Mam
duże zaległości w pisaniu, a tematów na notki mnóstwo. Czeka m.in. Woody Allen,
czekają Dziewczyny, czeka kilka notek tematycznych…Mam nadzieję, że jakoś w
najbliższej przyszłości uda mi się znaleźć czas, by przelać na bloga kilka
moich refleksji i uwag okołofilmowych, a póki co garść opinii o (nie)dawno
obejrzanych filmach. Sporo czytania ;)
Kolejny
z obejrzanych przeze mnie filmów docenionych w Sundance. Czuć w nim ten
niezależny klimat, który objawia się w pewnym takim spokojnym, powolnym
prowadzeniu akcji jak i samej kamery. Mamy tu historię o dziewczynie, która ucieka
z sekty i zamieszkuje tymczasowo u swojej siostry i jej męża (Hugh Dancy po raz
pierwszy – przynajmniej dla mnie – w roli człowieka mało sympatycznego). Martha
zachowuje się dziwnie – nie potrafi z powrotem przystosować się do życia w
społeczeństwie, w którym panują pewne określone, niepisane reguły. Potrafi więc
rozebrać się bez skrępowania przed szwagrem i wskoczyć naga do wody lub w
środku nocy zakraść się do sypialni małżonków i wskoczyć im do łóżka. W głowie
Marthy pojawiają się ciągle wspomnienia z czasu pobytu w sekcie (w związku z
czym akcja filmu skacze od teraźniejszości do przeszłości i tak na zmianę),
powodujące też różnorakie urojenia. Nie da się zaprzeczyć, że grająca Marthę
Elizabeth Olsen znakomicie oddała uczucia, jakimi musi być targana osoba, która
przeszła piekło prania mózgu (bo tym w istocie był jej pobyt w sekcie). Nie
wiem, czy to przez jej wielkie oczy, smutny wyraz twarzy czy po prostu
oszczędną grę, ale aktorka jest w swojej roli bardzo wiarygodna. Film pełen jest jednak niedopowiedzeń, które
trochę negatywnie rzutują na jego odbiór. Nie wiemy, dlaczego Martha wstąpiła
do sekty, nie mamy też pewności, dlaczego z niej odeszła. Trudno uwierzyć też,
w kompletny brak zainteresowania jej losem ze strony rodziny (zniknięcie bez śladu
na ponad dwa lata powinno chyba wywołać jakieś zaniepokojenie). Nie mniej,
również nie do końca oczywiste zakończenie filmu, to w tym wypadku dobry
pomysł, który sprawia, że myśl o filmie zostaje w głowie jeszcze na jakiś czas
po seansie. To, co jeszcze dostrzegłam w produkcji Seana Durkina, to krytyka
powszechnie obowiązującego (bo chyba nie tylko amerykańskiego) stylu życia.
Nastawieni na sukces, karierę i posiadanie pięknych rzeczy, siostra i mąż
głównej bohaterki nie są w stanie być dla niej podporą, nie mają w sobie
empatii, nie chcą jej zrozumieć, bo nie mają na to czasu. Martha nie potrafi
natomiast dopasować się do ich sposobu życia, w którym dominują wartości czysto
materialne i przestrzeganie pewnych norm oraz spełnianie pewnych standardów – trzeba
mieć ładny, nowoczesny dom, jeść ekologiczne produkty, wyjeżdżać na wakacje
itd. Czuję, że świat bohaterów filmu wygląda w ten sposób nieprzypadkowo, ale
ma być właśnie dla widzów okazją do refleksji.
Film
na pewno warto obejrzeć, bo podejmuje tematykę, z którą w kinie można spotkać
się dość rzadko. Aktorstwo na wysokim poziomie (oprócz Olsen i Dancy’ego gra
też fenomenalnie John Hawkes, mistrz drugiego planu i filmów niezależnych , a
nieźle wypada także Sarah Paulson w roli siostry głównej bohaterki) jest dużym
atutem. Jest to jednak zdecydowanie film na jeden raz i zdecydowanie film nie
służący rozrywce, co należy wziąć pod rozwagę planując jego seans.
Wojna domowa 7/10
Dobrze
zrealizowana komedia rodzinna czyli taka, której akcja rozgrywa się w kręgu
jednej rodziny (ten termin ukułam sama;)). Pomysł nie jest nowy i odkrywczy,
fabuła zbudowana jest wokół odwiecznego, a przynajmniej dosyć często obecnego w
kinie, konfliktu teściowa kontra synowa. Tu skala nieporozumień jest jednak o
niebo wyższa, bo jak tu zaakceptować wyzwoloną, ekscentryczną jak na brytyjski
gust Amerykankę w porządnej, konserwatywnej angielskiej rodzinie. Jej przyjazd
do domu teściów wprowadzi nie małe zamieszanie w ich poukładane życie. Tytułowa
wojna domowa będzie się toczyć oczywiście między panią domu a synową, ale już
pozostali domownicy z czasem będą się do Larity przekonywać. To jednak nie
tylko wesoła komedia o zderzeniu dwóch kultur. To film trochę o egoizmie, o
unieszczęśliwianiu najbliższych, odwadze i sile charakteru Larity. Bo choć
bohaterka z początku może wydawać się rzeczywiście nieco antypatyczna, to
jednak warto dać jej szansę, gdy się ją bliżej pozna, tak jak robi to jej teść,
znakomity w tej roli jak w każdej innej, Colin Firth. Myślę, że Jessica Biel to
dobry wybór do tej roli – powszechnie się uważa, że aktorka ta nie umie grać i
chyba generalnie jest mało lubiana (choć ja do niej nie żywię żadnej antypatii)
i te uczucia większość widowni z pewnością od razu przelewa na je postać. A o
to chodzi, by jej nie lubić, lecz w porę sobie przypomnieć, że wcale taka zła i
bez serca nie jest, podobnie jak przecież Biel grała Mary w Siódmym niebie i za
to trzeba mieć dla niej sentyment.
Ostatni Mohikanin 6/10
Nie
powinnam się pewnie wypowiadać o tym filmie, bo na nim zasnęłam, co mogłoby być
zresztą najlepszą rekomendacją, ale to nie dlatego zasnęłam, że film był nudny.
Przynajmniej tak się zawsze tłumaczę ;) Po prostu to nie był mój dzień… Ale
oszukiwać nie ma co, to nie do końca są moje klimaty. Nigdy nie lubiłam filmów
kostiumowo-okołoprzygodowych, dlatego nie widziałam i nie mam w planach
Tańczącego z wilkami, Braveheart czy czegoś podobnego. Przyszło mi obejrzeć
Mohikanina i szybko poczułam się znużona przedstawioną w nim historią białego
Indianina, który podczas wojny francusko-angielskiej ratuje z opresji dwie
Brytyjki, córki angielskiego pułkownika i ma je eskortować do brytyjskiego
fortu, by wróciły całe i bezpieczne. A więc tak sobie idą, po drodze się w
sobie zakochują, Indianie i Brytyjki i oczywiście kilka razy uchodzą ledwo z
życiem. Nuda i przewidywalność w jednym. Co z tego filmu zapamiętałam to piękną
muzykę i bardzo dobrą rolę Jodhi May, moim zdaniem kradnącej nieco uwagi
przynajmniej swojej żeńskiej partnerce, Madeleine Stowe.
Wielki Gatsby 7/10
A
więc to jest ten wspaniały Wielki Gatsby do którego odsyłali mnie wszyscy po
lekturze świetnej książeczki Fitzgeralda! Cóż, nie to że jestem zawiedziona,
ale film w przeciwieństwie do książki, trochę mnie wynudził. I dłużył się. Nie
można mieć zarzutów pod adresem wyśmienitego aktorstwa: Redford jak Redford,
ale Mia Farrow okazuje się być w każdej roli genialna. Z całego filmu ją
zapamiętałam najbardziej, choć trudno też nie pamiętać o świetnej drugoplanowej
roli Karen Black. Nie znalazłam jednak w tym filmie, mimo bardzo dużej
wierności literackiemu pierwowzorowi, tego czegoś co ujęło mnie w książce. Ku
mojemu zaskoczeniu, ten doceniany jednak przez krytykę film, nie cieszy się
chyba zbyt dużą popularnością i zdaje się być dość zapomniany przez widzów, o
czym świadczyć może bardzo słabe nim zainteresowanie użytkowników Filmwebu (15
tematów na forum! Tylko?!). Sama nie wiem czy polecać czy też nie, tym którzy
nie widzieli, w obliczu tego, że w przyszłym roku czeka na nas ponowna
ekranizacja książki, a przecież nie chodzi o to by je krytycznie zestawiać i
porównywać. Nie mniej, osobiście czuję, że mnie wersja Baza Luhrmana bardziej
przekona. Trailery zwiastują coś naprawdę wielkiego, miejmy tylko nadzieję, że
film nie okaże się trójwymiarową, estetyczną wydmuszką.
Mine vaganti 7/10
Nie
często zdarza mi się oglądać włoskie filmy. Fellini wciąż pozostaje do
nadrobienia (przyznam, że po La Dolce Vita i La Stradzie decyduje o tym ochota,
a nie tylko poczucie obowiązku), podobnie jak Visconti czy De Sica i jego
Złodzieje rowerów (czy zapomniałam o kimś jeszcze?!). Ale współczesne kino
włoskie jest dla mnie jedną wielką niewiadomą. Okazuje się jednak, że ma
przynajmniej jednego ciekawego przedstawiciela, który jest ceniony w kręgu
kinomanów. Nazywa się on Ferzan Özpetek i co ciekawe jest Turkiem. No ale filmy
kręci we Włoszech. Ja miałam okazję obejrzeć jego przedostatnią produkcję,
która gościła nawet w naszych kinach. Nie podzielam zachwytów nad tym filmem,
ale przychylam się do zdania, że jest to film dobry i przyjemnie się go ogląda.
Nie jest to jednak nic wybitnego i nie jestem pewna, czy zasługuje na ponowne
obejrzenie. Jest to historia włoskiej rodziny Cantone, a skoro włoskiej to
licznej, gwarnej, trochę szalonej i bardzo się kochającej, posiadającej zakład
produkujący makarony. Na łono rodziny wraca z Rzymu najmłodszy syn, Tommaso. Na
uroczystej kolacji planuje wyznać najbliższym, że jest gejem. Zważywszy, że
Włosi to tradycjonaliści, dla rodziny będzie to trudne do przełknięcia. Okazuje
się jednak, że ubiega go jego starszy brat (którego wcześniej Tommaso
wtajemniczył w swoje zamiary). Antonio nie robi tego z miłości do brata, ale z
prawdziwej miłości do innego mężczyzny. Rodziciel wyrzuca go z domu i
oczywiście z pracy w fabryce (którą miał przejąć), a jego miejsce w
„strukturach” rodziny zajmuje Tommaso, któremu oczywiście dalsze ukrywanie się
jest nie na rękę. Mine Vaganti ma więc w sobie wiele z komedii, ale nie
zapewnia głośnych wybuchów śmiechu. O komizmie decydują tu raczej cięte
riposty, ironiczne dialogi i kłopotliwe sytuacje, w których stawiani są
bohaterowie. Ponad wszystko jest to też film o podążaniu za miłością, o
wartościach rodzinnych i o przyjaźni. Film lekkostrawny, ale nie dający
jednocześnie uczucia sytości.
Perfect Sense 8/10
Kameralny
film mający urok produkcji niezależnej, którą jednak nie jest. Muszę przyznać,
że sama nie do końca wiem, co mam o nim myśleć. Nie jest to wybitne arcydzieło,
ale robi naprawdę spore wrażenie (pozytywne) i zostaje w pamięci. Być może
dzięki tematyce, która daje do myślenia, być może jest to zasługa sposobu
realizacji, a najprawdopodobniej dwóch tych składników razem wziętych. Otóż
fabuła filmu rozbija się o to, że ludzie na całym świecie powoli zaczynają
tracić zmysły, począwszy od smaku i węchu. Utrata kolejnych zmysłów niesie z
sobą odczucie silnych emocji: nieuzasadnionych wybuchów śmiechu czy płaczu, ale
i napadów agresji. I na tym ogarniętym przedziwną pandemią świecie trafiają na
siebie ona i on czyli spragniona uczucia, ale ostrożna Susan, ekspert od spraw
epidemiologicznych oraz Michael, kucharz, który miewa jedynie przelotne, ale
częste, romanse na jedną noc. Im obojgu doskwiera samotność, więc kiedy na
siebie trafiają i okazuje się, że iskrzy, stają się nierozłączni. Razem łatwiej
żyć, zwłaszcza gdy świat wariuje, a my w każdej chwili możemy stracić np.
wzrok. W filmie jest sporo doza melodramatyzmu, dlatego nazwałabym go właśnie
melodramatem s-f, który jak dla mnie jest naprawdę arcyciekawym gatunkiem
(moglibyśmy tu umieścić np. Drugą ziemię, o której pisałam tutaj). Utrata
kolejnych zmysłów i związane z nią wahania nastrojów doprowadzają naszych zakochanych
na skraj wytrzymałości i zaczynają powodować zgrzyty w ich idyllicznym związku.
Pandemia wydaje się być dla reżysera swoją drogą tylko pretekstem do
opowiedzenia o miłości. W końcu mówi się, że z miłości tracimy zmysły i że
miłość jest ślepa. Myślę, że kolejne etapy „choroby” można odczytywać jako
kolejne etapy zakochania. Oczywiście w pierwszej kolejności jest jednak film
Mackenziego wyobrażeniem tego, jak zachowywaliby się ludzie w obliczu takiej
tragedii. Utrata jednego zmysłu, wyostrza drugi (zostaje to świetnie pokazane),
a życie po prostu toczy się dalej. Wszystko okazuje się być kwestią
przystosowania. Perfect Sense zarzucić można jedynie pewną wybiórczość,
skupienie się na opowieści o dwójce ludzi, ich uczuciu i tym jak każde z nich
przeżywa to, co dzieje się z jego organizmem. Twórcy nie zagłębiają się jednak
w temacie epidemii, nie ma mowy o żadnym antidotum, nie docieka się przyczyn
epidemii, a Susan jako ekspert od tego typu chorób, ma zadziwiająco mało pracy.
Co z drugiej strony tym bardziej każe odczytywać ten film jako metaforę.
Oprócz
oryginalnej tematyki, film zachwyca sposobem realizacji. Nie widowiskowym, bo
to nie ta kategoria filmów s-f, ale ograniczonym i oszczędnym w środkach.
Trochę mało wiarygodne są paradokumentalne wstawki mające pokazać skalę
zjawiska epidemii, ale oprócz tego praca twórców zasługuje na pochwałę. W
zdjęciach i kadrowaniu widać rękę dobrego operatora, powtarzający się motyw
muzyczny dodaje dramatyzmu. Ciekawym zabiegiem jest wyłączenie dźwięku w
momencie, kiedy bohaterowie tracą słuch – może to dość oczywisty i
przewidywalny zabieg, ale rzeczywiście pozwala on wczuć się przez chwilę w ich
sytuację, więc wydaje mi się, że jest jak najbardziej na miejscu. Świetnie
spisał się aktorski duet Eva Green i Ewan McGregor, który wypadł dobrze także
we wspólnej grze. Oboje aktorzy są zawsze na ekranie wyraziści i nadają swoim
bohaterom pewną „charakterność”, podobnie jest też tutaj. Eva Green jest
pozornie chłodna i nieprzystępna, w głębi pragnie wielkiej miłości. McGregor
wydaje się być natomiast dupkiem, a okazuje być ciepłym facetem z poczuciem
humoru. Ich bohaterowie są jednak nie do końca przeniknieni, niejednoznaczni,
wydaje się, że to tacy ludzie, których nigdy nie da się do końca poznać.
Jest
w tym filmie coś z poezji, jest tu melancholia, a powolne tempo narracji w
połączeniu z mało dynamiczną akcją sprawia, że człowiek tym bliżej
nieokreślonym smutkiem cały przesiąka. Wbrew tym odczuciom, wydźwięk filmu jest
w gruncie rzeczy optymistyczny. W błąd w tym kontekście wprowadza polskie
tłumaczenie tytułu. Uczucie między Susan a Michaelem z pewnością nie jest
ostatnią miłością na ziemi, a kluczem do interpretacji filmu jest ów
perfekcyjny (idealny) zmysł. Czym on jest, na to pytanie już każdy z Was po
seansie powinien znać odpowiedź.
Co jest grane 4/10
Czwórka
w skali filmwebu oznacza, że film „ujdzie”. I rzeczywiście, od biedy film
Levinsona można obejrzeć. Usiany jest gwiazdami, więc przynajmniej można sobie
popatrzeć na jakiegoś ulubieńca. Poza tym jest on satyrą na środowisko
filmowców i dla nas, kinomanów, pewną atrakcję może stanowić możliwość
zobaczenia od kulis pracy nad produkcją filmu. Gdy okazuje się, że w gotowym
już filmie znajduje się jedna niepoprawna scena, mogąca obudzić kontrowersje, a
do festiwalu w Cannes na którym ma być pokazany film zostają dwa tygodnie,
nerwy producenta Bena zostają wystawione na próbę. Film trzeba przemontować, a
tu reżyser ćpa, aktorzy gwiazdorzą i Benowi to wszystko trudno ogarnąć,
zwłaszcza, że do tego dochodzą jego problemy osobiste. Film pewnie lepiej
odebrało środowisko filmowe (a może nie?), które zobaczyło się w nieco krzywym
zwierciadle (ciekawe, ile w tym filmie prawdy?) niż odbiorą go zwykli widzowie.
A to dlatego, że choć pozornie fabuła wydaje się być ciekawa, film jest
koszmarnie nudny. Obfituje w drętwe, a mające śmieszyć, dialogi i głupawe gagi,
a z jego bohaterami trudno znaleźć jakąś więź. Film jest po prostu bezbarwny i
niewiele ma wspólnego z komedią a właściwie to chyba z żadnym gatunkiem
filmowym. Nie zmierza właściwie do niczego, do żadnej puenty, kończy się
marnie. Aktorzy (oprócz De Niro także Penn czy Willis) po prostu się w nim
marnują. Odradzam, a bynajmniej nie namawiam.
Constantine
5/10
Czytałam
w kilku miejscach, że Constantine jest naprawdę dobrym filmem, utrzymanym w
dobrym, jak ja to nazywam, komiksowym stylu (bo powstałym na podstawie
komiksu). Niestety chyba nie doczytałam, że tytułowy bohater (jak zwykle
bezbarwny Keanu Reeves) walczy z szatanem objawiającym się pod postacią jakichś
dziwnych materii. A ja nie mam nic przeciwko komiksom i ich ekranizacjom, o ile
ich bohaterowie walczą z ludźmi, choćby tymi najbardziej zezwierzęcianymi.
Walka z jakimiś bliżej niezidentyfikowanymi obiektami po prostu mnie irytuje,
bo odbiera filmowi całą wiarygodność (nie lubię filmów o potworach itp., bo po
prostu moja wyobraźnia nie może przyjąć, że coś takiego mogłoby istnieć). No
ale pomijając ten aspekt filmu, nie można aż tak bardzo narzekać. Tempo filmu
jest w miarę szybkie, kilka tekstów jest dobrych, religijna otoczka
koncentrująca się na walce dobra ze złem też ma sens. Efekty specjalne są
natomiast słabe, co daje kolejny minus. Aktorstwo za to niezłe, bo na szczęście
oprócz Keanu w obsadzie mamy Rachel Weisz (aczkolwiek, moim zdaniem, dużym
błędem był jej udział w tym rozczarowującym filmie), Tildę Swinton i Peter’a
Stormare’a, a także uwaga, uwaga – Shię LaBeoufa, którego ponownie muszę
pochwalić (pierwszy raz pozytywnie zaskoczył mnie w Zakochanym Nowym Jorku).
Widocznie von Trier wie co robi, zatrudniając go do nowego filmu. W ramach
ciekawostki, dodam, że podczas seansu ja i mój chłopak zastanawialiśmy się nad
polską obsadą tego filmu. A zaczęło się od tego, że wyglądem i sposobem bycia
LaBeouf przypominał nam do złudzenia Antka Królikowskiego. Na miejscu Reevesa
widzielibyśmy Lesława Żurka (dorównuje mu nijakością), a na miejscu Weisz Maję
Ostaszewską. Szatana, którego grał Stormare, z powodzeniem zagrałby Adamczyk.
Problem mamy tylko z Gabrielem, w którego wcieliła się idealnie androgeniczna
Tilda Swinton. Dowodzi to tego, że brakuje u nas takich aktorek. Ba, brakuje
samych rudych aktorek. Ale może gdyby odchudzić Kingę Preis to by się nadała.
Cóż, tyle właśnie przyjemności dał mi ten film, że mogłam tak sobie powymyślać.
Ale pewnie kto lubi podobne produkcje ten się nudzić nie będzie (zresztą ja też
się nie nudziłam, tyle że za dużo mnie w filmie denerwowało, by mieć z tego
oglądania przyjemność).
to nie tylko nowości widzę u Ciebie...Nie wszystkie z tych widziałem, ale rzeczywiście Perfect Sens może się spodobać.
OdpowiedzUsuń"Martha Marcy May Marlene" mam w bliżej nie określonych planach. Liczba filmów do obejrzenia za bardzo się rozrasta, więc muszę przystopować.
OdpowiedzUsuńSeans "Wojny domowej" przekonał mnie, że Jessica Biel to nie tylko aktorka filmów komercyjnych (bo w takich ją głównie widziałam).
"Wielki Gatsby" mi się bardzo podobał, a nowa wersja będzie moim zdaniem chyba głównie widowiskowa.
"Ostatniego Mohikanina" w ogóle nie pamiętam. Nigdy mi się nie zdarzyło zasnąć na filmie, więc jeśli żadna scena nie utkwiła mi w pamięci to oznacza, że film ciekawy pod żadnym względem.
Mi się "Constantine" podobał. Nie oczekiwałam po nim zbyt wiele i się nie zawiodłam.
"Constantine'a" oceniam tak 6/10, ale nie uważam go za jakieś wybitne kino. Niestety, mimo, że od początku wciąga, po kilku minutach staje się mało ciekawy i faktycznie te wszystkie niezydentyfikowane potwory robią średnie wrażenie;p
OdpowiedzUsuńZ tych filmów widziałem jedynie "Ostatniego Mohikanina", więc tylko na jego temat się wypowiem.
OdpowiedzUsuńCYTAT: "A więc tak sobie idą, po drodze się w sobie zakochują, Indianie i Brytyjki i oczywiście kilka razy uchodzą ledwo z życiem. Nuda i przewidywalność w jednym." KONIEC CYTATU
Podobne odczucia miałem po przeczytaniu literackiego pierwowzoru J.F. Coopera, który mnie okropnie wynudził, ale o filmie tego powiedzieć nie mogę. Według mnie film Manna to znakomita adaptacja niezbyt porywającej książki. Doskonałe połączenie lirycznego melodramatu z widowiskiem przygodowym, no i do tego ciekawe tło historyczne. Muzyka bardzo dobra, aktorstwo również, zaskoczyło mnie, że wyróżniłaś akurat Jodhi May, ale nie będę z tym polemizował, bo mnie także się podobała jak również reszta obsady (Daniel Day Lewis, Madeleine Stowe, Wes Studi i inni).
Pozdrawiam.
"Ostatni Mohikanin" to książka napisana w starym stylu. Mam wrażenie, że tego dzisiaj po prostu nie da się czytać jako powieść. A dokładniej, ja nie dałam rady, pierwsze pięćdziesiąt stron i game over. Jedyne, co filmowi mogę zarzucić (poza tym, że jest melodramatyczny, co mnie męczy, ale nie jest to w końcu wada, raczej moja preferencja), to zbyt duże skoncentrowanie się na roli Daniela Day Lewisa, a zbyt małe na owym ostatnim Mohikaninie. Całą książkę o nim napisano, a Mann jakby pominął ten szczegół, zrobił z niego tło, kolorystyka mu się urozmaiciła.
OdpowiedzUsuńI zgadzam się w zupełności, że Jodhi May przebiła Madeleine Stowe, jej rola była w sumie jedyną, która mnie naprawdę porwała.
Ale mam wrażenie, że "Ostatni Mohikanin" to bardzo dobre kino, mimo że ja na ten film marudzę. Muzyka jest przepiękna.
Co do innych filmów, "Constantine'a" bardzo lubię, Keanu wygląda świetnie w tym filmie, Rachel Weisz i Tilda Swinton mają ciekawe role, w sumie nie wiem skąd tyle słabych opinii. Chociaż rzeczywiście, efekty specjalne w ogóle mnie nie obchodzą, więc na ten mankament zupełnie nie zwracałam uwagi. Mnie ten film jakoś zawsze cieszy, a Peter Stormare jest przecudowny w roli Lucyfera. I proszę, Adamczyk nie mógłby tego zagrać, mam wrażenie, że Adamczyk w ogóle mało co może zagrać.
W "Constantinie" odpowiada mi klimat, nie jest taki radośnie plastikowy, jak w większości komiksowych ekranizacji. I chociaż wszyscy ratują świat, robią to raczej niechętnie, bez prężenia mięśni.
Aczkolwiek traktowanie tego filmu poważnie to pewna zguba, oj nie, nie można :)
No i "Mine Vaganti", jeden z moich ulubionych filmów ogółem, a tu tylko 7/10. Ale niech będzie, że akceptuję inne gusta :))
Mi się podoba Adamczyk w Czasie honoru, choć generalnie za nim nie przepadam. Ale jako czarny charakter spisuje się doskonale. Rzeczywiście, w jednym muszę się zgodzić co do Constantine'a, że jego postawa a więc niechęć do ratowania świata, jest oryginalna (chyba trochę podobnie jest u Spidermana?) i to jest fajne :)
UsuńA muzyka z Ostatniego Mohikanina może się podobać, to prawda. Ja akurat nie przepadam za muzyką filmową, więc nie jestem osobą, która słuchałaby całej ścieżki dla relaksu, ale trzeba oddać, że to bardzo dobra robota.
dla mnie "Ostatni Mohikanin" to absolutne arcydzielo!
OdpowiedzUsuńWidzialam ten film po raz pierwszy gdy mialam 7-8 lat i od niego zaczela sie moja wielka milosc i wiela przygoda z kinem!!!
poza tym - Daniel Day-Lewis to dla mnie jeden z najwybitniejszych aktorow w historii kina.
Cóż, wynika z tego, co piszecie, że jestem ignorantką, bo nawet nie wiedziałam, że Ostatni Mohikanin powstał na podst. książki. No ale poza tym nie każdy lubi filmy przygodowe, po prostu. A o tytułowym ostatnim Mohikaninie to faktycznie, niewiele zostało tam powiedziane ;)
OdpowiedzUsuńJa jeszcze dodam, że film Manna nie jest typową adaptacją, tylko odczytaniem powieści poprzez adaptację tej książki dokonaną w 1936 roku. A więc bardziej jest to remake niż adaptacja. Wzorem przedwojennej wersji scenarzyści usunęli w cień Unkasa na pierwszy plan wysuwając Hawkeye'a. Poza tym wątek miłosny w książce jest bardziej skomplikowany, Unkas zakochany jest w Corze, Cora z kolei zakochana jest w majorze Heywardzie, zaś major Heyward kocha jej siostrę Alicję :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Ostatni Mohikanin jest świetny! Uwielbiam go oglądać. Co to Perfect Sense mam podobne wrażenia, film zapadał mi w pamięci ponadto uwielbiam Evę Green :)
OdpowiedzUsuńWidziałam tylko "Wojnę Domową". Jest to jeden z moich ulubionych filmów. Super zrealizowana adaptacja sztuki, w dodatku genialny Colin Firth w obsadzie... Czego chcieć więcej ;)
OdpowiedzUsuń