, a zwykłym romansidłem. Zamykanie w szufladki nie ma jednak większego sensu, bo wyznaję, że nie o to chodzi, czy coś się mieści, czy nie mieści w jakimś pojęciu. Nie mniej, seksu BDSM (skrót od ang. bondage & discipline, domination & submission) jest tu tak naprawdę jak na lekarstwo. I nie ma on w sobie nic z drapieżności czy perwersji, o jaką się go podejrzewa. Nie ma tu bynajmniej nic, o czym gdzieś już nie słyszeliśmy. Kajdanki, bicze, związywanie – to nie jest żadne novum. Ponadto, E.L. James ma może i dobre pomysły na same…hm…pozycje i figury, ale nie potrafi ich opisać w sposób, który naprawdę mógłby budzić jakieś podniecenie (a czy nie o to chodzi w literaturze erotycznej?). Jej warsztat językowy jest zbyt ubogi do opisywania seksu, czy to normalnego („waniliowego”, jak dowiadujemy się od Greya), czy tego bardziej niegrzecznego. Ale cóż się dziwić, skoro bardziej doświadczeni od niej twórcy przyznają, że napisać wiarygodną scenę erotyczną jest bardzo trudno. Pani James jest w tym bardzo słaba. Jej zasób słownictwa jest bardzo ubogi. W konsekwencji, Ana najczęściej podczas seksu „rozpada się na milion kawałków”, a Grey krzyczy na nią: „poczuj to dla mnie, mała”. Ich dialogi, o ile można je tak nazwać, podczas zbliżeń, są kuriozalne. Problem z E.L. James polega też na tym, że – bez zagłębiania się w szczegóły, bo to nie miejsce na nie - jej wizja seksu jako takiego, jest mocno wyidealizowana. Z tego powodu książka ta jest bardzo szkodliwa, bo przekazuje młodym, niedoświadczonym dziewczynom (które niewątpliwie po nią sięgną, zważywszy, że jest ona ogólnodostępna) dalekie od rzeczywistości komunikaty na temat tego, jak będzie wyglądać ich życie seksualne, kiedy już w końcu je zaczną. Dość powiedzieć, że dziewczyna, która nigdy nie miała do czynienia z seksem, utratę dziewictwa wita od razu wielokrotnym orgazmem. W gruncie rzeczy „Pięćdziesiąt twarzy… „ pozostaje więc tylko tym, z czego się wzięło – fikcją, pobożnym życzeniem, rzeczywistością, w której fajnie byłoby żyć, ale która nie istnieje.

Analizować książkę z pozycji (uff, co za niefortunny dobór słów) domorosłego seksuologa można by jeszcze długo, ale bezpieczniej będzie przejść do innej ważkiej sprawy. Mianowicie - tłumaczenie. Choć już sam język oryginału z pewnością nie sięgał literackich szczytów (pozostańmy w klimacie książki), to jednak polski tłumacz solidnie przyłożył się do tego, by nie dać nam czytelniczej satysfakcji. W tłumaczeniu najbardziej rażą takie kwiatki jak „kuźwa do kwadratu”, „kurka wodna” i „o, święty Barnabo!”. Dlaczego Ana nie może normalnie przeklinać? Tak, wiem, jest zbyt niewinna, ale najbardziej wymowne słowo na „k” w końcu jednak pada z jej ust i to bodajże dwukrotnie. Jeśli jednak tłumaczka chciała pozostać wierna oryginałowi i włożyć w usta Any przekleństwa, które prawdziwymi przekleństwami nie są, jestem pewna, że przy dobrych chęciach znalazłaby w naszym potocznym słownictwie synonimy brzmiące mniej niecodziennie niż „kurka wodna”. Na tym jednak nie koniec. Ta książka ma tak naprawdę dwie bohaterki – Anę i – uwaga – jej „wewnętrzną boginię”. Nie dowiedziałam się z książki, czy każda kobieta ją ma, ale sądząc po tym, że często zastępowana jest ona „świadomością” (szczytem szczytów jest zdanie „moja świadomość wystawiła swoją somnambuliczną główkę”), domyślam się, że tak. Fakt faktem jednak, że gdy tylko pojawia się na horyzoncie „wewnętrzna bogini” Any, miałam ochotę rzucić tę książkę w kąt. Nietrafione jest też okazjonalne tłumaczenie nazwiska Greya na „Szary” („Pan Szary”). W języku angielskim gra słów jest w tym wypadku do wykorzystania, zwłaszcza że Grey ma szare oczy. Po polsku jednak nie jest to tak finezyjne. Zdaje się, że pani Monika Wiśniewska, która tłumaczyła „Pięćdziesiąt twarzy…” (choć świetnie przetłumaczyła tytuł „Fifty Shades Of Grey”), potraktowała tłumaczenie zbyt dosłownie. Zabrakło jej chyba odwagi, by zdobyć się na odrobinę inwencji. Być może to przez fakt, że pracowała na bestsellerze i bała się go „zepsuć”. No to się udało.

Skoro to książka tak źle napisana i wtórna, co wobec tego sprawia, że się ją pochłania, a nie czyta? Cóż, prawda jest taka, że można się przy niej po prostu zapomnieć. „To słodka udręka – do zniesienia…przyjemna - nie, nie od razu (…)” posługując się cytatem z Any. Nie od razu, ale w miarę czytania da się przywyknąć do stylu E.L. James i jej wewnętrznej bogini (być może to ona kazała napisać jej tę książkę) i czerpać po prostu pewną perwersyjną radość z tego, że oto mamy w ręku książkę, która niczego od nas nie wymaga. Z każdym kolejnym rozdziałem wzrasta poziom jej „szmirowatości”, a jak pewnie udowodnili amerykańscy naukowcy (albo wkrótce to zrobią), natura ludzka jest przewrotna i im niższy poziom coś reprezentuje, tym większą przyjemność sprawia nam obcowanie z tym. Z literaturą jest tak chyba w szczególności. Jasne, obiektywnie patrząc „Pięćdziesiąt twarzy Greya” to strata czasu, zwłaszcza kiedy na półce stoją w kolejce do przeczytania „Ulisses” i „Czarodziejska góra”, ale jako guilty pleasure czytane dla totalnego relaksu po ciężkim dniu, sprawdza się doskonale.

Nie da się pisać o tej książce, bez analizy zamieszania, jakie wywołała. Rynek wydawniczy zaczyna zalewać fala „greyopodobnych” dzieł, aspirujących do miana literatury erotycznej. A to oznacza, że jest popyt. Trylogia E.L. James sprzedała się już w nakładzie 40 milionów egzemplarzy, a liczba ta cały czas rośnie. Kto kupuje? Oczywiście kobiety. I to w każdym wieku, choć to pewnie zależne jest od kraju. Wątpię, że w Polsce sięgną po nią typowe „mamuśki”, równolatki autorki. Ale w Stanach wiele kobiet po czterdziestce przyznaje, że dzięki lekturze tej książki, ich życie seksualne rozkwitło na nowo. Krytycy, recenzenci i dziennikarze szukają odpowiedzi na pytanie, co takiego jest w prozie James, że to właśnie ona rozbudziła uśpione fantazje. Tymczasem, wydaje mi się, że gdzieś w tym całym dyskursie zagubiło się sedno, o jakie chodzi w recenzowaniu literatury – czy warto po tę książkę sięgnąć? Nie ma na to pytanie łatwej odpowiedzi. Zachęcać do czytania słabej literatury nie wypada, ale z drugiej strony - jeśli ta książka jest dziś nie tyle książką, co zjawiskiem, to zainteresowani literaturą, feminizmem czy obyczajowością powinni po nią sięgnąć. I jestem przekonana, że prędzej czy później to zrobią. Nie widzę w jej przeczytaniu nic złego – jeden, góra dwa wieczory wyrwane z życiorysu, zmarnowane, nie do odratowania. Najważniejsze to podejść do lektury z dystansem i nie zapomnieć, że obok pseudoerotycznych romansów nadal istnieje jeszcze w świecie Literatura.

 * tytułu recenzji nie wymyśliłam ja, lecz pani E.L. James

Wszystkie cytaty za: E.L. James „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, przeł. Monika Wiśniewska, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2012.
  

12.10.2012

W roli głównej: Scenarzysta


Czy zastanawialiście się kiedyś, kto jest waszym ulubionym scenarzystą? Reżyserów, aktorów i aktorki to i owszem, każdy ma ulubionych. Wydaje się to zresztą rzeczą naturalną wśród kinomanów lub tych, którzy filmy oglądają tylko od czasu do czasu. Nie wiedzieć czemu, scenarzyści na ogół są pomijani przy opowiadaniu o naszych filmowych preferencjach. W mediach rzadko mówi się kto stoi za scenariuszem danego filmu, na ustach wszystkich są zawsze członkowie obsady no i oczywiści reżyser. Zapomina się, że przecież to scenariusz jest podstawą dla filmu i, gdyby się nad tym zastanowić, to jego twórca decyduje o kształcie filmu i o tym, czy spodoba się on widowni. Każdy z nas, po obejrzeniu iluśtam, filmów w swoim życiu, przyzna, że ze złego scenariusza trudno zrobić dobry film. To sama opowieść musi w pierwszej kolejności być zajmująca, porywająca, interesująca… Dlatego wydaje mi się, że scenarzysta odwala naprawdę najważniejszą robotę w procesie powstawania filmu. Postanowiłam usiąść i zastanowić się jakich scenarzystów najbardziej cenię. A ponieważ o scenarzystach, jak wspomniałam, najczęściej się milczy, (a w ogóle czemu scenarzyści to najczęściej mężczyźni?!) nie było to łatwe. Druga sprawa, że ci moi ulubieni scenarzyści łączą w sobie również rolę reżysera. W tym przypadku zaczyna więc być mowa o kinie autorskim, a to temat na zupełnie osobny wpis. A więc Allen, Almodovar, i inni zostali wyłączeni z gry. Oto moja subiektywna lista najciekawszych scenarzystów (w kolejności przypadkowej):

Alan Ball

Człowiek chyba o największej wrażliwości w Hollywood. Być może mój nr 1 na tej liście. Najpierw napisał scenariusz do genialnego American Beauty, za który dostał wszelkie możliwe w tym światku nagrody, potem stworzył przełomowy dla telewizji serial Sześć stóp pod ziemią, w którym nie bał się jako jeden z pierwszych odważnie mówić o takich tematach tabu jak homoseksualizm, rasizm, narkotyki czy seks. Dziś najlepiej znany ze stworzenia serialu Czysta krew. Ball jest gejem i buddystą i z pewnością można świadectwo tego znaleźć w jego scenariuszach. Przede wszystkim jednak obnaża on w nich ludzką naturę, nasze ukryte pragnienia, które stoją w sprzeczności z naszym codziennym zachowaniem, oraz burzy mit idealnego amerykańskiego stylu życiu.


Richard Curtis

Twórca najlepszych komedii romantycznych pod słońcem. Cztery wesela i pogrzeb, Notting Hill, Dziennik Bridget Jones, no i w końcu flagowe Love Actually (które również wyreżyserował) – wszystkie scenariusze wyszły spod jego pióra. A po drodze do świata filmu pisał też scenariusze do kultowych brytyjskich sitcomów – Czarnej Żmii i Jasia Fasoli. Co ciekawe, nie jest wcale Brytyjczykiem, lecz Nowozelandczykiem. Choć w sumie różnica to wcale nie taka wielka, bo królowa ta sama. Filmy do których pisał scenariusze, są lekkie i bezpretensjonalne, a jednak nie uwłaczają inteligencji widza. Są ciepłe i śmieszą, a humor w nich nie jest prostacki.


                                     Anders Thomas Jensen


Twórca o tyle interesujący, że podejmujący się bardzo różnorodnych tematów. Duńczyk najpierw zasłynął pisząc skrypty dla rodzimych twórców, m.in. Wilbur chce się zabić, Tuż po weselu czy Otwarte serca, potem sam zaczął je reżyserować, co zaowocowało Zielonymi rzeźnikami i Jabłkami Adama. Nie przez przypadek wymienione filmy są jednymi z najbardziej znanych skandynawskich produkcji. Jak widać, łączy je osoba scenarzysty, a to o czymś świadczy. W końcu upomniało się o Jensena Hollywood i napisał scenariusz do Księżnej, który przyznajmy, jakoś dziwnie nie pasuje do reszty jego dorobku. Potem był kontrowersyjny Antychryst, a następnie W lepszym świecie, zdobywca Oscara dla najlepszego nie anglojęzycznego filmu w roku 2011. Nie wszystkie z tych filmów już widziałam, ale póki co mogę powiedzieć jedno – Jensen ma bardzo oryginalne pomysły i powołuje do życia bardzo interesujących, złożonych charakterologicznie bohaterów. Równie ciekawie wychodzi mu pisanie komediodramatów z dozą specyficznego skandynawskiego poczucia humoru, jak i poważnych dramatów, w których porusza tematy trudne i delikatne. Można liczyć, że każdy kolejny film ze scenariuszem autorstwa Jensena będzie interesujący.

Guillermo Arriaga

Meksykański scenarzysta, będący także pisarzem. Zasłynął ze współpracy z reżyserem Alexandro Gonzalesem Inarritu, i z głośnego jej zerwania tuż po premierze filmu Babel. Jego scenariusze są misternie skonstruowane i konsekwentnie zawsze przyjmują tę samą formę mozaiki. Początkowo trudno się połapać w tych historiach opowiadanych z perspektywy kilku różnych bohaterów i w mieszaniu płaszczyzn czasowych, co jest znakiem rozpoznawczym Arriagi. O co chodzi, do czego to zmierza, jaki ma ze sobą związek? W którymś momencie zawsze dobrotliwy scenarzysta nas oświeca, przecinając w końcu drogi bohaterów i uświadamiając nam tym samym jak bardzo wpływamy swoim zachowaniem na życie innych. W 21 gramach było to nowatorskie i spotkało się z uznaniem, ale Babel i Granice miłości, które Arriaga także wyreżyserował, nie powtórzyły tego sukcesu, choć nie musi to być koniecznie wina scenariusza. Ja Arriagę lubię, bo każe mi myśleć i skupiać się podczas seansu.. Jest co prawda w Arriadze coś z Paolo Coelho (nie tylko wygląd), jakiś tani dydaktyzm czy moralizm, ale jako że lubię dramaty, te jego gorzkie diagnozy społeczne przepełnione melancholią do mnie przemawiają.

Aaron Sorkin

Ten pan mógłby napisać wyłącznie scenariusz do The Social Network a i tak znalazłby się na tej liście. Napisać porywający scenariusz o czymś tak mało filmowym, jak powstanie portalu społecznościowego to wielka sztuka. Zbudować akcję filmu prawie wyłącznie na dialogach to sztuka chyba jeszcze większa. Niewiele „przegadanych” filmów (a ten do takich bezsprzecznie należy) potrafi tak wciągnąć. Nie wiem jak się ma scenariusz do książki Bena Mezricha na podst. której powstał, ale przeglądając ją miałam wrażenie, że była ona ewidentnie jedynie inspiracją dla Sorkina. Oprócz TSN pan ten ma na koncie m.in. kilka scenariuszy seriali, których był też pomysłodawcą: Prezydencki poker czy Redakcja sportowa. Ostatnim jego dzieckiem jest Newsroom, głośno reklamowany, szeroko komentowany, ale niestety podobno niezbyt udany, serial demaskujący kulisy pracy przy powstawaniu telewizyjnego serwisu informacyjnego. Bądź co bądź, Sorkin to ciekawy scenarzysta, który odciska w swoich tekstach swoje lewicowe poglądy. Interesuje go współczesność w ujęciu politycznym i społecznym, a najbardziej chyba mechanizmy nią rządzące.

Diablo Cody

Jedyna kobieta w tym zestawieniu. Nie znam wszystkich jej dokonań (żałuję zwłaszcza, że nie widziałam ani jednego odcinka Wszystkich wcieleń Tary), ale z jej scenariuszy wyłania się ciekawy jak dla mnie portret kobiet. W ogóle widać, że kobiety to jej główny temat zainteresowań, a kobiecość postrzega dosyć niestereotypowo. Warto przypomnieć, że ta laureatka Oscara za Juno, kiedy pisała ów scenariusz, parała się interesującym zajęciem seks-telefonistki. I to się nazywa właśnie kariera od pucybuta do milionera ;) Wystarczy spojrzeć też na jej zdjęcie, by wyobrazić sobie jaki to typ kobiety. Odważna, bezkompromisowa, z dużym poczuciem humoru – widać to też w jej bohaterkach, pobrzmiewają te cechy także w jej ciętych dialogach. Ciekawa jestem jak wyjdzie jej w pełni autorski projekt Lamb of God.

Jerzy Andrzejewski

Po pierwsze pisarz, w drugiej kolejności scenarzysta tak wybitnych filmów Andrzeja Wajdy jak Popiół i diament oraz Niewinni czarodzieje. To dwa diametralnie różne filmy, ale obydwa tak samo mnie zachwyciły. Niewinni… tak jak w tytule są czarującym filmem, który bazuje na spotkaniu dwóch przypadkowych osób i ich rozmowie. Dialogi napisane przez Andrzejewskiego są tak lekkie i błyskotliwe, że człowiek nabiera autentycznej ochoty by samemu doświadczyć takiego spotkania. Ten film jest magiczny. Natomiast Popiół i diament chwyta za serca autentycznymi dylematami pokolenia Kolumbów i ukazaniem bezsensu wojny. Scena podpalania wódki w kieliszkach – mistrzowska. Oszczędność słów, przekazanie tego, co najważniejsze za pomocą gestów i emocji bohaterów dobrze wpłynęły na jakość filmu. Niby o historii, ale z perspektywy psychologicznej.


Ubolewam nad tym, że Andrzejewski jest jedynym Polakiem, którego mogę tu wymienić. W przeszłości pojedyncze dobre scenariusze poczynili Janusz Głowacki (Trzeba zabić tę miłość i Rejs; ma szansę wrócić na szczyt Wałęsą) czy Jerzy Skolimowski (współtworzył Nóż w wodzie), ale to takie wyjątki. Nie mamy i chyba nawet nigdy nie mieliśmy dobrych stricte scenarzystów, ludzi, którzy zajmowaliby się  wyłącznie pisaniem scenariuszy. U nas scenarzysta od razy chce być reżyserem, co jest ok. i świetnie wychodzi Kolskiemu, Krauzemu, Polańskiemu czy Smarzowskiemu. Ale nie ma ludzi, którzy pisaliby po przyjacielsku także dla innych. Może dlatego, że w przeciwieństwie do napisania piosenki (a w świecie muzyki pisanie dla innych jest na porządku dziennym), pisanie scenariusza to długa i żmudna robota. Choć iskra boża potrzebna jest tu i tu taka sama.

Jestem bardzo ciekawa, jakich Wy cenicie scenarzystów.

P.S. Tytuł posta otwiera możliwości do wprowadzenia całego cyklu o zawodach związanych ze światem filmu. Może o tym pomyślę. 

6.10.2012

Moda z seriali: Plotkara (CW)



Plotkara czyli Gossip Girl, nadawana od kilku sezonów przez stację CW, to taki współczesny Seks w wielkim mieście pod względem stężenia blichtru i roli, jaką odgrywa w serialu moda. Mówiąc o serialach, w których styl bohaterów jest równie ważny, co ich życiowe perypetie, o Plotkarze wspomina się zawsze na pierwszym lub drugim miejscu. Nie może więc zabraknąć tego serialu także w moim cyklu. Jest tylko jeden szkopuł: ja Plotkary nie oglądam. Produkcja wystartowała zanim tak na dobre zainteresowały mnie seriale, a w tym czasie znalazłam sobie inne guilty pleasure, mianowicie 90210, które skusiło mnie jako spadek po starym, dobrym Beverly Hills 90210. A że seriale o bogatych nastolatkach nie są niczym ambitnym ani oryginalnym pod względem fabuły czy gry aktorskiej, jeden taki mi wystarczy. A więc Plotkary nie oglądam, co nie znaczy, że nie mam pojęcia, jak wielkie ma ona znaczenie dla fashionistek (to słowo jednocześnie mnie wkurza i pociąga). Zdjęcia Sereny, Blair, Chucka i innych bohaterów krążą po Internecie i trzeba być naprawdę dużym ignorantem popkulturalnym, by nie wiedzieć, że te postaci, a zwłaszcza ich wygląd, dla pewnej grupy ludzi jest dziś wyznacznikiem trendów. Ponieważ nie oglądam serialu, moja wiedza o bohaterach i ich indywidualnym stylu jest ograniczona wyłącznie do tego, co przeczytałam i obejrzałam w Internecie. Nie pokażę Wam więc moich ulubionych stylizacji, nie zagłębię się w to, czy ciuchy oddają charakter postaci. Chcę tylko zaakcentować, że wiem iż moda w Plotkarze jest pełnoprawną bohaterką, dla której być może większość dziewczyn ogląda ten serial. Ten cykl nie byłby bez Plotkary pełny. Wybrałam zdjęcia, które mam nadzieję są reprezentatywne dla poszczególnych bohaterów, ale przyjmę każdą krytykę i każdą sugestię.

A zacząć chciałabym od tego, że stylistą serialu jest Eric Daman, dawny asystent Patricii Field, kostiumografki Seksu w wielkim mieście i myślę, że to on śmiało może być nazywany jednym z ojców sukcesu Plotkary. Daman stawia na elegancję -  to przychodzi na myśl, oglądając zdjęcia bohaterów serialu. Jednak styl każdego z nich jest na dobrą sprawę inny. Istnieją dwa szczególnie mocno podzielone obozy: fanów Sereny (Blake Lively) i Blair (Leighton Meester).


Styl Sereny jest nazywany „niezobowiązującym stylem miejskim”, „stylem boho”,  tudzież „wyrafinowaną elegancją połączoną z odrobiną ekstrawagancji”. Ubiera się dosyć dziewczęco, kolorowo, zwiewnie. Lubi mieszać trendy. Jej ulubione elementy garderoby to: wąskie dżinsy rurki, spodnie z wysokim stanem, świetnie skrojone kurtki i płaszcze, wielkie torby i obowiązkowo szpilki, które podkreślają jej zgrabne nogi. Myślę, że wygląd w stylu Sereny jest najbardziej w zasięgu młodych dziewczyn, które zafascynowane są modą. Jest najłatwiejszy do skopiowania. Choć oczywiście Serena nie nosi ubrań z sieciówek. Wszystko co ma na sobie bohaterka (jak i pozostali) to ubrania projektantów. Jak czytamy na portalu fashionnow.pl: „Nosi tylko najlepsze tkaniny i inspiruje się luksusową elegancją, którą preferuje jej mama Lily van der Woodsen. Serena nie potrafi być wierna jednej marce. Nosi sukienki Marchesy, Herve Leger, Alice+Olivia, Michelle Mason, J.Mendel, Vena Cava, Colette Dinigan, tuniki Matthew Williamson i Rag&Bone, dżinsy Seven for all Mankind, kombinezony TopShop, sweterki 3.1. Phillip Lim, dodatki Chanel, buty Manolo Blahnik i Sergio Rossi.” Styl Sereny inspirowany jest podobno wyglądem Kate Moss.

Pierwsza stylizacja jest absolutnie fenomenalna



Czemu ta Serena tyle gada?!
Absolutnie szałowa stylizacja - moja faworytka
Można wyglądać jak Serena, choć nikt nie powiedział, że będzie to tanie. Ale na pewno przyjemne

Blair to z kolei wielka elegantka. Eric Daman przyznaje, że przy kreowaniu jej stylu inspiruje się przede wszystkim Audrey Hepburn i Anną Wintour (naczelną amerykańskiego Vouge’a). Blair, w przeciwieństwie do Sereny, nie znosi nonszalancji i luzu. W jej zestawach zawsze wszystko musi do siebie pasować. Lubi wyglądać perfekcyjnie. Ceni sobie klasykę. Jest najbardziej kobiecą bohaterką serialu – nigdy nie nosi spodni. Jej znakiem rozpoznawczym są sukienki i mini spódnice, do których często zakłada dla kontrastu kolorowe rajstopy. Ma wielkie wyczucie stylu. „Najbardziej charakterystycznym dodatkiem Blair są jej dodające dziewczęcego wdzięku kokardy i opaski. Uwielbia ozdoby, nigdy nie wychodzi z domu bez biżuterii. Swój strój urozmaica kolorowymi torbami i rajstopami. Jest elegancka nawet w nocy: zawsze towarzyszy jej wtedy aksamitna opaska na oczy”, czytamy na fashionnow.pl. Oczywiście, Blair przykłada ogromną wagę do marek. Jej ulubieni projektanci to: Diane von Furstenberg, Valentino, Marc Jacobs, Manolo Blahnik. Co ważne, Blair jest córką projektantki, i jak mniemam ma to wpływ na jej świetny wygląd. Wydaje się, że styl Blair jest bardziej radykalny od stylu Sereny, a jej modowe wybory bardziej konsekwentne. Być może właśnie dlatego większość dziewczyn marzy, by być właśnie jak Blair. Ja osobiście nie przepadam za taką elegancją w stroju (w czymkolwiek w ogóle), więc ten pojedynek wygrywa dla mnie Serena.

Blair ma zawsze fajne rajstopki
Te bluzeczki bym podkradła, choć absolutnie do mnie nie pasują
Czy tylko ja uważam, że Blair zbyt często wygląda jak własna babcia?

I Ty możesz wyglądać jak Blair

Trochę wielkiej mody: suknia Oscara de La Renty
Ale Serena i Blair to nie jedyne warte uwagi postaci Plotkary. Trzeba wspomnieć też o Jenny i Vanessie, bohaterkach drugoplanowych (jeśli tak nie jest, poprawcie mnie).

Jenny (Taylor Momsen) to zbuntowana nastolatka, która preferuje styl rockowy. Jest odważna i lubi prowokować strojem. Nieodłącznym elementem jej wizerunku jest skórzana, krótka kurtka. Nosi przede wszystkim krótkie sukienki i spódniczki, do których zakłada kabaretki, lubi też podarte spodnie, stroje w paski i w szkocką kratę. Jenny nie pochodzi z tak zamożnej rodziny jak większość bohaterek serialu, musi więc wykazywać się większą kreatywnością, by jej stroje były zauważane. Bardzo chętnie nosi różnego rodzaju nakrycia głowy, jej firmowym znakiem są tez okulary, a ulubionym kolorem czerń. Sama też projektuje, by niewielkim kosztem mieć na sobie ubrania podobne do tych oferowanych przez wielkie domy mody. Tworząc swoje ubrania wzoruje się na wokalistce zespołu Blondie, Debbie Harry. Często jednak można ja spotkać w strojach od Alexandra Wanga, Marca Jacobsa i butach od Jimmy Cho.



Mam wrażenie, że to taka bardzo mocno ugrzeczniona wersja Debbie Harry
Vanessa (Jessica Szohr) to dziewczyna z biedniejszej rodziny. By podkreślić jej odmienne pochodzenie, styliści serialu ubierają ją w ubrania z second-handów. Dziewczyna jest dziennikarką, a jej artystyczną duszę odzwierciedla lekko hippisowski styl. Vanessa uwielbia topy w etniczne wzory, czarne legginsy (jej ulubione to te błyszczące), wzorzyste tuniki wysadzane często przy dekolcie kamieniami oraz wielkie naszyjniki i kolczyki. Swoim stylem zahacza lekko o glam rock, jest jednak bardziej dziewczęca niż Jenny. Wiele jest w jej stroju widocznych nawiązań także do lat 80. takich jak ostre zestawienia kolorystyczne czy neonowe buty Nike. W jej garderobie dominują jednak kolory ziemi, świetnie pasujące do jej karnacji. Jak czytamy na fashionnow.pl, ulubione marki Vanessy to Diane von Furstenberg, Nanette Lepore, L.A.M.B, Anna Sui, Forever 21, Urban Outfiters, Paul&Joe, Catherine Malandrino” (mam szczerą nadzieję, że cokolwiek Wam one mówią…).





Fenomenem Plotkary jest fakt, że świetnie wystylizowane są w niej nie tylko dziewczyny. Dorównują im męscy bohaterowie.

Chuck, Nate i Dan
Prym wiedzie Chuck Bass, w tej roli Ed Westwick. To typ dandysa, w nowoczesnym wydaniu, jak trafnie ktoś gdzieś zauważył, męski odpowiednik Blair. Chuck to zły chłopiec w perfekcyjnie skrojonym garniturze. Cwaniak, uwodziciel, miłośnik kobiet i alkoholu. Najczęściej zobaczyć go można ubranego właśnie w garnitur, niekoniecznie o klasycznym kroju i kolorze. Do tego dobrze skrojone płaszcze, marynarki, na szyi stylowe szaliczki bądź kolorowe muchy, a na nogach eleganckie buty. Chuck lubi zaakcentować swój wygląd jakimś jednym elementem w zdecydowanym kolorze – może to być marynarka, bądź wystająca z kieszeni chusteczka, albo po prostu krawat. Dandys jak to dandys, podpiera się też czasem laseczką. Równie wytworny jest Nate (Chace Crawford), natomiast Dan (Penn Badgley) to aspirujący pisarz, noszący stroje w stylu vintage. Ubiera się na luzie, raczej  jak przeciętny chłopak, ale i tak jego ubrania zdobią firmowe metki.



Bardzo ładnie to wygląda, ale tak ubranych mężczyzn wolę oglądać na wybiegu niż  mieć u swego boku

Dobrali się, nie ma co zaprzeczać
Ikonami mody stali się nie tylko sami bohaterowie Gossip Girl. Wizerunek postaci wpłynął także na grających je aktorów i dziś to oni są inspiracją dla projektantów. Aktorzy serialu regularnie pojawiają się na okładkach modowych pism, z kultowym Vouge na czele, zostają też twarzami kampanii reklamowych wielkich domów mody. Na co dzień są raczej wierni stylowi granych przez siebie postaci, stąd też nie ma rozdźwięku między ich wyglądem na planie i w codziennym życiu.

Choć serial to mało realistyczny i zbyt przerysowany, rozumiem tych, którzy oglądają Plotkarę, by nacieszyć oczy obłędnymi stylizacjami. Jest co oglądać i jest się czym inspirować. Myślę, że wysyp blogów modowych w Polsce zawdzięczamy w dużej mierze popularności tego serialu, który zachęcił dziewczyny do kombinowania z garderobą. A za tym poszło uwielbienie dla second-handów, w których możemy tanio zaopatrzyć się w niepowtarzalne elementy garderoby, dzięki którym wyróżnimy się z tłumu. Wpływ Plotkary na dzisiejszą modę, zarówno uliczną jak i tą z wybiegów, nie podlega dyskusji. Jednak serial rozpoczyna wkrótce ostatnią serię. Czy znajdzie się produkcja, która zastąpi go w tej misji kreowania trendów? Być może tak. Eric Daman został bowiem stylistą Dzienników Carrie, czyli nowego serialu CW, mającego być prequelem Seksu w wielkim mieście. Jest więc na co czekać.

P.S. Na stronach ze zdjęciami z Plotkary rzeczywiście można utknąć na długie godziny.