Sam
Mendes jako reżyser komedii romantycznej? Miałam wątpliwości, czy ten pomysł
może wypalić, ale wiedziałam też, że klasa reżysera American Beauty jest wysoka i może on sobie doskonale z tym
wyzwaniem poradzić. I tak jest w rzeczy samej. Away we go czyli inaczej Para
na życie jest dużo bardziej
optymistycznym filmem niż pozostałe w jego filmografii (a ma w dorobku np.
przygnębiającą, ale absolutnie znakomitą Drogę
do szczęścia czy mniej przeze mnie docenionego, ale poruszającego Jarheada). Generalnie autor ten burzy w
swoich dziełach mit o amerykańskim śnie, podważa słuszność dążenia za wszelką
cenę do szczęścia utożsamianego z dobrobytem materialnym czy statusem
społecznym (jedno właściwie wiąże się z drugim). Przedstawia pustkę
amerykańskiego stylu życia, pokazuje, że jego rodacy są zakładnikami swoich
wyborów, budują sobie sami więzienia kierując się konformizmem. Jeśli wydaje
się Wam, że Mendes porzucił tę poważną tematykę na rzecz banalnej historii
miłosnej, która jest wpadką w jego filmowym dossier,
to jesteście w błędzie. Nazwać Away we go komedią romantyczną to wyrządzić
filmowi ogromną krzywdę (a tak zrobił oczywiście polski dystrybutor) i
zdeprecjonować jego wartość (choć i komedie romantyczne mogą być wartościowe).
Jeśli już chcemy koniecznie wiązać ten film z gatunkiem komediowym, lepiej
określić go mianem komediodramatu. Film rzeczywiście wyróżnia się na tle
pozostałych filmów Anglika, ale wyróżnia się bardzo pozytywnie. To bardzo mądra
i ciepła historia z optymistycznym przesłaniem, którego w filmach Mendesa na
ogół jak na lekarstwo – zazwyczaj zostawia nas z gorzkimi wnioskami na temat
współczesnego świata. Tym razem też bawi się w diagnozę społeczną, ale zostawia
nas z mądrym przesłaniem – nie warto oglądać się na innych, nie warto martwić
się że cokolwiek „musimy”, bo my sami wiemy co jest dla nas najlepsze.
Bohaterami
filmu są Verona i Burt – para trzydziestoczterolatków będących z sobą już od
jakiegoś czasu, których poznajemy w momencie gdy dowiadują się, że zostaną
rodzicami. Jest to scena otwierająca film – niezwykle lekka, zabawna,
bezpretensjonalna (jak cały ten film, chciałoby się od razu dodać). Oboje
bardzo cieszą się z ciąży, ale oboje też zaczynają nabierać przekonania, że
teraz to już powinni się ustatkować, zrobić coś ze swoim życiem, znaleźć lepsze
mieszkanie. No i może wziąć ślub, jak chce całe ich otoczenie, ale czego nie
dopuszcza do siebie Verona. Tak naprawdę, Verona i Burt nie mają niczego – może
nie są lekkoduchami, ale mają niezobowiązującą pracę (on jest agentem
ubezpieczeniowym, którego praca polega głównie na rozmowach telefonicznych, ona
ilustratorką książek do anatomii), mieszkają w bardzo zapuszczonym mieszkaniu
(które wybrali by być bliżej jego rodziców, bo ona już rodziców nie ma), a ich
samochód już pewnie długo nie pociągnie. Są całkiem zwyczajni, choć może w tej
przeciętności nieco dziwni, ani brzydcy, ani ładni i dlatego z miejsca się ich
lubi – są autentyczni. Ale o autentyczności będzie jeszcze za chwilę. Na razie
wrócę do fabuły.
Verona
i Burt decydują się wyruszyć w podróż, która pomoże im znaleźć ich własne
miejsce na ziemi. Miejsce, w którym będą mogli wieść żywot przykładnej rodziny.
Odwiedzają swoje rodziny i dawnych znajomych, a my tym samym poznajemy galerię
dość ekscentrycznych czasami postaci. Kolejne spotkania są punktem wyjścia dla
wielu zabawnych (ale mam tu na myśli subtelny, a nie żenujący, humor) sytuacji
i pretekstem do rozważań nad macierzyństwem. Dla mnie jest to właśnie w dużej
mierze film o macierzyństwie. Nasi bohaterowie obawiają się tego wyzwania, nie
są pewni czy żyjąc tak jak żyją, będąc po prostu sobą, dadzą sobie radę z
wychowaniem dziecka i zapewnieniem mu odpowiednich warunków. Na swojej drodze
spotykają, właśnie ludzi z dziećmi. Ale ci, zamiast być dla nich inspiracją czy
wzorem, są przeważnie takimi rodzicami, jakimi ta para nigdy nie chciałaby być.
Mendes wyśmiewa np. wychowywanie dzieci w zbyt lekceważący sposób
(sprowadzający się właściwie do ich ignorowania i krytykowania) czy też w duchu
hippisowskim. Przez cały czas Veronie i Burtowi towarzyszy pytanie: jak żyć?
Jak żyć, skoro wszyscy ci, o których się myślało, jako i idealnych rodzicach i
kochających się ludziach, rozczarowują. Jest w filmie taka piękna, wzruszająca
scena nocnej rozmowy bohaterów (około 27 minuty), w której Verona pyta swojego
chłopaka: „czy tylko my się kochamy?”. I coś w tym pytaniu jest, co daje do
myślenia.
W
innej ważnej scenie (tu właściwie wszystkie sceny są ważne, każda coś z sobą
przynosi ważnego) na początku filmu Verona stwierdza, że oboje z Burtem są do
niczego, na co chłopak kilkakrotnie stanowczo zaprzecza. Rzeczywiście,
oglądając film, można stwierdzić, że nic bardziej mylnego. Może nie mają rzeczy
materialnych, ale ma swoje uczucia. Mendes przestawia w swoim filmie wizję
czystej, bezinteresownej miłości, która jest celem samym w sobie. Ponadto, choć
obejrzałam sporo filmów o miłości, nikt mi chyba jeszcze tak szczerze i
wiarygodnie nie przedstawił jakie rozterki i obawy targają młodymi parami u
progu dorosłości, której nie wyznacza wcale wiek, lecz decyzja o założeniu
rodziny.
Co
jeszcze jest piękne w tym filmie to to, że pozbawiony jest patetycznego tonu,
absolutnej powagi. Rozmowy Verony i Burta są naturalne – kiedy on zaczyna
poważną rozmowę o ich przyszłości, ona znienacka burzy ten nastrój żartem.
Widać między nimi porozumienie, widać, że rozumieją się bez słów, widać między
nimi prawdziwą miłość. Widać, że są szczęśliwi, a to u Mendesa zdarza się po
raz pierwszy.
Pewnie
tak dobrego efektu nie byłoby gdyby nie aktorzy wcielający się w Veronę i
Burta. Maya Rudolph (którą możecie kojarzyć z Druhen) i John Krasinski mają w sobie tą autentyczność swoich
bohaterów. Wydaje się, że sami są równie przeciętnymi i sympatycznymi ludźmi
jak oni. Na drugim planie mamy głównie aktorów, których z pewnością skądś
będziemy kojarzyć, ale raczej ani po nazwisku, ani z konkretną produkcją. Głównie,
bo z pominięciem Jeffa Danielsa, Catherine O’Hary (w roli rodziców Burta) i
Maggie Gyllenhall. Są to wszystko doskonałe decyzje castingowe, postaci te
zapadają w pamięć. W ogóle rezygnacja z gwiazdorskiej obsady na rzecz aktorów
mało znanych to duża zaleta tej produkcji. Sądzę, że straciłaby ona na
autentyczności, gdyby przepełniona była twarzami ludzi, których już jakoś
zaszufladkowaliśmy w konkretnych rolach, ludzi z pierwszych stron gazet, o
których życiu wiemy czasami zbyt wiele.
Podsumowując,
Away we go to film do wielokrotnego
oglądania, a za pierwszym razem obowiązkowo z chusteczkami pod ręką. Ja, choć
nie bezpośrednio po, ale na pewno pod wpływem tego filmu, płakałam. Dawno nie
spotkałam filmu tak prawdziwego i w dodatku ponadczasowego w swojej wymowie.
Filmu, który, powtórzę to jeszcze raz, jest mądry. Reżyser nie daje rad jak
żyć, jedynie pokazuje, że jedni żyją tak, a inni inaczej. Niech każdy żyje tak
jak chce, ale w zgodzie ze sobą. Szczęście tkwi w prostych rzeczach. Nic na
siłę. Proste przesłanie, piękny film.
Moja
ocena to 9/10.
oglądałem :) Podobało się! Choć bez chusteczek, ale na pewno z ogromną sympatią do bohaterów. Trudno go sklasyfikować bo ani to czysta komedia, ani dramat... on jest taki ludzki, ciepły, choć chwilami bardzo bolesny to jednak dający dużo optymizmu
OdpowiedzUsuńTak, "ludzki" to najlepsze określenie :)
UsuńTo jeden z tych filmów, które chcę obejrzeć, wiem że powinnam, ale nie mogę się zebrać by obejrzeć. Może to podświadomy foch, że wszyscy zachwycali się muzyką z tego filmu, a łaskawie ignorowali tę z "August Rush". ;)
OdpowiedzUsuńNadrobię choćby dla Johna Krasinskiego, mam do niego specyficzną słabość.
No tak, zapomniałam wspomnieć, że muzyka jest zachwycająca. "August Rush" to fajny film, choć jakoś muzyki nie pamiętam. Ale nadrób ten film, bo jest naprawdę magiczny :)
UsuńBardzo lubię ten film i muzykę z niego. To jest zwieńczenie amerykańskiej trylogii Mendesa o rodzinie (I cześć American Beaty, II - Droga do szczęścia) może nie tak wybitny film jak poprzednie, ale bardzo ciepły i prawdziwy.
OdpowiedzUsuńO, faktycznie - trylogia o rodzinie - nigdy o tym tak nie pomyślałam, ale masz rację :)
UsuńSłyszałam kiedyś o tym filmie, jednak nie myślałam, że może być taki dobry. Twoja opinia bardzo zachęciła mnie do jego obejrzenia :)
OdpowiedzUsuńSkuś się :)
UsuńNie oglądałam, ale jakoś pozytywne recenzje mnie nie zachęcają. Sama nie wiem...
OdpowiedzUsuńW tym wypadku te pozytywne recenzje nie kłamią ;)
UsuńMendes i komedia romantyczna. Brzmi jak oksymoron, a jednak :) sam galimatias już zachęca do oglądania, ale recenzja już przypieczętowała sprawę.
OdpowiedzUsuńDziękuję ;) i zachęcam ogromnie, film ma nawet w sobie trochę z offowego ;)
UsuńMendes i komedia romantyczna. Brzmi jak oksymoron, a jednak :) sam galimatias już zachęca do oglądania, ale recenzja już przypieczętowała sprawę.
OdpowiedzUsuń