27.07.2012

Para na życie (reż. S. Mendes, 2009)



Sam Mendes jako reżyser komedii romantycznej? Miałam wątpliwości, czy ten pomysł może wypalić, ale wiedziałam też, że klasa reżysera American Beauty jest wysoka i może on sobie doskonale z tym wyzwaniem poradzić. I tak jest w rzeczy samej. Away we go czyli inaczej Para na życie jest dużo bardziej optymistycznym filmem niż pozostałe w jego filmografii (a ma w dorobku np. przygnębiającą, ale absolutnie znakomitą Drogę do szczęścia czy mniej przeze mnie docenionego, ale poruszającego Jarheada). Generalnie autor ten burzy w swoich dziełach mit o amerykańskim śnie, podważa słuszność dążenia za wszelką cenę do szczęścia utożsamianego z dobrobytem materialnym czy statusem społecznym (jedno właściwie wiąże się z drugim). Przedstawia pustkę amerykańskiego stylu życia, pokazuje, że jego rodacy są zakładnikami swoich wyborów, budują sobie sami więzienia kierując się konformizmem. Jeśli wydaje się Wam, że Mendes porzucił tę poważną tematykę na rzecz banalnej historii miłosnej, która jest wpadką w jego filmowym dossier, to jesteście w błędzie. Nazwać Away we go komedią romantyczną to wyrządzić filmowi ogromną krzywdę (a tak zrobił oczywiście polski dystrybutor) i zdeprecjonować jego wartość (choć i komedie romantyczne mogą być wartościowe). Jeśli już chcemy koniecznie wiązać ten film z gatunkiem komediowym, lepiej określić go mianem komediodramatu. Film rzeczywiście wyróżnia się na tle pozostałych filmów Anglika, ale wyróżnia się bardzo pozytywnie. To bardzo mądra i ciepła historia z optymistycznym przesłaniem, którego w filmach Mendesa na ogół jak na lekarstwo – zazwyczaj zostawia nas z gorzkimi wnioskami na temat współczesnego świata. Tym razem też bawi się w diagnozę społeczną, ale zostawia nas z mądrym przesłaniem – nie warto oglądać się na innych, nie warto martwić się że cokolwiek „musimy”, bo my sami wiemy co jest dla nas najlepsze.  

Bohaterami filmu są Verona i Burt – para trzydziestoczterolatków będących z sobą już od jakiegoś czasu, których poznajemy w momencie gdy dowiadują się, że zostaną rodzicami. Jest to scena otwierająca film – niezwykle lekka, zabawna, bezpretensjonalna (jak cały ten film, chciałoby się od razu dodać). Oboje bardzo cieszą się z ciąży, ale oboje też zaczynają nabierać przekonania, że teraz to już powinni się ustatkować, zrobić coś ze swoim życiem, znaleźć lepsze mieszkanie. No i może wziąć ślub, jak chce całe ich otoczenie, ale czego nie dopuszcza do siebie Verona. Tak naprawdę, Verona i Burt nie mają niczego – może nie są lekkoduchami, ale mają niezobowiązującą pracę (on jest agentem ubezpieczeniowym, którego praca polega głównie na rozmowach telefonicznych, ona ilustratorką książek do anatomii), mieszkają w bardzo zapuszczonym mieszkaniu (które wybrali by być bliżej jego rodziców, bo ona już rodziców nie ma), a ich samochód już pewnie długo nie pociągnie. Są całkiem zwyczajni, choć może w tej przeciętności nieco dziwni, ani brzydcy, ani ładni i dlatego z miejsca się ich lubi – są autentyczni. Ale o autentyczności będzie jeszcze za chwilę. Na razie wrócę do fabuły.


Verona i Burt decydują się wyruszyć w podróż, która pomoże im znaleźć ich własne miejsce na ziemi. Miejsce, w którym będą mogli wieść żywot przykładnej rodziny. Odwiedzają swoje rodziny i dawnych znajomych, a my tym samym poznajemy galerię dość ekscentrycznych czasami postaci. Kolejne spotkania są punktem wyjścia dla wielu zabawnych (ale mam tu na myśli subtelny, a nie żenujący, humor) sytuacji i pretekstem do rozważań nad macierzyństwem. Dla mnie jest to właśnie w dużej mierze film o macierzyństwie. Nasi bohaterowie obawiają się tego wyzwania, nie są pewni czy żyjąc tak jak żyją, będąc po prostu sobą, dadzą sobie radę z wychowaniem dziecka i zapewnieniem mu odpowiednich warunków. Na swojej drodze spotykają, właśnie ludzi z dziećmi. Ale ci, zamiast być dla nich inspiracją czy wzorem, są przeważnie takimi rodzicami, jakimi ta para nigdy nie chciałaby być. Mendes wyśmiewa np. wychowywanie dzieci w zbyt lekceważący sposób (sprowadzający się właściwie do ich ignorowania i krytykowania) czy też w duchu hippisowskim. Przez cały czas Veronie i Burtowi towarzyszy pytanie: jak żyć? Jak żyć, skoro wszyscy ci, o których się myślało, jako i idealnych rodzicach i kochających się ludziach, rozczarowują. Jest w filmie taka piękna, wzruszająca scena nocnej rozmowy bohaterów (około 27 minuty), w której Verona pyta swojego chłopaka: „czy tylko my się kochamy?”. I coś w tym pytaniu jest, co daje do myślenia.


W innej ważnej scenie (tu właściwie wszystkie sceny są ważne, każda coś z sobą przynosi ważnego) na początku filmu Verona stwierdza, że oboje z Burtem są do niczego, na co chłopak kilkakrotnie stanowczo zaprzecza. Rzeczywiście, oglądając film, można stwierdzić, że nic bardziej mylnego. Może nie mają rzeczy materialnych, ale ma swoje uczucia. Mendes przestawia w swoim filmie wizję czystej, bezinteresownej miłości, która jest celem samym w sobie. Ponadto, choć obejrzałam sporo filmów o miłości, nikt mi chyba jeszcze tak szczerze i wiarygodnie nie przedstawił jakie rozterki i obawy targają młodymi parami u progu dorosłości, której nie wyznacza wcale wiek, lecz decyzja o założeniu rodziny.

Co jeszcze jest piękne w tym filmie to to, że pozbawiony jest patetycznego tonu, absolutnej powagi. Rozmowy Verony i Burta są naturalne – kiedy on zaczyna poważną rozmowę o ich przyszłości, ona znienacka burzy ten nastrój żartem. Widać między nimi porozumienie, widać, że rozumieją się bez słów, widać między nimi prawdziwą miłość. Widać, że są szczęśliwi, a to u Mendesa zdarza się po raz pierwszy.


Pewnie tak dobrego efektu nie byłoby gdyby nie aktorzy wcielający się w Veronę i Burta. Maya Rudolph (którą możecie kojarzyć z Druhen) i John Krasinski mają w sobie tą autentyczność swoich bohaterów. Wydaje się, że sami są równie przeciętnymi i sympatycznymi ludźmi jak oni. Na drugim planie mamy głównie aktorów, których z pewnością skądś będziemy kojarzyć, ale raczej ani po nazwisku, ani z konkretną produkcją. Głównie, bo z pominięciem Jeffa Danielsa, Catherine O’Hary (w roli rodziców Burta) i Maggie Gyllenhall. Są to wszystko doskonałe decyzje castingowe, postaci te zapadają w pamięć. W ogóle rezygnacja z gwiazdorskiej obsady na rzecz aktorów mało znanych to duża zaleta tej produkcji. Sądzę, że straciłaby ona na autentyczności, gdyby przepełniona była twarzami ludzi, których już jakoś zaszufladkowaliśmy w konkretnych rolach, ludzi z pierwszych stron gazet, o których życiu wiemy czasami zbyt wiele.

Podsumowując, Away we go to film do wielokrotnego oglądania, a za pierwszym razem obowiązkowo z chusteczkami pod ręką. Ja, choć nie bezpośrednio po, ale na pewno pod wpływem tego filmu, płakałam. Dawno nie spotkałam filmu tak prawdziwego i w dodatku ponadczasowego w swojej wymowie. Filmu, który, powtórzę to jeszcze raz, jest mądry. Reżyser nie daje rad jak żyć, jedynie pokazuje, że jedni żyją tak, a inni inaczej. Niech każdy żyje tak jak chce, ale w zgodzie ze sobą. Szczęście tkwi w prostych rzeczach. Nic na siłę. Proste przesłanie, piękny film.

Moja ocena to 9/10.

22.07.2012

Z notatnika kinomanki, cz. XII



Filmy niezależne to coś na co ostatnio mocno sobie ostrzę zęby. A jeśli do tego są brytyjskie, to mam na nie jeszcze większy apetyt. Na Albatrossa pewnie nigdy bym nie wypadła gdyby nie chęć zobaczenia kolejnego filmu z Felicity Jones. Jakież było moje zdziwienie gdy okazało się, że w tym towarzyszy jej znana z Downton Abbey Jessica Brown – Findlay czyli trochę zbuntowana Lady Sybil (ach, niech już wróci ten serial!). W Albatrossie jej bohaterka jest jeszcze bardziej zbuntowana i niegrzeczna. To 17-letnia Emelia, która chlubi się powinowactwem z sir Arthurem Conan – Doylem, autorem Sherlocka Holmesa. Wychowywana przez dziadków, wygadana Emelia nie dba o naukę, na swoje utrzymania zarabia sama, ubiera się dość odważnie i pragnie zostać pisarką jak jej słynny przodek. Dostaje pracę w nadmorskim pensjonacie prowadzonym przez znanego pisarza i jego żonę. Pogrążona w kryzysie para ma też dwie córki – kilkuletnią Posy, na którą matka przelewa swoje niespełnione ambicje artystyczne i nastoletnią Beth, matkę, której świat ogranicza się do książek i która właśnie przygotowuje się do egzaminów na Oxford. W rodzinie nie układa się najlepiej, a przybycie Emelii jeszcze bardziej namiesza. Sfrustrowany nie tylko seksualnie pan domu będzie jej dawać lekcje „kreatywnego pisania”, które przerodzą się w nie do końca poważny romans. Emelia zaprzyjaźni się też z Beth i odkryje przed nią uroki młodości, do tej pory niedostępne dla dziewczyny ze względu na pruderyjną i surową matkę.

O czym w gruncie rzeczy jest Albatross? Najkrócej mówiąc, to film o wchodzeniu w dorosłość. O towarzyszących mu lękach, rozczarowaniach i o zderzeniu marzeń z rzeczywistością. Jak również o tym, że w życiu musimy mieć coś, jakieś podstawy, cele, ideały, których będziemy się trzymać i które będą nas pchać do przodu, sprawiać, że jeszcze będzie się nam chciało cokolwiek. To także przykład romansu dojrzałego faceta z nastolatką, w którym to związku nie on, lecz ona pierwsza uświadamia sobie, że to, co robią jest złe. I ma mu za złe, że może robić coś takiego nie tyle swojej żonie, co córce. Bohaterka grana przez Jessicę Brown – Findlay jest naprawdę interesującą, złożoną postacią, którą poznajemy tak naprawdę przez cały film. To ona, a nie Beth jest najważniejszą bohaterką tego filmu. To dla niej warto ten film obejrzeć. Beth jest tymczasem postacią najbardziej skrzywdzoną, ofiarą swojego otoczenia, na której odbija się postępowanie matki, ojca i Emelii. Beth jest nam zwyczajnie żal. Choć trzeba przyznać, że w tym rodzinnym dramacie wszyscy są pokrzywdzeni, to tylko ona jedna jest bez winy. Z drugiej zaś strony, Emelia za swoją „zbrodnię” poniesie „karę”, która może dać jej palmę pierwszeństwa w wyścigu o nasze współczucie.

Jak widzicie, Albatross nie jest filmem wcale takim zwykłym. Może nie porywa i nie porusza do głębi, ale trudno nie dać mu się ponieść. Wsiąka w niego. To taki film, jaki tylko Brytyjczycy kręcić potrafią. Niby niewiele się w nim dzieje, ale naładowany jest emocjami. W dodatku brytyjscy reżyserzy mają jakąś taką smykałkę do obsadzania filmów bardzo zróżnicowanymi aktorami – obok debiutującej na dużym ekranie Findlay i już nieco bardziej, acz wciąż świeżej Jones, mamy dobrze znaną Julię Ormond w roli matki i niemieckiego aktora, który gdzieś Wam mógł już przemknąć, Sebastiana Kocha w roli ojca. A wisienką na torcie jest dziewczynka wcielająca się w rolę Posy, której rola przypomina mi nieco Abigail Breslin w Małej Miss.
Zachęcam do obejrzenia, choć może to nie być łatwe ze względu na brak polskiej wersji językowej w Internecie.



Przed seansem sądziłam, że ten film mi się spodoba. Czytałam, że to niesłusznie niedoceniony, bardzo dobry, lekki film plasujący się gdzieś pomiędzy komedią a obyczajówką. Nie bez znaczenia było dla mnie, że brytyjski – to plus sto do prestiżu ;) W dodatku piękna Gemma Artreton w roli głównej – wiadomo, jak bohaterka jest ładna, to jakoś tak łatwiej ją polubić. No nie tym razem. Bohaterka grana przez Gemmę jest nie do polubienia. Wraca w rodzinne strony, prosto z Londynu, z nowym nosem i ogólnie „wylaszczona”, jakbyśmy powiedzieli, i zadzierająca tego nosa jak nie ta sama Tamara, którą znali mieszkańcy owej małej wioski, do której powraca. To znaczy Tamara nie była lubiana nigdy, ale teraz to już szczególnie. Ale takie wyzwolone, ponętne, pewne siebie kobiety podobają się mężczyznom, więc zaraz zjawia się trzech adoratorów: pierwszy chłopak - Andy, starzejący się kobieciarz - Nicholas i idol nastolatków, perkusista rockowego zespołu – Ben (z twarzy wypisz wymaluj jeden z braci Leto, ten mniej znany). Dużo w życiu uczuciowym Tamary namiesza też nastoletnia Jody, zakochana, oczywiście czysto platonicznie, w Benie. Podszywa się ona pod Tamarę i snuje intrygi z nią w roli głównej, co jest jednym z ciekawszych wątków w filmie. Sama Tamara wydaje się być postacią wręcz drugoplanową – jej obecność na ekranie wcale nie jest tak duża. Ani tym bardziej wyrazista. Bohaterka zostaje przedstawiona jako ładna kobieta, która kiedyś ładną nie była, ale zdobycie tej „ładności” podniosło jej samoocenę i teraz wydaje jej się, że każdy facet może być jej. Do tego ogranicza się charakterystyka Tamary. O wiele ciekawsze od jej perypetii miłosnych są wątki poboczne filmu. Jego akcja dzieje się, jak wspomniałam, na angielskiej prowincji, gdzie małżeństwo w średnim wieku (ów Nicholas, popularny pisarz i jego żona, Beth) prowadzi pensjonat dla pisarzy szukających weny. Pomysł bardzo ciekawy, bo zmagania z brakiem weny okazują się być zabawne. Wśród pisarzy w kryzysie, znajduje się Glen – nieudacznik tworzący w bólach biografię Thomasa Hardy’ego, klasyka angielskiej literatury. I tutaj pojawia się smaczek – Tamara Drewe jest nawiązaniem i to bardzo wyraźnym do jego powieści „Z dala od zgiełku”. Mimo tak wyraźnej inspiracji, twórcy filmu co i rusz naigrywają się z Hardy’ego, co nawet jeśli się go nie czytało, ma swój urok. W ogóle trzeba przyznać, że jako satyra na ludzkie słabości Tamara… sprawdza się dobrze, ale jako komedia niekoniecznie. Z kilku dialogów czy sytuacji można się pośmiać, ale raczej pod nosem niż głośno. Za bardzo naciągane jest też zakończenie.

Film może nie jest jakąś wielką stratą czasu, ale płynie dość leniwie i w gruncie rzeczy może znudzić. Szczególnej przyjemności z jego oglądania się nie wynosi, także nie widzę powodu, by go jakoś szczególnie polecać. Jeżeli chodzi o jego brytyjskość, to tak, jest ona zauważalna, ale to coś tak nieuchwytnego, że nie jestem w stanie zdefiniować, czym się ona tu objawia. Na pewno jednak nie humorem – typowego, brytyjskiego poczucia humoru właśnie mi w tym filmie trochę zabrakło.



Film na podstawie sztuki  Shawa, Pigmalion, obsypany swego czasu gradem Oscarów z jedną z bardziej znanych ról Audrey Hepburn. Czy warty uwagi? Dla roli Audrey z pewnością, bo pokazuje tam ona swój kunszt autorski wcielając się tak właściwie w dwa typy osobowościowe: najpierw jej Eliza jest krnąbrną dziewuchą, z okropnym akcentem, którą łatwo spłoszyć, potem przeistacza się w damę, choć trudno jej się pozbyć wszystkich swoich nawyków i w głębi pozostaje nadal sobą. Film jest na poły musicalem, choć nie takim klasycznym, gdzie większość kwestii zostaje wyśpiewanych i to bym zaliczyła na minus. Piosenki wiele nie wnoszą, a niepotrzebnie wydłużają film do rozmiaru trzech godzin. Przy filmie, w którym i tak akcja nie jest zbyt wartka, to sporo. Oczywiście, nie można mieć zastrzeżeń do wykonania (choć za Audrey podkładała wokal profesjonalna śpiewaczka). Cały film jest zresztą bardzo dobry jeśli chodzi o stronę wizualną czy techniczną. Sam pomysł na fabułę, która koncentruje się wokół starań podstarzałego profesora Higginsa, by uczynić z prostej dziewczyny dystyngowaną damę, jest również interesujący, bo przynosi wiele sytuacji lekkich i zabawnych. I tak właśnie się ogląda ten film – lekko i na luzie, bo nie trzeba się szczególnie skupiać, gdyż zwrotów akcji w nim brak. Z drugiej strony – może to trochę nudzić. Miejscami film jest jednak naprawdę uroczy – nie ukrywając, za sprawą Audrey, która w niektórych scenach wręcz błyszczy. Dialogi i sceny na balu czy na wyścigach konnych zaliczyć należałoby do najciekawszych. Irytować może trochę zakończenie (zmienione względem sztuki), bo przez te 3 godziny nic nie wskazuje, że będzie ono tak wyglądać, ale można też je przy odrobinie dobrej woli potraktować jako dodatkowy smaczek, bo jest rzeczywiście niesztampowe – dziś z pewnością byłoby bardziej przewidywalne i pewnie też byśmy narzekali. Czy polecam? Obejrzeć nie zaszkodzi, choć na wieczór dla dwojga proponowałabym raczej coś innego, bo moim zdaniem to taki film, który docenić są w stanie głównie kobiety.


Z tym filmem to jest bardzo dziwna sprawa. Jest go trudno zdefiniować i przypisać do jakiegoś gatunku. Ani to film historyczny, ani biograficzny. Bardzo podoba mi się jak sobie z rolami poradzili aktorzy czyli Mortensen (nie do poznania!) jako Freud, Fassbender jako Jung i Keira Knightley w roli Sabiny Spielrein, początkowo pacjentki Junga, potem także jego kochanki. Co do dwójki aktorów nie miałam wątpliwości, że dobrze wypadną. Ale Keira, przyznaje, totalnie mnie zaskoczyła. Wiem, że wielu zirytowała jej gra, ale moim zdaniem jej mimika, gesty, gra całym ciałem, w ogóle nie były drewniane, lecz właśnie pełne ekspresji, ale nie przerysowane. Trudno jest zagrać osobę chorą psychicznie, chyba każdy aktor wypracowuje sobie na to jakąś swoją własną, nomen omen, metodę i ona postawiła na grymasy twarzy, zaciskanie zębów (grę szczęką właściwie) i wyginanie całego ciała, co dla mnie świadczy o tym, że mocno wczuła się w rolę (która była dla niej też innego rodzaju wyzwaniem, bo po raz pierwszy wystąpiła tak roznegliżowana). Irytować może jej bohaterka, ale sama Keira mnie akurat nie denerwowała. Denerwowało mnie za to, że film jest przeintelektualizowany. Lubię filmy przegadane (inaczej nie byłabym fanką Allena), ale kiedy non stop dwóch facetów siedzi i gada o psychoanalizie, może to po jakimś czasie znudzić. Dlatego sceny z Keirą były tak dobre, bo wnosiły do tej pogadanki trochę iskry. Sądzę nawet, że gdyby film całkowicie zbudować wokół jej postaci, byłby o niebo ciekawszy. Ja rozumiem, że to był film na temat nauki, teorii psychiatrycznych itd., jednak sądzę, że reżyser mógł je przybliżyć inaczej niż tylko poprzez dialogi dwóch dżentelmenów i odczytywanie ich wzajemnej do siebie korespondencji. Można się jednak z niego co nie co dowiedzieć, nabyć jakiejś podstawowej wiedzy o psychoanalizie co może ewentualnie stanowić punkt wyjścia do dalszych naszych poszukiwań.

Na ogromny plus oceniam oddanie realiów epoki czyli początków XX wieku – scenografia, kostiumy, atmosfera czasów wiedeńskiej secesji, zostały dopracowane w najmniejszych detalach. Trzeba też wspomnieć o młodej, kanadyjskiej aktorce Sarze Gadon, która bardzo interesująco wypadła w roli Emmy, żony Junga, nie dając się bardziej doświadczonym kolegom zepchnąć w cień.

A zainteresowanych tematem Niebezpiecznej metody, a zwłaszcza postacią Sabiny odsyłam do bardzo dobrego artykułu z „Wysokich Obcasów” , który powstał jeszcze przed nakręceniem filmu.



Polskie kino nie rozpieszcza nas kryminałami, a więc jako że bardzo lubię ten gatunek, premiera Uwikłania, na motywach powieści Zygmunta Miłoszowskiego, okrzykniętej najlepszym polskim kryminałem od lat, była dla mnie wydarzeniem. Oczywiście, jak to jednak bywa, nie udało mi się obejrzeć filmu w kinie, potem też jakoś zszedł na dalszy plan, ale w końcu sobie o nim przypomniałam i dzięki temu spędziłam naprawdę udany wieczór (właściwie noc) w towarzystwie znakomitych aktorów (m.in. Seweryn, Łukaszewicz, Stenka, Globisz, Pieczyński, Adamczyk no i przede wszystkim Maja Ostaszewska) i dając się wciągnąć w ciekawą zagadkę kryminalną. A film wciąga i intryguje od pierwszych scen. Nakręcony jest naprawdę wg najlepszych amerykańskich standardów, co oznacza, że trzyma w napięciu jak trzeba. Początkowe sceny – znakomite. Zupełnie nie wiadomo jak będą się mieć do reszty filmy, nie wiadomo o co w nich chodzi, ale tym właśnie od razu wprowadzają pożądane zainteresowanie ze strony widza. Co ważne, w kręgu podejrzanych w sprawie o zabójstwo nie ma jednej postaci, która byłaby wyraźnie bardziej podejrzana od innych, a więc nie oglądamy z góry znając (domyślając się) zakończenie, co sprawia że to zainteresowanie z biegiem czasu (a film trwa dwie godziny) ani na chwilę nie słabnie. Jednak największa w tym zasługa Mai Ostaszewskiej, która jest fenomenalna w roli śmiałej, nieco krnąbrnej, stanowczej pani prokurator Agaty Szackiej. Ma napisane naprawdę dobre teksty, a i w ogóle reszta dialogów stoi na poziomie, zwłaszcza, że nie są one ugrzecznione czyli ocenzurowane. Plus także za świetny monolog Seweryna na temat polskiej młodzieży. Całkiem dobrze wypadł Marek Bukowski, aktor, którego nie znam, choć jego twarz kojarzę z TV, ale nie potrafiłabym podać konkretnego tytułu, do którego bym go przypisała. W każdym razie jego bohater jest tutaj taki jak trzeba – jak to komisarz z kryminału, trochę z problemami, trochę niegrzeczny i niepokorny.

Trzeba przyznać, że Uwikłanie jest dość nachalną reklamą Krakowa - nakręcono go przy dofinansowaniu władz miasta. Nie można zaprzeczyć, że miasto pięknie sfilmowano, sporo jest zdjęć z wysokości, z lotu ptaka, można się w nim naprawdę zakochać, jednak wplatanie takich obrazków co chwilę, nie wygląda zbyt naturalnie. Do tego mało subtelne product placement (np. piwa Lech) i można się trochę zniesmaczyć. Albo pochylić głowę w zamyśleniu nad tym, jak w tym kraju ciężko o pieniądze na film.

Film kręcono wiosną bądź latem, dzięki czemu ekran rozpromienia blask słońca, co stanowi ciekawy kontrast dla mrocznych skandynawskich bądź brytyjskich kryminałów spowitych w szarościach. Nasz kryminał może nie jest mroczny, ale popełnione w nim morderstwo ma oczywiście drugie dno, a nawet korzenie polityczne, a finał filmu jest zagadkowy i otwarty na nasze interpretacje. Choć nie wiadomo, jak go rozumieć i czy w ogóle był on ze strony reżysera przemyślane, finał ten jest mocnym akcentem tego dobrego filmu. Sztampowym zakończeniem dobre wrażenie jakie pozostawia po sobie Uwikłanie łatwo można by było zatrzeć, na szczęście udało się tego uniknąć. Jedyne co mnie razi dość mocno, to tak charakterystyczne dla polskich twórców odwoływanie się do PRL-u. To takie polskie…Czy trzeba ten PRL wciskać na siłę do naprawdę każdego filmu? Jeśli nie jako czas akcji, to jako czas, w którym coś ważnego dla akcji się wydarzyło? Myślę, że nie tylko mnie to zaczyna już bardzo irytować. Mimo tego można filmowi wystawić ocenę 7/10, w nadziei, że po przeczytaniu ksiązki nie zmieni się ona diametralnie na jego niekorzyść. A film, co warto jeszcze raz zaznaczyć, powstał jedynie na jej motywach – z tego co mi wiadomo zmiany względem niej są duże – od płci głównego bohatera począwszy (inaczej przecież nie byłoby wątku romansowego), na zakończeniu kończąc (reżyser chciał nam zapaść w pamięć). Tym bardziej chyba warto przeczytać. A po film warto sięgnąć, jeśli szuka się dobrej rozrywki w polskim wykonaniu. Nie dramatu, nie komedii, nie historii miłosnej. Kiedy się nie ma ochoty na nic poważnego, smutnego czy wymagającego. Uwikłanie będzie jak znalazł.

15.07.2012

Moda z seriali: Skins (E4)


Oto i obiecany cykl. Modne seriale, serialowa moda, moda z seriali...Zwał jak zwał. Powstaje, bo doszłam do wniosku, że lubię seriale, w których bohaterowie, a szczególnie bohaterki, mają swój niepowtarzalny styl ubierania i ubierają się według pewnych trendów, a czasami sami te trendy wyznaczają. Łapię się na tym, że zwracam uwagę na stroje – jakoś po prostu przyjemniej mi się ogląda, kiedy bohaterowie są fajnie ubrani. Staram się zawsze coś podpatrzeć, coś wynieść dla siebie, co mogłabym przełożyć na swój wygląd, choć najczęściej brakuje mi odwagi, by te innowacje wdrażać. Do obojętnie jakiego odcinka Skins czy 90210 mogę jednak powrócić tylko po to, by popatrzeć z zazdrością na te wszystkie prześwietne stylizacje. To mnie przyciąga, to przykuwa moją uwagę do tego stopnia, że choć znam dokładnie dalszą fabułę, nie potrafię odejść od telewizora. Żeby nie było – nie jestem żadną tam fashionistką, szafiarką, ofiarą mody, a bloga nie przekształcam w modowy. Nie śledzę jakoś szczególnie trendów i doniesień z najnowszych pokazów mody. Nie jestem też zakupoholiczką, nie biegam po wyprzedażach i nie kupuję ubrań, tylko dlatego, że są przecenione. Ale lubię się fajnie ubrać – chyba jak każdy. W tym cyklu znajdą się nie tylko seriale, które mnie inspirują, ale po prostu seriale, których twórcy zadbali, by kostiumy (bo nie zapominajmy, że w wypadku seriali nawet dżinsy to kostium) były estetycznie miłe dla oka.

Zaczynam od Skins, bo ten serial wydaje mi się (a przynajmniej dla mnie takim jest) być najbardziej podążającym za modą i kreującym nowe trendy. Każdy z bohaterów to indywidualność, której osobowość podkreślona jest przez strój. O dobór odpowiednich strojów odpowiedzialny jest (a właściwie był, bo 6 sezon był podobno ostatnim) stylista Edward K. Gibbon. Bohaterowie serialu nie pochodzą ze zbyt zamożnych rodzin i dlatego nie noszą strojów od znanych projektantów (jak pewnie jest w Plotkarze – choć nie wiem, nie oglądam), lecz ubrania z sieciówek, brytyjskich butików czy sklepów z używaną odzieżą. Na stronie stacji e4, emitującej serial, znajdziemy opis wielu stylizacji, które można było w nim zobaczyć i okazuje się, że ciuchy, w których występują aktorzy z powodzeniem znajdziemy w H&M, Primarku, Top Shopie czy New Looku. Ale nie o to chodzi, by mieć na sobie te same ciuchy. Podoba mi się ten skinsowy styl – styl, w którym nic nie jest zabronione. Wszystko można łączyć ze wszystkim, co sprawia że czasami bohaterowie są wręcz nie ubrani, a przebrani. I wyglądają nonszalancko, jak gdyby wstali dopiero z łóżka i narzucili na siebie pierwsze lepsze ciuchy. I najciekawsze, że okazuje się, że to wszystko ze sobą gra. Czy któraś z Was, drogie panie, nosi do sandałków na wysokim obcasie skarpetki? Takie zwykłe, kolorowe skarpetki? Ja też nie. A dziewczyny ze Skins tak i nikogo to nie dziwi. Chyba trudne to do osiągnięcia u nas (no, przynajmniej w moim mieście). Ale akcja serialu dzieje się w Wielkiej Brytanii i jestem w stanie uwierzyć, choć nie byłam jeszcze na londyńskiej ulicy, że tak właśnie tam się ludzie noszą. Nie tylko młodzi. Wszelka dowolność i ekstrawagancja są na porządku dziennym. Pięknie to wygląda, choć niekoniecznie wszystko bym skopiowała. Najbardziej podobają mi się style Effy i Cassie, ale po kolei. Zacznijmy od pierwszej generacji (niewtajemniczonym wyjaśniam, że obsada Skins zmienia się co dwa sezony, wraz z bohaterami, a więc przez dotychczasowych sześć sezonów mieliśmy do czynienia z trzema generacjami bohaterów).


W generacji pierwszej jeśli chodzi o wygląd liczy się przede wszystkim Cassie. Jaki jest jej styl? Na pewno dziewczęcy i romantyczny. Cassie kocha kwiatki, motylki, kokardki…Wybiera ubrania w delikatnych, kremowych kolorach, różach i innych pastelach, z delikatnych, przewiewnych materiałów. I preferuje spódniczki, ale bynajmniej nie krótkie, lecz co najmniej w kolano (czy ona w ogóle wystąpiła kiedyś w spodniach?). Buty oczywiście też dziewczęce – nie rzadko eleganckie trzewiki czy baletki. Co wyróżnia styl Cassie to, po pierwsze, nie pasujące czasami do siebie na pierwszy rzut oka zestawienia (jak np. dziewczęca spódniczka i t-shirt z nadrukiem szkieletu, który cieszy się dużym uwielbieniem fanów), i oryginalne dodatki – wielkie okulary, słomkowy kapelusz czy zegarek na bransoletce założony na nodze. Jej styl jest trochę babciny, używając modnego określenia – vintagowy. A według mnie po prostu słodki i uroczy.









Inne bohaterki tej generacji swoim wyglądem jakoś szczególnie nie powalają. Styl Jal i Michelle to właściwie brak stylu (czego potwierdzeniem jest też znikoma ilość zdjęć tych bohaterek w sieci). Ich wygląd nie zachwyca, a wręcz drażni – jak można się tak źle ubrać. Ale porównując je z bohaterkami następnych serii widać, że ta pierwsza generacja to była tylko taka wprawka, stylista dopiero się rozkręcał. Także jeśli chodzi o bohaterów płci uznawanej za brzydszą – tu noszą jeszcze w miarę zwykłe, nie przekombinowane rzeczy. W następnych sezonach jest już zdecydowanie bardziej dziwnie – tak jak, moim zdaniem, faceci wyglądać nie powinni. Stąd też zajmuje się wyłącznie dziewczynami.





Tym strojem Jal pobiła wszystkich
Ekipa drugiej generacji
Generacja druga – w niej króluje Effy, grana przez Kayę Scodelario, która wyrosła chyba na największą gwiazdę serialu. Poza tym, że jest fascynującą postacią, jest też genialnie ubrana, właściwie w każdym odcinku. Nie będę ukrywać, że jej styl podoba mi się najbardziej. Doskonale oddaje jej osobowość – niezależność, buntowniczość, zadziorność, skrywany głęboko smutek. Czerń i szarości są odbiciem jej wewnętrznego mroku, a ultrakrótkie sukienki i kabaretki zakłada, bo wie, że wyzywający wygląd skupia uwagę. A Effy jest właśnie osobą, która do życia jak tlenu potrzebuje zainteresowania ze strony innych, czyli czegoś, czego nie zaznaje w domu rodzinnym.




Effy często można zobaczyć w za dużych swetrach czy koszulach w kratę, założonych np. do krótkich spodenek czy legginsów. Na nogach martensy lub jakieś jeszcze cięższe buty, do tego pasek z ćwiekami, a na szyi mnóstwo długich wisiorków, sznury korali i łańcuszek z krzyżykiem bądź po prostu różaniec. Styl Effy to taki glam rock, uzupełniony oczywiście odpowiednim makijażem eksponującym oczy.



W drugiej generacji również pozostałe bohaterki wyglądają bardzo interesująco. Bliźniaczki Emily i Katie mocno z sobą kontrastują charakterami, a przy tym prezentują także dwa różne style ubierania. Emily jest nieśmiała, skryta, a w stylu ubierania dziewczęca i zachowacza – nosi ubrania w jasnych kolorach, lubi zestawiać spódniczki z rozpinanymi sweterkami, a  we włosach nosi kokardy. W sumie jej styl jest bardzo wyważony i nie wzbudza kontrowersji. Natomiast jej siostra ubiera się bardziej kobieco i jak na swój wiek poważnie, ale taka właśnie jest Katie – pragnie być dorosła, a przynajmniej pragnie by tak ją traktowano. Jest przebojowa i harda, lubi imprezować. Uwielbia panterkowe wzory – ma m.in. sztuczne futro, sweter i sukienkę w ten deseń. Lubi też koronki, wysokie obcasy i wszelkie obcisłe ubrania. Na głowę często zakłada opaskę, co w połączeniu z oczami podkreślonymi czarnym eye-linerem przywodzi na myśl styl pin-up girl z lat 50.










Dość dziwny styl prezentuje niepokorna Naomi, bardzo inteligentna dziewczyna, która zawsze mówi to co myśli, często jest cyniczna i sarkastyczna, a przy tym bardzo wrażliwa. Naomi bardzo lubi intensywne kolory i wzory, które wyróżniają ją z tłumu. Przeważnie widzimy ją ubraną raczej na sportowo, w luźnym t-shircie, legginsach i marynarce. Nawet, kiedy zakłada spódniczkę nie wygląda dziewczęco, bo ewidentnie jest typem chłopczycy, która źle się czuje w ubraniach w kwiatki i na obcasach (co ma z pewnością swoje źródło w tym, że jest lesbijką).




 Co by nie mówić o wszystkich tych postaciach, i tak najbardziej wyraziście wygląda Pandora. Pandora jest bardzo dziecinna, trochę jakby nierozgarnięta, nie dorosła do samodzielności, szalona i beztroska. Podkreślają to jej kolorowe ubrania, często z dziecinnymi motywami lub w paski, pasiaste skarpety czy rajstopy, dziecinna biżuteria i włosy związane w dwa kucyki lub ozdobione kolorowymi spinkami. Jej wygląd zabawnie kontrastuje z wyglądem jej najlepszej przyjaciółki, Effy.






Bohaterowie trzeciej generacji
Trzecia generacja Skins to już w zasadzie nic nowego, za równo pod względem fabuły jak i wyglądu bohaterów. Jest chłopczyca, jest typ dziewczęcy, jest typ bardziej kobiecy i styl bardziej sportowy. Chyba najkoszmarniej w tych dwóch seriach ubrani są bohaterowie męscy. Może to więc dobrze, że zamiast stoczyć się po równi pochyłej, producenci postanowili zakończyć emisję serialu (podobno mają powstać jeszcze cztery odcinki pokazujące dalsze losy wybranych postaci z wszystkich generacji).
W generacji trzeciej z ekranu bije może więcej ekstrawagancji niż dotychczas. Bo czy któraś z Was wyszłaby tak na ulicę?



Mini ubiera się na co dzień jak na imprezę – cekiny, złote getry, krótkie skórzane spodenki, niebotyczne obcasy, świecidełka, sztuczne futro. Mini uwielbia błyszczeć, przywiązuje kolosalną uwagę do wyglądu, jest zresztą po prostu zadufana w sobie. Jest typową szkolną gwiazdą – nawet tak jak przyjęło się w filmach dla nastolatek, chodzi z największym szkolnym przystojniakiem, którym nieprzypadkowo jest kapitan szkolnej drużyny rugby. Oczywiście, pod przykryciem z piór i cekinów kryje się bardzo samotna, zagubiona dziewczyna.



Skomplikowaną osobowość ma też Franky, wychowywana przez dwóch gejów. Początkowo dziewczyna o androgenicznym wyglądzie ubiera się bardzo po męsku – marynarki, spodnie cygaretki, zapięte pod szyją koszule, kamizelki, męskie mokasyny. Pod tymi ciuchami będzie chować swoją kobiecość. 



Z czasem jej styl ewoluuje i znajdą się w nim obcisłe spódniczki czy bardziej kobiece bluzki, ale nie zrezygnuje ze zbyt obszernych marynarek i trampek. Dla mnie hitem pozostanie skórzana kurtka z wełnianymi rękawami. Chciałabym taką dorwać.



Zdecydowanym przeciwieństwem Franky jest Grace. W szafie tej baletnicy siłą rzeczy dominują sukienki i spódnice. Jej styl jest trochę kopią stylu Cassie z pierwszej generacji. Grace nie pogardzi klasyką w stylu Audrey Hepburn – proste, grzeczne sukienki, lakierowane pantofelki na niewielkim obcasie, na szyi apaszka, a włosy spięte w koczek. Grace jest zdecydowanie najbardziej elegancka z wszystkich bohaterek serialu.




Grace i jej chłopak Rich
Jest jeszcze Liv, która preferuje styl luźny, niedbały, ukrywający trochę jej dodatkowe kilogramy. Wybiera stroje bardzo kolorowe, bluzki dość obszerne, spodnie niemalże dresowe, a buty przeważnie płaskie. Czasami zakłada też jakieś dziwaczne kombinezony. Liv obwiesza się ogromnymi ilościami biżuterii, z charakterystycznymi różowymi kolczykami w kształcie gwiazdek na czele. Wydaje się, że Liv stawia przede wszystkim na wygodę, a uwagę chce przykuwać właśnie biżuterią. Jej styl jest według mnie trochę kiczowaty i zupełnie mi się nie podoba.






Nie wiem czy jest tu jeszcze cokolwiek do podsumowania. Z pewnością każdy na pierwszy rzut oka widzi, że bohaterowie tego serialu nie mają na sobie przypadkowych ubrań, a styl każdego jest bardzo przemyślany i dobrany do jego charakteru. Patrząc na polskie ulice widzę coraz więcej osób, które próbują naśladować taki wygląd i biorąc pod uwagę popularność Skins wśród młodzieży, może to właśnie jego zasługa . Chociaż nadmierne poświęcanie czasu na dbanie o wygląd uważam za głupie, to jednak chciałabym, żeby nasze ulice przepełnione były takimi kolorowymi, ciekawie ubranymi ludźmi. Strój odzwierciedla naszą osobowość, co w Skins jest znakomicie uchwycone. Jest swego rodzaju manifestem. Niestety, my cały czas jeszcze manifestujemy, że jesteśmy szarzy i smutni. I to się udziela. We mnie, gdy spotykam wokoło fajnie ubranych ludzi, odzywa się jakaś taka chęć, by też się tak fajnie ubrać, by też coś takiego sobie kupić, i od razu mam ochotę biec do second-handu (to może i brzmi tak zachodnio, ale szczerze mówiąc wolę swojski lumpeks), by takiego czegoś poszukać. A nawet jeśli czyjś nowatorski wygląd mi się nie podoba, pochwalam odwagę wnoszenia na ulice modowego indywidualizmu. Osobiście nie lubię wyglądać jak wszystkie inne dziewczyny, dlatego unikam kupowania rzeczy, które są obecnie modne i które znajdę w pierwszym lepszym sklepie. Poza tym, co to za sztuka wejść do sklepu i kupić ciuch. Znaleźć coś świetnego w lumpeksie, to jest to. Ale to już chyba temat na inną okazję (a rozpisałam się i tak straszliwie) ;)  

9.07.2012

Historia pewnej znajomości

Są dziewczyny, które przestrzegają pewnych zasad:




Ponieważ kobieta, kot i książka tworzą zwykle zgrany trójkąt, ich koty wyznają podobne zasady:




Generalnie, jeśli chcesz zdobyć dziewczynę, która czyta jest na to sposób:




Kupisz jeszcze takie ciacho...






... rajstopki....






...i bransoletkę,



bądź ewentualnie takie kolczyki:



a będzie Twoja. I zaprosi Cię do...


...wspólnego czytania książek, oczywiście ;)

Pamiętaj, 


bo...

Twoja dziewczyna na pewno będzie wiedzieć i umieć to i owo (jeśli wiesz, co mam na myśli ;p), bo




Strzeż się jednak groźnych fanatyczek, którym chodzi tylko o jedno: 



Kiedy już będziecie razem, Ty i Twoja Książniczka, Wasze wspólne życie będzie z pewnością usłane książkami. Będziecie chodzić na randki do biblioteki...


i żywić się literkami (to bardzo zdrowe),...




...a w nocy ona bynajmniej o Tobie nie zapomni:



Uwierz mi, warto się rozejrzeć. Związek z dziewczyną, która czyta jest po prostu cool, bo 




Wpis ten powstał z wielkiej miłości. Do książek.