15.01.2013

Z notatnika kinomanki, cz. XVI - Klasyka


Ostatnimi czasy miałam okazję obejrzeć kilka filmów, które weszły już do filmowego kanonu. Niektóre z nich obejrzałam ponownie, inne po raz pierwszy. Postanowiłam zbiorczo o nich napisać. Ostatnio nie mam weny do pisania dłuższych tekstów (prawda jest taka, że mam wprawkę w pisaniu recenzji książek, ale moje recenzje filmowe kuleją :)), więc w kilku zdaniach postaram się jakoś rzetelnie wyrazić moją skromną opinię o tych arcydziełach – bo tak się składa, że wszystkie te filmy są w mniejszym lub większym stopniu uznawana ze arcydzieła ;)

Powiększenie (reż. M. Antonioni,1966 )

Powiększenie, gdy je oglądałam po raz pierwszy jakieś 3- 4 lata temu, wydało mi się kompletnym arcydziełem. Zaskoczył mnie ten film taką pewną swoją prostotą, a jednocześnie niezwykłością, której jeszcze wtedy nie potrafiłam uchwycić i sprowadzić do konkretnych cech tego filmu. Dziś już wiem, że nie należy go odczytywać jedynie w sposób dosłowny, o czym najlepiej świadczy jego ostatnia scena. Zapamiętałam Powiększenie jako film wciągający, interesujący, który mnie w ogóle nie znudził. Tymczasem oglądając go ponownie z moim chłopakiem, przez cały seans martwiłam się, że skazałam go na tak nudny film. Bo teraz już trzeźwo do mnie dotarło, że ten film może być odebrany jako nudny przez kogoś, kogo nie interesuje sztuka filmowa sama w sobie, lecz jedynie przekazywana przez film treść. W dodatku jeszcze moda jako jeden z tematów przewodnich (i gros niezbyt rozgarniętych modelek w trzecim planie) – to ma prawo nie podobać się facetom (mój na szczęście uznał ten film za całkiem dobry – tak, wiem, nie doceniam go, choć już wiele razy okazywało się , że „mój” ambitny lub po prostu „dziewczyński” film bardzo mu się spodobał). Tym czasem dużym sukcesem Powiększenia jest właśnie to, że pozornie jest to film wypełniony scenami z życia znudzonego swoją egzystencją fotografa, którego w dodatku jednoznacznie trudno polubić, ale podskórnie to opowieść o życiu jako grze pozorów. I choć na ekranie niewiele się dzieje, a kiedy już się dzieje są to sytuacje gwałtowne, w których ludzie zachowują się niezrozumiale i nie do końca dla widza akceptowalne, film trzyma w napięciu. Co więcej, w filmie pada naprawdę niewiele słów i wyraźnie najważniejszym jego elementem są zdjęcia (ale czy może być inaczej w filmie o fotografie?), a więc cała wartość  tego obrazu zawarta jest właśnie w tym, co i w jaki sposób na ekranie widzimy. Innymi słowy, czy film nam się spodoba i w jakim stopniu, to zależy od tego czego w kinie szukamy. Jeśli dosłowności, to możemy się zawieść. Mi osobiście Powiększenie podoba się też ze względu na obecny w nim swingujący Londyn lat 60. – moda i muzyka tego okresu pełnią w nim ważną rolę, sprawiając, że tym bardziej można go nazwać stylowym (wystylizowanym?) i jednym z dosłownie „ładniejszych” filmów jakie powstały.

Moja ocena: 8/10

Czas Apokalipsy (reż. F. Ford Coppola, 1979)

Kultowy film, którego nie chciałam oglądać, ale zmieniłam zdanie m.in. w oparciu o pozytywną recenzję Klaudyny i pewnego znajomego. Jak wiadomo, Czas Apokalipsy jest luźną adaptacją Jądra ciemności, szkolnej lektury (obecnie już nie), znienawidzonej przynajmniej przez większość znanych mi przedstawicielek płci pięknej, w tym mnie, a pewnie też przez część uczniów płci męskiej. Być może po prostu wiek kilkunastu lat jest zbyt wczesny, by zrozumieć przesłanie jakie kryje się za tą wojenną, ponurą historią, a być może książka jest po prostu w nieciekawy sposób napisana. Film od pierwszych minut stanowił dla mnie ogromne zaskoczenie i od razu mnie wciągnął. Duża w tym zasługa pierwszoosobowej narracji i psychodelicznej muzyki. Historia kapitana Willarda, który dostaje rozkaz zlikwidowania dezertera - pułkownika Kurtza ukrywającego się w Kambodży nie znudziła mnie w żadnym momencie. Być może dlatego, że wbrew temu, czego się spodziewałam, film nie skupia się na działaniach wojennych, lecz na oddaniu realiów wojny w Wietnamie i zgłębieniu psychiki ludzi na tę wojnę wysłanych. Jest to fascynująca podróż w głąb ludzkiego umysłu zniekształconego przez wojnę. Co czuje żołnierz wysłany, by zabijać, jakie są jego dylematy, jak ma przejść do porządku dziennego nad masową zagładą, której jest uczestnikiem – te i podobne kwestie porusza Czas Apokalipsy z wyczuciem i siłą rażenia, jakiego nie spotkałam w innych filmach poświęconych temu tematowi. Trudno po seansie odmówić sobie refleksji, że takie zniekształcenie psychiki dotyka także i dziś tych, którzy walczyli w Afganistanie czy Iraku. Szkoda, że o tym się nie mówi, bo ten film uświadamia, że to naprawdę nie jest błaha sprawa.

Pod względem realizacji, film jest prawdziwym majstersztykiem. Zachowana jest idealna harmonia między obrazem, muzyką a samą treścią filmu czy raczej tym, co dzieje się w głowach jego bohaterów (szczególnie oczywiście mam tu na myśli Kurtza). Skomponowane przez samego Coppolę (i jego ojca) psychodeliczne, hipnotyzujące utwory stanowią najlepszą ilustrację dla szaleństwa wojny. Wykorzystanie utworu The End grupy The Doors w końcowej scenie to strzał w dziesiątkę (podkreślający ponadto antywojenny wydźwięk filmu – w końcu nie trzeba przypominać, że muzyka The Doors kojarzona jest z pacyfizmem). Mistrzostwem jest także scena, w której widzimy lecące helikoptery, dla których tłem jest triumfalny utwór Richarda Wagnera Ride Of The Valkyries. Utwór ten sam w sobie przyprawia o ciarki na plecach, a wykorzystanie go w scenie zrzucania pocisków na wietnamskie wioski decyduje o wydźwięku tej sceny. Zresztą same zdjęcia także zasługują na wyróżnienie, bo to one w dużej mierze wpływają na specyficzny, niepowtarzalny klimat filmu intensywnością swoich barw i kadrowaniem. Do tego znakomite role Martina Sheena, Roberta Duvalla i Marlona Brando.

O Czasie Apokalipsy można napisać znacznie więcej, ale przy takich arcydziełach nie wiem, czy jest to w ogóle zasadne. One mówią same za siebie i tak jest też w tym przypadku.

Dzieło wielowymiarowe, mocne, nie dające o sobie szybko zapomnieć. Polecam.

Moja ocena: 9/10

Zawrót głowy (reż. A. Hitchcock, 1958)


Zawrót głowy był dla mnie do niedawna jednym z wielu podobnych do siebie filmów Hitchcocka. Tymczasem kiedy latem tego roku Brytyjski Instytut Filmowy ogłosił go mianem filmu wszechczasów (spychając tym samym z pierwszego miejsca królującego od dziesiątek lat Obywatela Kane’a) stwierdziłam, że widocznie jest to arcydzieło, które mi umknęło. Teraz udało mi się w końcu Vertigo obejrzeć. I powiem tak – chyba, wbrew szczerym chęciom, nie zostanę jednak jakąś szczególnie ogromną fanką Hitcha.

Trudno jest mi ten film oceniać w oderwaniu od tego wyróżnienia, które zdobył. A niestety, w kontekście okrzyknięcia go najlepszym filmem w historii, film wypada blado. Przy całym geniuszu misternej intrygi, która jest jego osią, brakuje tu całkowicie pozostałych elementów, które mogłyby sprawić, że nazwę go arcydziełem. Przede wszystkim, jest to film czysto rozrywkowy, nie niosący z sobą żadnego przesłania, przekazu, refleksji - jak Obywatel Kane chociażby, a tego wymagam od arcydzieł.

O czym jest Vertigo? W skrócie mówiąc, były policjant John „Scottie” Ferguson (James Stewart) cierpiący na zawroty głowy i mający lęk wysokości, zostaje poproszony przez starego znajomego, Gavina Elstera, o przysługę – ma śledzić jego żonę, którą podobno opętał jakiś duch i nakłania do popełnienia samobójstwa. Madeleine zaczyna fascynować naszego bohatera, a śledztwo staje się z czasem całkiem osobistą sprawą. Nie powinnam pisać więcej, bo właśnie postać Madeleine (w tej roli Kim Novak) jest kluczem do sedna filmu.

Fabuła zasadza się na intrydze, którą jednak wcale nie tak trudno rozwikłać (mi udało się to jeszcze zanim reżyser – jak to miał w zwyczaju – ujawnił jej sedno widzom, wprowadzając do filmu charakterystyczny dla swoich produkcji suspens, sprowadzający się do tego, że to widz wie więcej od głównego bohatera; do tego momentu widz faktycznie jest zwodzony prze reżysera). Nie niesie z sobą wielkiego napięcia, nie wywołuje szczególnego niepokoju u widza (jedynie początkowo, gdy bohater śledzi – jak mu się wydaje – żonę Elstera).

Owszem, Vertigo ma kilka brawurowych scen – m.in. sen Scottiego, w którym reżyser efektownie operuje m.in. kolorami i ruchami kamery, czy też scenę finałową, która pozostawia widza w lekkim zaskoczeniu i otwiera przed nim drzwi do własnej interpretacji. Na uwagę zasługują także zdjęcia pozwalające zobaczyć wysokość oczami człowieka cierpiącego na lęk wysokości. Jak na arcydzieło, w tym filmie jest jednak za dużo momentów przestoju. Akcja toczy się raczej niespiesznie, a długie wędrówki Scottiego po San Francisco są jednak trochę zbyt nużące.

Ogółem więc Zawrót głowy to dobry film rozrywkowy, w którym jednak moim zdaniem nie czuć tej Bożej iskry, tego czegoś, co kazałoby mi go nazwać wybitnym. W czasach swego powstania był nowatorski pod względem realizacji, ale wydaje mi się, że nie do końca wytrzymuje próbę czasu. Nie jest to też bynajmniej film, którego nie warto oglądać, z pewnością nie. Ale nastawianie się na arcydzieło może zakończyć się rozczarowaniem.

Moja ocena: 7/10

Casablanca (reż. M. Curtiz, 1942)


Casablanca to film kultowy, bez względu na to, czy uznajemy w swoim słowniku takie słowo. Film, o którym wszyscy mówią dobrze i który wszystkim się podoba. Mi również, choć obiektywnie patrząc wiem, że nie jest to dzieło wybitne.

Casablanca porusza mnie jako melodramat, film o miłości, która nie może się ziścić. Ale, choć to klasyk jeśli o melodramaty chodzi, nie uważam, żeby był najlepszym jaki kiedykolwiek nakręcono. Wydaje mi się, że dwie rzeczy decydują o jego niebywałym powodzeniu: charyzmatyczny, cyniczny Humprey Bogart i ów melodramatyczny wątek niespełnionej miłości sprowadzony do piosenki granej przez Sama „As Time Goes By”. Być może Casablanca jest najczęściej cytowanym filmem w historii. Nie zdziwiłoby mnie to, gdyż dialogi to mocna strona filmu. Poza tym Casablanca to dramat rozegrany właściwie w jednym miejscu, w krótkim czasie i z udziałem niewielu bohaterów i myślę, że właśnie to pozwala widzom zaangażować się w tę historię i po prostu się nią przejąć. Z drugiej jednak strony, film trąci nieco ckliwością i sztampowością (np. romantyczne sceny w Paryżu), a także może wydawać się nieco nierealistyczny czy psychologicznie niewiarygodny. Ale wydaje się, że te jego cechy schodzą na drugi plan, bledną przy niewątpliwie dobrze poprowadzonej historii, przy chemii jaką da się zauważyć między Bogartem a Bergman i zostają stłumione przez specyficzny dla filmów noir klimat.

Casablanca robi wrażenie, szczególnie gdy pomyśli się, że kręcona była w czasie gdy na większej części świata panowała wojenna zawierucha. Tymczasem film ten występuje przeciwko Państwom Osi i zabiera wyraźny głos w sprawie wojny. Nic dziwnego, że w ówczesnym czasie pisano o nim jako o dodającym otuchy i dającym nadzieję. Dziś możemy powiedzieć, że ze względu na poruszane kwestie (i dzięki sposobowi w jaki to robi) nadal pozostaje aktualny i chyba możemy być spokojni, że nie zostanie zapomniany także przez następne pokolenia.

Moja ocena: 8/10

3 komentarze:

  1. ha! widzę, że i u Ciebie klasyka, ja mam też trochę takich tytułów w planach, ciekawie będzie porównać opinie. Podobno Zawrót głowy ostatnio został uznany za film wszech czasów wyprzedzając Kane'a

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie o tym piszę przy Zawrocie głowy. Tak właśnie pomyślałam będąc na Twoim blogu, że jeśli nie widziałeś tych filmów to może mój wpis będzie jakąś niewielką motywacją do obejrzenia ;)

      Usuń
    2. ha! najpierw napisałem o potem czytałem całą notkę :) A tytuły będą inspiracją na pewno!

      Usuń

Dziękuję, że zostawiasz po sobie ślad, bo to daje mi motywację do pisania. Fajnie jest mieć świadomość, że moje słowa nie trafiają w próżnię. Każdy komentarz czytam z uwagą, choć nie na każdy odpisuję. Nie widzę sensu w odpisywaniu dla samej zasady, kiedy nie mam nic do dodania. Mam nadzieję, że to rozumiesz.