Broadchurch to serial, o którym się mówi i będzie się mówić, bo
to jedna z najgłośniejszych premier telewizyjnych, przynjamniej w Wielkiej
Brytanii. Telewizja ITV trafiła na podatny grunt, bo kameralne historie
kryminalne cieszą się ostatnio dużym powodzeniem. Broadchurch nie bez powodu nazywany jest brytyjską odpowiedzią na The Killing. To krótka, 8-odcinkowa
seria, koncentrująca się wokół sprawy morderstwa 12-letniego chłopca,
mieszkańca małego nadmorskiego miasteczka Broadchurch, Danny’ego Latimera. Sprawę
prowadzi para detektywów – Alec Hardy, który właśnie przybył do Broadchurch by
zostać szefem tutejszej policji i sierżant Ellie Miller, której Hardy sprzątnął
owe stanowisko sprzed nosa. Z oczywistych przyczyn, para nie dogaduje się ze
sobą najlepiej. Skąd my to znamy, chciałoby się rzec. Podobieństw do The Killing czy rozwiązań typowych dla
seriali kryminalnych (np. Mostu nad
Sundem, o którym pisałam tutaj) jest w Broadchurch
sporo, a jednocześnie jest to serial totalnie oryginalny.
O
sukcesie serialu w dużej mierze decyduje miejsce jego akcji. Broadchurch to
małe miasteczko, w którym wszyscy się znają, mieszkańców nie ma wielu, więc
siłą rzeczy każdy jest podejrzany. Tropy prowadzą do różnych mieszkańców. Oczy
widzów są szczególnie zwrócone na miejscowego księdza, właściciela kiosku,
listonosza, przyjaciela Danny’ego ze
szkoły i przyjaciela rodziny Latimerów. Oraz tajemniczą kobietę, Susan. Aby
jeszcze bardziej zamieszać w głowach widzów, scenarzyści samych Latimerów też
nie przedstawiają bez skazy – ojciec coś ukrywa, córka przechowuje narkotyki,
babcia jest nadzwyczaj opanowana… Broadchurch
tylko z pozoru jest serialem o śledztwie. Tak naprawdę najważniejsze są tu
relacje międzyludzkie, które na przykładzie małomiasteczkowej społeczności
można pokazać najpełniej i najbardziej prawdziwie. W głowie kołacze też cały
czas pytanie – jaki był powód tego, kto zabił Danny’ego? Czym chłopiec mógł
zawinić? Tego praktycznie do końca trudno się domyśleć. Ostatecznie,
rozwiązanie sprawy okazuje się dość zaskakujące, choć nie powiem wam czy to
zaskoczenie pozytywne czy negatywne. Najważniejsze, że na poznaniu mordercy się
nie kończy. Sporo miejsca poświęcone jest reakcji mieszkańców Broadchurch,
którzy poznając nazwisko sprawcy po raz kolejny doświadczają ogromnego
wstrząsu.
Broadchurch jest w dużej mierze serialem o stracie i pustce.
Rodzina Latimerów traci syna, brata, wnuka. Obserwujemy ich życie po stracie i
próby pogodzenia się z nią, każdego członka rodziny na swój sposób.
Rozgoryczenie powodowane stratą kryje też w swoich smutnych oczach Alec Hardy,
z pewnością najlepiej napisana postać serialu. David Tennant w tej roli jest
bezapelacyjną gwiazdą tego serialu. Jego Hardy to postać złożona, do której nie
można nie żywić sympatii, pomimo że zachowuje się czasem jakby był wyprany z
uczuć. To tylko poza, którą przybierać nauczyło go doświadczenie. Swoją stratę
ma też Ellie Miller, zagrana fenomenalnie przez Olivię Colman, która największy
popis aktorstwa dała w ostatnim odcinku serialu. Ale, jeśli jesteśmy już przy
aktorstwie, bez zarzutu sprawują się także pozostali aktorzy, którzy odegrali
swoje role tak, że ani przez chwilę nie mogliśmy skreślić kogoś z listy
podejrzanych. Jak się okazuje, to także zasługa sprytnego pomysłu zastosowanego
przez twórców. Otóż, oprócz czterech osób z obsady, reszta nie wiedziała kto
jest mordercą. Z kolei osoba wcielająca się w mordercę, dowiedziała się, że nim
jest na dwa tygodnie przed końcem zdjęć. Być może w tym rozwiązaniu tkwi sekret
sukcesu Broadchurch, jednak to z
pewnością nie wystarczyłoby, żeby zachwycić coraz bardziej wymagających widzów.
Producenci nie zapomnieli o tym, że ludzie lubią patrzeć na coś, co jest ładne.
I Broadchurch takie właśnie jest,
dzięki ręce operatora, Matta Greya. Grey wydobył piękno z nadmorskich klifów,
wyczarował ujęcia, które doskonale oddają senną atmosferę miasteczka i skadrował
zdjęcia tak, że czuć w nich rękę dobrego fachowca. Ekran spowity jest w
pięknych kolorach, które ciekawie kontrastują z aurą zbrodni i gęstą atmosferą panującą w miasteczku.
Czemu
jeszcze spodoba wam się Broadchurch?
Bo montaż jest tu równie dużą siłą napędową narracji jak np. w oscarowym The Social Network. A używane od czasu
do czasu slow motion niebywale
podkreśla emocje sceny, w której zostaje wykorzystane. Muzykę do serialu stworzył
natomiast Olafur Arnalds, coraz bardziej doceniany multiinstrumentalista
islandzki. Islandzka muzyka jaka jest, każdy wie – to muzyka intymna,
kameralna, ociekająca melancholią. Do takiego serialu jak ten – idealna.
Galeria
pełnokrwistych postaci, piękna oprawa muzyczna i wizualna, niepokojący klimat –
wszystko to sprawia, że w Broadchurch
można się rozsmakować i połknąć łapczywie te osiem odcinków w krótkim czasie.
Chciałoby się do bohaterów i miasteczka wrócić już teraz, ale przyjdzie nam
poczekać niemal rok. Bo dobra informacja jest taka, że Broadchurch powróci. Nie wiadomo, czy z tymi samymi bohaterami w
rolach głównych, ale wróci. Jeśli więc jeszcze nie oglądaliście, czas to
zmienić. Bo o Broadchurch jeszcze
usłyszycie.
Moja
ocena: 9/10
skuszę się na ten serial!
OdpowiedzUsuńWidzę, że i Ty zostałaś zainfekowana tym serialem. Mi jest teraz ciężko zachwycić się czymś innym. Polecam też australijskie "Top of the Lake" J. Campion. Dobre, ale żółta koszulka lidera serialowego pozostaje nadal u angoli:)
OdpowiedzUsuńJak mogłam nie zostać zainfekowana skoro całkiem sporo osób, które podczytuję, go poleca ;) O "Top of the lake" też już oczywiście słyszałam i chyba się skuszę, dla Elizabeth Moss, którą lubię w "Mad Men".
UsuńMam blog w podobnej tematyce. Zapraszam. Tematyka filmowa, muzyka i życie codzienne -pisane wierszem, więc miłe będzie dostać wpis. Pozdrawiam, autorka versemovie.blog.pl
OdpowiedzUsuńHm, kolejna rzecz do obejrzenia. Z ulgą przyjęłam że to tylko osiem odcinków, bo jednak zaległości filmowo/serialowe wciąż rosną a czas się nieubłaganie kurczy.
OdpowiedzUsuń