Witajcie
w nowym roku! Postanowiłam nie poddawać się terrorowi wszechobecnych podsumowań
roku 2012. Za mało obejrzałam (jakieś 90 filmów po raz pierwszy, plus wiele
powtórek, ale pewnie tylko kilkanaście produkcji datowanych na rok 2012), za
mało przeczytałam (52 książki), zdecydowanie za mało usłyszałam., żeby
decydować co komu wyszło w 2012 najlepiej. Mogłabym jedynie sercem wskazać,
jaka muzyka w tym roku mnie oczarowała, jaki film zrobił największe wrażenie,
lektura, której książki była najlepiej wykorzystanym czasem. Ale czy nie lepiej
zamiast podsumowań i postanowień po prostu robić swoje? W związku z czym ja
daję Wam kolejną recenzję. Tym razem Debiutanci
Mike’a Millsa.
Debiutanci mieli mi zapewnić uroczą historię miłosną. Tymczasem
urok filmu jest wątpliwy. To znaczy, film jest niezły, ale niestety twórcy
popełnili jeden poważny grzech, który dyskwalifikuje możliwość określenia Debiutantów uroczymi. Mianowicie film
Mike’a Millsa jest nudny. A dobry film nie powinien być nudny. Nawet jeśli
jest statyczny i tempo akcji posuwa się w nim powoli, a fabuła utkana jest z
pozornie nic nie znaczących scen (jak np. w Powiększeniu
Antonioniego), to film może mieć w sobie coś, co jak magnes będzie trzymać
widza przed ekranem. Cóż, w Debiutantach
jedynym magnesem są aktorzy grający główne role – Ewan McGregor, Melanie
Laurent i Christopher Plummer (który w mojej opinii, jak by nie było laika, nie
pokazał nic tak niesamowitego, co zasługiwałoby na wszystkie aktorskie nagrody
świata). Ewanowi z każdym filmem coraz bardziej nie mogę się oprzeć, a ponad
wszystko nadaje się on do grania takich trochę niespełnionych, rozchwianych
osobników goniących za niewiadomo czym. Melanie jest śliczna i słodka, ma
rozbrajający uśmiech, fajny akcent, nonszalancko nosi ładne ciuchy, no i mówi po francusku. No a Plummer gra
siedemdziesięcioletniego geja, ale jak dla mnie nie jest nośnikiem zbyt wielu
emocji. Emocjonalny ciężar filmu dźwiga na sobie McGregor. To jego postać,
Olivier [a więc syn Plummera], przeżywa egzystencjalne rozterki inspirowane
śmiercią ojca i poznaniem intrygującej dziewczyny, Anny [Laurent]. Anna też
jest ciekawą postacią. To aktorka, ciągle w rozjazdach, w hotelach, w dodatku
obarczona depresją ojca. Jednak ich relacja miłosna mnie nie przekonuje. Ładnie
się ogląda tych dwoje w kadrze, to są ładne obrazki kiedy idą sobie za rączkę,
śmieją się i wygłupiają, ale to nie wystarczy, żeby mnie przekonać, że już żyć
bez siebie nie mogą. Poza tym mam już dość schematu „dopiero się poznali, a już
idą z sobą do łóżka”. Osobiście nie znam ludzi, którzy tak robią, ale może to
znaczy, że obracam się w dziwnym towarzystwie. Generalnie, związek Anny i
Olivera jest strasznie stereotypowo nakreślony [ona jest taką dziewczyną a’la Manic Pixie Dream Girl czyli idealną,
wesołą, kumpelowatą dziewczyną, przy której nasz bohater odzyskuje chęci do
życia]. Bardziej przekonuje mnie wątek ojca geja, który dopiero po śmierci żony
wyjawia swoją prawdziwą tożsamość seksualną. W filmie zostaje on pokazany w
stylu raczej komediowym, moim zdaniem błędnie. Ja zauważam w postaci ojca
raczej więcej tragizmu niż komedii – człowiek przez całe życie skrywał swoje
prawdziwe ja, bo chciał być fair w stosunku do żony. Prawdopodobnie był
nieszczęśliwy. Pełnią życia zaczął żyć dopiero u jego schyłku.
Nie
jest moim celem miażdżąca krytyka filmu. Nie mogę powiedzieć, że straciłam czas
oglądając go. Nie jest to jednak nic, czego w kinie byśmy już nie widzieli.
Historia jakich wiele i to w nie najbardziej doskonałym wykonaniu. Za to dzięki
pewnym niuansom, ogląda się ją całkiem dobrze. Po pierwsze, Olivier rozmawia z
psem jak z najlepszym przyjacielem. To jest ujmujące i dodaje jego postaci
jeszcze więcej uroku [a więc drogie Panie, z pewnością będziecie miały ochotę zaopiekować
się biednym Ewanem ;]. Po drugie, zauważymy w filmie polski akcent – ściany
mieszkania Oliviera zdobią polskie plakaty filmowe z okresu świetności polskiej
szkoły plakatu [reżyser filmu jest jej ogromnym fanem]. Po trzecie, świetna
muzyka – współczesna, ale nastrojowa. Przewijający się przez cały film motyw buduje klimat melancholii i zadumy.
Debiutanci, chcąc nie chcąc, są dla mnie kolejną amerykańską
podróbką filmu niezależnego, artystycznego, ambitnego. Owszem, reżyser
eksperymentuje z formą wprowadzając achronologiczny montaż. Wydarzenia z
przeszłości, czyli cały wątek z ojcem, pojawia się w fabule na zasadzie
wspomnień Oliviera. Ale to zabieg stanowiący dziś już raczej mały wyróżnik. Jedno,
co można jeszcze docenić w zamyśle reżyserskim Millsa to bezpretensjonalność
filmu. Nie doszukamy się tu żadnych pouczeń, nie jest to też głos w sprawie
homoseksualizmu, a jedynie prosta, kameralna historia, nad którą może trudno się
zachwycić, ale nie sposób też całkowicie zanegować jej wartości.
Moja
ocena to 6/10.
Zgadzam się w 100% z tą oceną, plus moim zdaniem, na statuetkę zasługiwał wtedy Kenneth Branagh, a nie Christopher Plummer. A film-cóż, jak dla mnie powielenie schematów a la kino europejskie. Główny bohater wybrał 'mniejsze zło', żeby się z kimś związać.
OdpowiedzUsuńA tak, Kenneth zdaje się za Mój tydzień z Marilyn faktycznie zasługiwał bardziej.
UsuńZgadzam się z Suzarro, może nie tyle co do samego Branagh, ale moim zdaniem Plummer zdecydowanie na Oscara nie zasłużył. Nie, żeby miał kiepską rolę, ale czy to faktycznie była aż tak niesamowita kreacja?
OdpowiedzUsuńDebiutanci bardzo mi się spodobali, ale może to głównie ze względu na Laurent, której jestem wielkim fanem. Film ogląda się bardzo przyjemnie i pozostaje w pamięci jeszcze na jakiś czas. Choć zdecydowanie muszę się z Tobą zgodzić, że miejscami naprawdę potrafi znudzić. I w sumie, mimo że dla mnie film absolutnie na plus, to jednak najlepszym jego podsumowaniem jest Twoje zdanie, że nie oferuje nic, czego byśmy jeszcze nie widzieli.
Pozdrawiam
Krytyka idealna, mnie też film wydał się zupełnie przeciętny. Ale jednak Akademia w swoim szanownej głupocie mogła uznać, że starszy aktor o takiej reputacji w roli homoseksualisty to coś prawie wywrotowego i zasługuje na Oscara, tak bym to widziała.
OdpowiedzUsuńMnie w "Debiutantach" poza pieskiem cieszyły jeszcze te ich graffiti, to mi się podobało.
Tak, rzeczywiście, taka mogła być motywacja Akademii. A graffiti też mi się podobało i w ogóle rysunki Oliviera.
UsuńKurczę, szkoda. Po filmie spodziewałam się czegoś lepszego. Jeszcze nie oglądałam, ale Twoja recenzja już mnie trochę zniechęciła. No cóż, obejrzę na pewno, po prostu trochę zaniżę swoje oczekiwania ;)
OdpowiedzUsuńA McGregor jest cudny! :D
Być może nie mając zbyt wygórowanych oczekiwań film bardziej się spodoba. Spróbuj ;)
UsuńBardzo chciałam obejrzeć, ale mój apetyt ostudziłaś nieco tą recenzją. Może w wolnym czasie sięgnę po "Debiutantów".
OdpowiedzUsuńZgadzam się - strasznie się wynudziłam a najlepszy był piesek. A szkoda, bo wszystkich aktorów bardzo lubię. Pseudo-artystyczny i silący się na kameralność jak "Siostra Twojej Siostry". Oba "takie se".
OdpowiedzUsuńA mi się podobało. Jakoś tak wpasował się w mój klimat można by powiedzieć. Chociaż z drugiej strony, czyż to nie jest mało oryginalne lubić filmy, które wpasowują się w nasze gusta? Nic nie poradzę, McGregor chyba rzucił na mnie urok.
OdpowiedzUsuń