18.01.2013

Mroczny Rycerz Powstaje (reż. Ch. Nolan, 2012)




Ostatnia odsłona przygód Batmana od Christophera Nolana czyli Mroczny Rycerz Powstaje była jednym z największych filmowych wydarzeń minionego roku. Mocno reklamowany film każdy szanujący się kinoman chciał obejrzeć. Mi nie udało się trafić  do kina, niemniej w pewnym momencie, naczytawszy się dziesiątek recenzji miałam wrażenie, że sama już go zobaczyłam. Tak naprawdę udało mi się jednak dopiero niedawno, już na DVD. I co? I nie żałuję, że nie poszłam do kina, bo Mroczny Rycerz Powstaje nie jest bynajmniej tym, na co czekałam.

Nie jestem znawczynią kina o superbohaterach, ale widziałam wszystkie poprzednie filmy o Batmanie i w porównaniu z większością z nich, The Dark Knight Rises wypada blado. Przede  wszystkim w opowieści o Batmanie jest zaskakująco mało Batmana. Właściwie jest to Batman bez Batmana. Bruce Wayne wycofuje się ze swojej „działalności” superbohatera po tym, jak wziął na siebie przed ośmiu laty śmierć Harveya Denta i okrył Batmana niechlubną sławą. Mnogość pozostałych bohaterów przyprawia natomiast o zawrót głowy, tyle że wychodzi filmowi na niekorzyść. Żaden z bohaterów nie jest pokazany w pełni, to tylko papierowe szkice. Są nudni i nieciekawi, w ich przedstawieniu brakuje choćby odrobiny głębi psychologicznej. Najbardziej zmarnowany wydaje się być potencjał tak zdolnej aktorki jaką jest Marion Cotillard. Jej Miranda Tate jest kompletnie obojętna widzowi, nie wzbudza totalnie żadnych uczuć, a odgrywa przecież ważną rolę w życiu Batmana (choć kiedy ni z tego ni z owego lądują w łóżku jest to dla mnie zabawne). Całkiem ciekawie wypada za to postać Johna Blake’a, choć obsadzenie w tej roli Josepha Gordona - Levitta wydaje mi się pójściem na łatwiznę – aktor znany jest z postaci dobrodusznych i prawych idealistów i podobny typ człowieka gra tutaj. Jego bohater jest nieznośnie nijaki, ale jednak staje się bohaterem niemalże najważniejszym w tej części. Bane, czyli największy przeciwnik Batmana, został zagrany przez Toma Hardy’ego, który moim zdaniem roli sprostał – a nie była ona łatwa zważywszy na to, że grał cały czas w masce, więc odpadała ekspresja twarzy - jednak nie na tyle, by jakoś na trwałe zapisać się w pamięci widzów. Bane to czarny charakter, który, owszem, intryguje, ale który nie jest na tyle ciekawy, by hipnotyzować widzów jak Joker Heatha Ledgera. I być może w tym tkwi właśnie problem tej części trylogii, że nie ma tu jednej, wyrazistej postaci, która rządziłaby na ekranie, byłaby filarem fabuły i dla której ten film by się oglądało. Nie jest nią też przecież Kobieta Kot aka Selina Kyle. Anne Hathaway owszem, pasuje do tej roli (choć jeśli porównać ją do Michelle Pfeiffer to wypada słabo) wyglądem i widać, że tę postać „czuje”, ale jej kwestie i w ogóle cały jej wątek jest tak sztuczny, że chyba powinnam uznać go za najgorszy i kompletnie niepotrzebny. Na przykładzie tego wątku widać, że ten film bardziej od poprzednich jest idealnym przeniesieniem na ekran komiksowych okienek z dialogami w dymkach, bo totalnie pominięta jest tu logika, uczucia, związki przyczynowo - skutkowe, psychologia postaci – widzimy tylko kolejno następujące po sobie sceny wyprane z sensów. I tak np. zero napięcia na linii Selina – Bruce skutkuje wielką miłością. Irytujący jest też sam fakt braku podania jakiejkolwiek genezy Kobiety Kot i wyjaśnienia jej niesamowitych zdolności (dość powiedzieć, że potrafi ona pojawić się znienacka w zamkniętym pomieszczeniu i zabić celnym strzałem Bane’a, co nie udaje się nikomu przez cały film).


Rażą jeszcze mało realistyczne sceny akcji, których jest w dodatku za dużo w stosunku do dialogów. Te i tak są słabiutkie, nie zapadają w pamięć jak to było w przypadku Mrocznego Rycerza. Zresztą, Rycerz niby nadal mroczny, ale kończy happy endem,, który mi jakoś do Batmana nie pasuje. No chyba, że zakończenie jest zwodnicze. Z pewnością jest sztampowe, zbyt dosłowne, przesłodzone. Nie tylko ja jestem zdania, że powinno być minimalnie przycięte i pewnie wszyscy jesteśmy też zgodni co do tego w którym momencie. I to chyba paradoksalnie główny powód, by ten film obejrzeć – zobaczyć, jak źle można skończyć tak dobrą historię.

Nie uważam mimo wszystko, że Mroczny Rycerz Powstaje był dla mnie stratą czasu. Bawiłam się nieźle, bo jednak historia Batmana ma w sobie coś, co sprawia, że ogląda się ją przyjemnie. Być może to stałe sprawdzone elementy czy raczej postaci: sam Bruce Wayne, którego lubię, komisarz Gordon, Alfred, no i mroczny klimat Gotham City. Choć film jest przewidywalny bardziej niż poprzednie części i nie bardzo trzyma w napięciu, jego seans się nie dłuży. Za to irytuje, bo nie jest to scenariusz, do którego przyzwyczaił nas Nolan. Chciałoby się więcej.

Moja ocena: 7/10

2 komentarze:

  1. Hm, no trudno, żeby Bane przyćmił postać sfiksowanego Jokera, który przede wszystkim porażał swoją nad ekspresją;). Ale rozumiem, że nie wszystkim musiało się podobać. Ja pomimo wad i tak oceniam tę produkcję dobrze, bo po prostu lubię tematykę Mrocznego Rycerza. A Cotillard? Jak dla mnie nie tyle nie wykorzystano jej potencjału, co grała dokładnie tak samo jak w "Incepcji", co już niekoniecznie musi być winą samego reżysera.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dałem dokładnie taką samą ocenę. I mnie też nowy Batman zwczyajnie zawiódł. Od poprzednich filmów Nolana wypadł znacznie słabiej. W zasadzie nawet w swojej recenzji pisałem podobne rzeczy, szczególnie o fatalnym, przesłodzonym zakończeniu. Ale też jakoś na siłę się nie pastwiłem. To dobre kino, dobra rozrywka, choć w trakcie jego oglądania idzie niestety trochę ponarzekać.

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że zostawiasz po sobie ślad, bo to daje mi motywację do pisania. Fajnie jest mieć świadomość, że moje słowa nie trafiają w próżnię. Każdy komentarz czytam z uwagą, choć nie na każdy odpisuję. Nie widzę sensu w odpisywaniu dla samej zasady, kiedy nie mam nic do dodania. Mam nadzieję, że to rozumiesz.