7.09.2012

Z notatnika kinomanki, cz. XIV


Mam duże zaległości w pisaniu, a tematów na notki mnóstwo. Czeka m.in. Woody Allen, czekają Dziewczyny, czeka kilka notek tematycznych…Mam nadzieję, że jakoś w najbliższej przyszłości uda mi się znaleźć czas, by przelać na bloga kilka moich refleksji i uwag okołofilmowych, a póki co garść opinii o (nie)dawno obejrzanych filmach. Sporo czytania ;)



Kolejny z obejrzanych przeze mnie filmów docenionych w Sundance. Czuć w nim ten niezależny klimat, który objawia się w pewnym takim spokojnym, powolnym prowadzeniu akcji jak i samej kamery. Mamy tu historię o dziewczynie, która ucieka z sekty i zamieszkuje tymczasowo u swojej siostry i jej męża (Hugh Dancy po raz pierwszy – przynajmniej dla mnie – w roli człowieka mało sympatycznego). Martha zachowuje się dziwnie – nie potrafi z powrotem przystosować się do życia w społeczeństwie, w którym panują pewne określone, niepisane reguły. Potrafi więc rozebrać się bez skrępowania przed szwagrem i wskoczyć naga do wody lub w środku nocy zakraść się do sypialni małżonków i wskoczyć im do łóżka. W głowie Marthy pojawiają się ciągle wspomnienia z czasu pobytu w sekcie (w związku z czym akcja filmu skacze od teraźniejszości do przeszłości i tak na zmianę), powodujące też różnorakie urojenia. Nie da się zaprzeczyć, że grająca Marthę Elizabeth Olsen znakomicie oddała uczucia, jakimi musi być targana osoba, która przeszła piekło prania mózgu (bo tym w istocie był jej pobyt w sekcie). Nie wiem, czy to przez jej wielkie oczy, smutny wyraz twarzy czy po prostu oszczędną grę, ale aktorka jest w swojej roli bardzo wiarygodna.  Film pełen jest jednak niedopowiedzeń, które trochę negatywnie rzutują na jego odbiór. Nie wiemy, dlaczego Martha wstąpiła do sekty, nie mamy też pewności, dlaczego z niej odeszła. Trudno uwierzyć też, w kompletny brak zainteresowania jej losem ze strony rodziny (zniknięcie bez śladu na ponad dwa lata powinno chyba wywołać jakieś zaniepokojenie). Nie mniej, również nie do końca oczywiste zakończenie filmu, to w tym wypadku dobry pomysł, który sprawia, że myśl o filmie zostaje w głowie jeszcze na jakiś czas po seansie. To, co jeszcze dostrzegłam w produkcji Seana Durkina, to krytyka powszechnie obowiązującego (bo chyba nie tylko amerykańskiego) stylu życia. Nastawieni na sukces, karierę i posiadanie pięknych rzeczy, siostra i mąż głównej bohaterki nie są w stanie być dla niej podporą, nie mają w sobie empatii, nie chcą jej zrozumieć, bo nie mają na to czasu. Martha nie potrafi natomiast dopasować się do ich sposobu życia, w którym dominują wartości czysto materialne i przestrzeganie pewnych norm oraz spełnianie pewnych standardów – trzeba mieć ładny, nowoczesny dom, jeść ekologiczne produkty, wyjeżdżać na wakacje itd. Czuję, że świat bohaterów filmu wygląda w ten sposób nieprzypadkowo, ale ma być właśnie dla widzów okazją do refleksji.
Film na pewno warto obejrzeć, bo podejmuje tematykę, z którą w kinie można spotkać się dość rzadko. Aktorstwo na wysokim poziomie (oprócz Olsen i Dancy’ego gra też fenomenalnie John Hawkes, mistrz drugiego planu i filmów niezależnych , a nieźle wypada także Sarah Paulson w roli siostry głównej bohaterki) jest dużym atutem. Jest to jednak zdecydowanie film na jeden raz i zdecydowanie film nie służący rozrywce, co należy wziąć pod rozwagę planując jego seans.


Dobrze zrealizowana komedia rodzinna czyli taka, której akcja rozgrywa się w kręgu jednej rodziny (ten termin ukułam sama;)). Pomysł nie jest nowy i odkrywczy, fabuła zbudowana jest wokół odwiecznego, a przynajmniej dosyć często obecnego w kinie, konfliktu teściowa kontra synowa. Tu skala nieporozumień jest jednak o niebo wyższa, bo jak tu zaakceptować wyzwoloną, ekscentryczną jak na brytyjski gust Amerykankę w porządnej, konserwatywnej angielskiej rodzinie. Jej przyjazd do domu teściów wprowadzi nie małe zamieszanie w ich poukładane życie. Tytułowa wojna domowa będzie się toczyć oczywiście między panią domu a synową, ale już pozostali domownicy z czasem będą się do Larity przekonywać. To jednak nie tylko wesoła komedia o zderzeniu dwóch kultur. To film trochę o egoizmie, o unieszczęśliwianiu najbliższych, odwadze i sile charakteru Larity. Bo choć bohaterka z początku może wydawać się rzeczywiście nieco antypatyczna, to jednak warto dać jej szansę, gdy się ją bliżej pozna, tak jak robi to jej teść, znakomity w tej roli jak w każdej innej, Colin Firth. Myślę, że Jessica Biel to dobry wybór do tej roli – powszechnie się uważa, że aktorka ta nie umie grać i chyba generalnie jest mało lubiana (choć ja do niej nie żywię żadnej antypatii) i te uczucia większość widowni z pewnością od razu przelewa na je postać. A o to chodzi, by jej nie lubić, lecz w porę sobie przypomnieć, że wcale taka zła i bez serca nie jest, podobnie jak przecież Biel grała Mary w Siódmym niebie i za to trzeba mieć dla niej sentyment.


Nie powinnam się pewnie wypowiadać o tym filmie, bo na nim zasnęłam, co mogłoby być zresztą najlepszą rekomendacją, ale to nie dlatego zasnęłam, że film był nudny. Przynajmniej tak się zawsze tłumaczę ;) Po prostu to nie był mój dzień… Ale oszukiwać nie ma co, to nie do końca są moje klimaty. Nigdy nie lubiłam filmów kostiumowo-okołoprzygodowych, dlatego nie widziałam i nie mam w planach Tańczącego z wilkami, Braveheart czy czegoś podobnego. Przyszło mi obejrzeć Mohikanina i szybko poczułam się znużona przedstawioną w nim historią białego Indianina, który podczas wojny francusko-angielskiej ratuje z opresji dwie Brytyjki, córki angielskiego pułkownika i ma je eskortować do brytyjskiego fortu, by wróciły całe i bezpieczne. A więc tak sobie idą, po drodze się w sobie zakochują, Indianie i Brytyjki i oczywiście kilka razy uchodzą ledwo z życiem. Nuda i przewidywalność w jednym. Co z tego filmu zapamiętałam to piękną muzykę i bardzo dobrą rolę Jodhi May, moim zdaniem kradnącej nieco uwagi przynajmniej swojej żeńskiej partnerce, Madeleine Stowe.



A więc to jest ten wspaniały Wielki Gatsby do którego odsyłali mnie wszyscy po lekturze świetnej książeczki Fitzgeralda! Cóż, nie to że jestem zawiedziona, ale film w przeciwieństwie do książki, trochę mnie wynudził. I dłużył się. Nie można mieć zarzutów pod adresem wyśmienitego aktorstwa: Redford jak Redford, ale Mia Farrow okazuje się być w każdej roli genialna. Z całego filmu ją zapamiętałam najbardziej, choć trudno też nie pamiętać o świetnej drugoplanowej roli Karen Black. Nie znalazłam jednak w tym filmie, mimo bardzo dużej wierności literackiemu pierwowzorowi, tego czegoś co ujęło mnie w książce. Ku mojemu zaskoczeniu, ten doceniany jednak przez krytykę film, nie cieszy się chyba zbyt dużą popularnością i zdaje się być dość zapomniany przez widzów, o czym świadczyć może bardzo słabe nim zainteresowanie użytkowników Filmwebu (15 tematów na forum! Tylko?!). Sama nie wiem czy polecać czy też nie, tym którzy nie widzieli, w obliczu tego, że w przyszłym roku czeka na nas ponowna ekranizacja książki, a przecież nie chodzi o to by je krytycznie zestawiać i porównywać. Nie mniej, osobiście czuję, że mnie wersja Baza Luhrmana bardziej przekona. Trailery zwiastują coś naprawdę wielkiego, miejmy tylko nadzieję, że film nie okaże się trójwymiarową, estetyczną wydmuszką.


Nie często zdarza mi się oglądać włoskie filmy. Fellini wciąż pozostaje do nadrobienia (przyznam, że po La Dolce Vita i La Stradzie decyduje o tym ochota, a nie tylko poczucie obowiązku), podobnie jak Visconti czy De Sica i jego Złodzieje rowerów (czy zapomniałam o kimś jeszcze?!). Ale współczesne kino włoskie jest dla mnie jedną wielką niewiadomą. Okazuje się jednak, że ma przynajmniej jednego ciekawego przedstawiciela, który jest ceniony w kręgu kinomanów. Nazywa się on Ferzan Özpetek i co ciekawe jest Turkiem. No ale filmy kręci we Włoszech. Ja miałam okazję obejrzeć jego przedostatnią produkcję, która gościła nawet w naszych kinach. Nie podzielam zachwytów nad tym filmem, ale przychylam się do zdania, że jest to film dobry i przyjemnie się go ogląda. Nie jest to jednak nic wybitnego i nie jestem pewna, czy zasługuje na ponowne obejrzenie. Jest to historia włoskiej rodziny Cantone, a skoro włoskiej to licznej, gwarnej, trochę szalonej i bardzo się kochającej, posiadającej zakład produkujący makarony. Na łono rodziny wraca z Rzymu najmłodszy syn, Tommaso. Na uroczystej kolacji planuje wyznać najbliższym, że jest gejem. Zważywszy, że Włosi to tradycjonaliści, dla rodziny będzie to trudne do przełknięcia. Okazuje się jednak, że ubiega go jego starszy brat (którego wcześniej Tommaso wtajemniczył w swoje zamiary). Antonio nie robi tego z miłości do brata, ale z prawdziwej miłości do innego mężczyzny. Rodziciel wyrzuca go z domu i oczywiście z pracy w fabryce (którą miał przejąć), a jego miejsce w „strukturach” rodziny zajmuje Tommaso, któremu oczywiście dalsze ukrywanie się jest nie na rękę. Mine Vaganti ma więc w sobie wiele z komedii, ale nie zapewnia głośnych wybuchów śmiechu. O komizmie decydują tu raczej cięte riposty, ironiczne dialogi i kłopotliwe sytuacje, w których stawiani są bohaterowie. Ponad wszystko jest to też film o podążaniu za miłością, o wartościach rodzinnych i o przyjaźni. Film lekkostrawny, ale nie dający jednocześnie uczucia sytości.


Kameralny film mający urok produkcji niezależnej, którą jednak nie jest. Muszę przyznać, że sama nie do końca wiem, co mam o nim myśleć. Nie jest to wybitne arcydzieło, ale robi naprawdę spore wrażenie (pozytywne) i zostaje w pamięci. Być może dzięki tematyce, która daje do myślenia, być może jest to zasługa sposobu realizacji, a najprawdopodobniej dwóch tych składników razem wziętych. Otóż fabuła filmu rozbija się o to, że ludzie na całym świecie powoli zaczynają tracić zmysły, począwszy od smaku i węchu. Utrata kolejnych zmysłów niesie z sobą odczucie silnych emocji: nieuzasadnionych wybuchów śmiechu czy płaczu, ale i napadów agresji. I na tym ogarniętym przedziwną pandemią świecie trafiają na siebie ona i on czyli spragniona uczucia, ale ostrożna Susan, ekspert od spraw epidemiologicznych oraz Michael, kucharz, który miewa jedynie przelotne, ale częste, romanse na jedną noc. Im obojgu doskwiera samotność, więc kiedy na siebie trafiają i okazuje się, że iskrzy, stają się nierozłączni. Razem łatwiej żyć, zwłaszcza gdy świat wariuje, a my w każdej chwili możemy stracić np. wzrok. W filmie jest sporo doza melodramatyzmu, dlatego nazwałabym go właśnie melodramatem s-f, który jak dla mnie jest naprawdę arcyciekawym gatunkiem (moglibyśmy tu umieścić np. Drugą ziemię, o której pisałam tutaj). Utrata kolejnych zmysłów i związane z nią wahania nastrojów doprowadzają naszych zakochanych na skraj wytrzymałości i zaczynają powodować zgrzyty w ich idyllicznym związku. Pandemia wydaje się być dla reżysera swoją drogą tylko pretekstem do opowiedzenia o miłości. W końcu mówi się, że z miłości tracimy zmysły i że miłość jest ślepa. Myślę, że kolejne etapy „choroby” można odczytywać jako kolejne etapy zakochania. Oczywiście w pierwszej kolejności jest jednak film Mackenziego wyobrażeniem tego, jak zachowywaliby się ludzie w obliczu takiej tragedii. Utrata jednego zmysłu, wyostrza drugi (zostaje to świetnie pokazane), a życie po prostu toczy się dalej. Wszystko okazuje się być kwestią przystosowania. Perfect Sense zarzucić można jedynie pewną wybiórczość, skupienie się na opowieści o dwójce ludzi, ich uczuciu i tym jak każde z nich przeżywa to, co dzieje się z jego organizmem. Twórcy nie zagłębiają się jednak w temacie epidemii, nie ma mowy o żadnym antidotum, nie docieka się przyczyn epidemii, a Susan jako ekspert od tego typu chorób, ma zadziwiająco mało pracy. Co z drugiej strony tym bardziej każe odczytywać ten film jako metaforę.

Oprócz oryginalnej tematyki, film zachwyca sposobem realizacji. Nie widowiskowym, bo to nie ta kategoria filmów s-f, ale ograniczonym i oszczędnym w środkach. Trochę mało wiarygodne są paradokumentalne wstawki mające pokazać skalę zjawiska epidemii, ale oprócz tego praca twórców zasługuje na pochwałę. W zdjęciach i kadrowaniu widać rękę dobrego operatora, powtarzający się motyw muzyczny dodaje dramatyzmu. Ciekawym zabiegiem jest wyłączenie dźwięku w momencie, kiedy bohaterowie tracą słuch – może to dość oczywisty i przewidywalny zabieg, ale rzeczywiście pozwala on wczuć się przez chwilę w ich sytuację, więc wydaje mi się, że jest jak najbardziej na miejscu. Świetnie spisał się aktorski duet Eva Green i Ewan McGregor, który wypadł dobrze także we wspólnej grze. Oboje aktorzy są zawsze na ekranie wyraziści i nadają swoim bohaterom pewną „charakterność”, podobnie jest też tutaj. Eva Green jest pozornie chłodna i nieprzystępna, w głębi pragnie wielkiej miłości. McGregor wydaje się być natomiast dupkiem, a okazuje być ciepłym facetem z poczuciem humoru. Ich bohaterowie są jednak nie do końca przeniknieni, niejednoznaczni, wydaje się, że to tacy ludzie, których nigdy nie da się do końca poznać.

Jest w tym filmie coś z poezji, jest tu melancholia, a powolne tempo narracji w połączeniu z mało dynamiczną akcją sprawia, że człowiek tym bliżej nieokreślonym smutkiem cały przesiąka. Wbrew tym odczuciom, wydźwięk filmu jest w gruncie rzeczy optymistyczny. W błąd w tym kontekście wprowadza polskie tłumaczenie tytułu. Uczucie między Susan a Michaelem z pewnością nie jest ostatnią miłością na ziemi, a kluczem do interpretacji filmu jest ów perfekcyjny (idealny) zmysł. Czym on jest, na to pytanie już każdy z Was po seansie powinien znać odpowiedź.



Czwórka w skali filmwebu oznacza, że film „ujdzie”. I rzeczywiście, od biedy film Levinsona można obejrzeć. Usiany jest gwiazdami, więc przynajmniej można sobie popatrzeć na jakiegoś ulubieńca. Poza tym jest on satyrą na środowisko filmowców i dla nas, kinomanów, pewną atrakcję może stanowić możliwość zobaczenia od kulis pracy nad produkcją filmu. Gdy okazuje się, że w gotowym już filmie znajduje się jedna niepoprawna scena, mogąca obudzić kontrowersje, a do festiwalu w Cannes na którym ma być pokazany film zostają dwa tygodnie, nerwy producenta Bena zostają wystawione na próbę. Film trzeba przemontować, a tu reżyser ćpa, aktorzy gwiazdorzą i Benowi to wszystko trudno ogarnąć, zwłaszcza, że do tego dochodzą jego problemy osobiste. Film pewnie lepiej odebrało środowisko filmowe (a może nie?), które zobaczyło się w nieco krzywym zwierciadle (ciekawe, ile w tym filmie prawdy?) niż odbiorą go zwykli widzowie. A to dlatego, że choć pozornie fabuła wydaje się być ciekawa, film jest koszmarnie nudny. Obfituje w drętwe, a mające śmieszyć, dialogi i głupawe gagi, a z jego bohaterami trudno znaleźć jakąś więź. Film jest po prostu bezbarwny i niewiele ma wspólnego z komedią a właściwie to chyba z żadnym gatunkiem filmowym. Nie zmierza właściwie do niczego, do żadnej puenty, kończy się marnie. Aktorzy (oprócz De Niro także Penn czy Willis) po prostu się w nim marnują. Odradzam, a bynajmniej nie namawiam.



Czytałam w kilku miejscach, że Constantine jest naprawdę dobrym filmem, utrzymanym w dobrym, jak ja to nazywam, komiksowym stylu (bo powstałym na podstawie komiksu). Niestety chyba nie doczytałam, że tytułowy bohater (jak zwykle bezbarwny Keanu Reeves) walczy z szatanem objawiającym się pod postacią jakichś dziwnych materii. A ja nie mam nic przeciwko komiksom i ich ekranizacjom, o ile ich bohaterowie walczą z ludźmi, choćby tymi najbardziej zezwierzęcianymi. Walka z jakimiś bliżej niezidentyfikowanymi obiektami po prostu mnie irytuje, bo odbiera filmowi całą wiarygodność (nie lubię filmów o potworach itp., bo po prostu moja wyobraźnia nie może przyjąć, że coś takiego mogłoby istnieć). No ale pomijając ten aspekt filmu, nie można aż tak bardzo narzekać. Tempo filmu jest w miarę szybkie, kilka tekstów jest dobrych, religijna otoczka koncentrująca się na walce dobra ze złem też ma sens. Efekty specjalne są natomiast słabe, co daje kolejny minus. Aktorstwo za to niezłe, bo na szczęście oprócz Keanu w obsadzie mamy Rachel Weisz (aczkolwiek, moim zdaniem, dużym błędem był jej udział w tym rozczarowującym filmie), Tildę Swinton i Peter’a Stormare’a, a także uwaga, uwaga – Shię LaBeoufa, którego ponownie muszę pochwalić (pierwszy raz pozytywnie zaskoczył mnie w Zakochanym Nowym Jorku). Widocznie von Trier wie co robi, zatrudniając go do nowego filmu. W ramach ciekawostki, dodam, że podczas seansu ja i mój chłopak zastanawialiśmy się nad polską obsadą tego filmu. A zaczęło się od tego, że wyglądem i sposobem bycia LaBeouf przypominał nam do złudzenia Antka Królikowskiego. Na miejscu Reevesa widzielibyśmy Lesława Żurka (dorównuje mu nijakością), a na miejscu Weisz Maję Ostaszewską. Szatana, którego grał Stormare, z powodzeniem zagrałby Adamczyk. Problem mamy tylko z Gabrielem, w którego wcieliła się idealnie androgeniczna Tilda Swinton. Dowodzi to tego, że brakuje u nas takich aktorek. Ba, brakuje samych rudych aktorek. Ale może gdyby odchudzić Kingę Preis to by się nadała. Cóż, tyle właśnie przyjemności dał mi ten film, że mogłam tak sobie powymyślać. Ale pewnie kto lubi podobne produkcje ten się nudzić nie będzie (zresztą ja też się nie nudziłam, tyle że za dużo mnie w filmie denerwowało, by mieć z tego oglądania przyjemność).

11 komentarzy:

  1. to nie tylko nowości widzę u Ciebie...Nie wszystkie z tych widziałem, ale rzeczywiście Perfect Sens może się spodobać.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Martha Marcy May Marlene" mam w bliżej nie określonych planach. Liczba filmów do obejrzenia za bardzo się rozrasta, więc muszę przystopować.

    Seans "Wojny domowej" przekonał mnie, że Jessica Biel to nie tylko aktorka filmów komercyjnych (bo w takich ją głównie widziałam).

    "Wielki Gatsby" mi się bardzo podobał, a nowa wersja będzie moim zdaniem chyba głównie widowiskowa.

    "Ostatniego Mohikanina" w ogóle nie pamiętam. Nigdy mi się nie zdarzyło zasnąć na filmie, więc jeśli żadna scena nie utkwiła mi w pamięci to oznacza, że film ciekawy pod żadnym względem.

    Mi się "Constantine" podobał. Nie oczekiwałam po nim zbyt wiele i się nie zawiodłam.

    OdpowiedzUsuń
  3. "Constantine'a" oceniam tak 6/10, ale nie uważam go za jakieś wybitne kino. Niestety, mimo, że od początku wciąga, po kilku minutach staje się mało ciekawy i faktycznie te wszystkie niezydentyfikowane potwory robią średnie wrażenie;p

    OdpowiedzUsuń
  4. Z tych filmów widziałem jedynie "Ostatniego Mohikanina", więc tylko na jego temat się wypowiem.

    CYTAT: "A więc tak sobie idą, po drodze się w sobie zakochują, Indianie i Brytyjki i oczywiście kilka razy uchodzą ledwo z życiem. Nuda i przewidywalność w jednym." KONIEC CYTATU

    Podobne odczucia miałem po przeczytaniu literackiego pierwowzoru J.F. Coopera, który mnie okropnie wynudził, ale o filmie tego powiedzieć nie mogę. Według mnie film Manna to znakomita adaptacja niezbyt porywającej książki. Doskonałe połączenie lirycznego melodramatu z widowiskiem przygodowym, no i do tego ciekawe tło historyczne. Muzyka bardzo dobra, aktorstwo również, zaskoczyło mnie, że wyróżniłaś akurat Jodhi May, ale nie będę z tym polemizował, bo mnie także się podobała jak również reszta obsady (Daniel Day Lewis, Madeleine Stowe, Wes Studi i inni).
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  5. "Ostatni Mohikanin" to książka napisana w starym stylu. Mam wrażenie, że tego dzisiaj po prostu nie da się czytać jako powieść. A dokładniej, ja nie dałam rady, pierwsze pięćdziesiąt stron i game over. Jedyne, co filmowi mogę zarzucić (poza tym, że jest melodramatyczny, co mnie męczy, ale nie jest to w końcu wada, raczej moja preferencja), to zbyt duże skoncentrowanie się na roli Daniela Day Lewisa, a zbyt małe na owym ostatnim Mohikaninie. Całą książkę o nim napisano, a Mann jakby pominął ten szczegół, zrobił z niego tło, kolorystyka mu się urozmaiciła.
    I zgadzam się w zupełności, że Jodhi May przebiła Madeleine Stowe, jej rola była w sumie jedyną, która mnie naprawdę porwała.
    Ale mam wrażenie, że "Ostatni Mohikanin" to bardzo dobre kino, mimo że ja na ten film marudzę. Muzyka jest przepiękna.

    Co do innych filmów, "Constantine'a" bardzo lubię, Keanu wygląda świetnie w tym filmie, Rachel Weisz i Tilda Swinton mają ciekawe role, w sumie nie wiem skąd tyle słabych opinii. Chociaż rzeczywiście, efekty specjalne w ogóle mnie nie obchodzą, więc na ten mankament zupełnie nie zwracałam uwagi. Mnie ten film jakoś zawsze cieszy, a Peter Stormare jest przecudowny w roli Lucyfera. I proszę, Adamczyk nie mógłby tego zagrać, mam wrażenie, że Adamczyk w ogóle mało co może zagrać.
    W "Constantinie" odpowiada mi klimat, nie jest taki radośnie plastikowy, jak w większości komiksowych ekranizacji. I chociaż wszyscy ratują świat, robią to raczej niechętnie, bez prężenia mięśni.
    Aczkolwiek traktowanie tego filmu poważnie to pewna zguba, oj nie, nie można :)

    No i "Mine Vaganti", jeden z moich ulubionych filmów ogółem, a tu tylko 7/10. Ale niech będzie, że akceptuję inne gusta :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mi się podoba Adamczyk w Czasie honoru, choć generalnie za nim nie przepadam. Ale jako czarny charakter spisuje się doskonale. Rzeczywiście, w jednym muszę się zgodzić co do Constantine'a, że jego postawa a więc niechęć do ratowania świata, jest oryginalna (chyba trochę podobnie jest u Spidermana?) i to jest fajne :)
      A muzyka z Ostatniego Mohikanina może się podobać, to prawda. Ja akurat nie przepadam za muzyką filmową, więc nie jestem osobą, która słuchałaby całej ścieżki dla relaksu, ale trzeba oddać, że to bardzo dobra robota.

      Usuń
  6. dla mnie "Ostatni Mohikanin" to absolutne arcydzielo!
    Widzialam ten film po raz pierwszy gdy mialam 7-8 lat i od niego zaczela sie moja wielka milosc i wiela przygoda z kinem!!!
    poza tym - Daniel Day-Lewis to dla mnie jeden z najwybitniejszych aktorow w historii kina.

    OdpowiedzUsuń
  7. Cóż, wynika z tego, co piszecie, że jestem ignorantką, bo nawet nie wiedziałam, że Ostatni Mohikanin powstał na podst. książki. No ale poza tym nie każdy lubi filmy przygodowe, po prostu. A o tytułowym ostatnim Mohikaninie to faktycznie, niewiele zostało tam powiedziane ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Ja jeszcze dodam, że film Manna nie jest typową adaptacją, tylko odczytaniem powieści poprzez adaptację tej książki dokonaną w 1936 roku. A więc bardziej jest to remake niż adaptacja. Wzorem przedwojennej wersji scenarzyści usunęli w cień Unkasa na pierwszy plan wysuwając Hawkeye'a. Poza tym wątek miłosny w książce jest bardziej skomplikowany, Unkas zakochany jest w Corze, Cora z kolei zakochana jest w majorze Heywardzie, zaś major Heyward kocha jej siostrę Alicję :)
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Ostatni Mohikanin jest świetny! Uwielbiam go oglądać. Co to Perfect Sense mam podobne wrażenia, film zapadał mi w pamięci ponadto uwielbiam Evę Green :)

    OdpowiedzUsuń
  10. Widziałam tylko "Wojnę Domową". Jest to jeden z moich ulubionych filmów. Super zrealizowana adaptacja sztuki, w dodatku genialny Colin Firth w obsadzie... Czego chcieć więcej ;)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że zostawiasz po sobie ślad, bo to daje mi motywację do pisania. Fajnie jest mieć świadomość, że moje słowa nie trafiają w próżnię. Każdy komentarz czytam z uwagą, choć nie na każdy odpisuję. Nie widzę sensu w odpisywaniu dla samej zasady, kiedy nie mam nic do dodania. Mam nadzieję, że to rozumiesz.