Twórcom "Jak zostać królem" udała
się trudna sztuka. Film jest wciągający, choć zbudowany wyłącznie z dialogów
(za to jak fenomenalnych). To film kostiumowy, ale nawet na tle innych w swoim
gatunku wydaje się być dość oryginalny. Nie ma tu przyjęć, balów, dworskiego
splendoru, lecz raczej królewska codzienność, która jest chyba znacznie
ciekawsza. Bohaterowie filmu, a więc Książe Yorku, przyszły król Jerzy VI
(Colin Firth) i jego żona (Helena Bonham Carter) ukazani są jako zwykli, ciepli
i sympatyczni ludzie, mający dystans do zajmowanej przez siebie pozycji. Arystokratyczne
pochodzenie nie chroni przed ułomnościami czego dowodem był jąkający się król,
mistrzowsko zagrany przez Colina Firtha. Ta rola, o której tak głośno od kilku
miesięcy, to rzeczywiście wielki popis jego talentu. Colin jąka się i zacina
bardzo wiarygodnie, a do tego jeszcze swoją mimiką i gestami tak potrafi
oddawać emocje (co mocno było widać już w "Samotnym mężczyźnie") swojego
bohatera, że właściwie mógłby nic nie mówić, a my i tak będziemy wiedzieć co
czuje. Tak grać potrafi tylko wielki aktor. Jeśli Akademia oscarowa nie sprawi
nam żadnej niespodzianki i statuetki powędrują w tym roku do Firtha i Natalie Portman,
będzie to w moim mniemaniu najbardziej trafiony werdykt od lat.
Ale nie tylko o jąkaniu się jest
ten film. To też film o niezwykłym człowieku jakim był Lionel Logue (Geoffrey
Rush), niespełniony aktor, który leczył wadę wymowy Jerzego VI. Jednocześnie
został jego długoletnim przyjacielem. Bo "Jak zostać królem" jest może właśnie
przede wszystkim filmem o samotności, dość powszechnej wśród arystokracji,
jeśli przypomnieć sobie liczne inne „królewskie” filmy. A czy król może
zaprzyjaźnić się ze zwykłym, niezbyt majętnym człowiekiem z ludu, w dodatku
skrajnie ekscentrycznym? Jak się okazuje pokrewieństwo dusz jest niezależne od
pochodzenia.
Końcowa scena filmu, przemówienie
króla, sprawiła że zakręciła mi się łza w oku. Lubię filmy o ludziach, którzy
zmagają się ze swoimi słabościami, muszą pokonać siebie i dzięki ciężkiej pracy
finalnie odnoszą sukces. A o tym właśnie jest ten film. Jednak jestem
przekonana, że nie robiłby tak dobrego wrażenia, gdyby nie doskonała obsada.
Cała trójka głównych aktorów otrzymała za swoje role nominacje zarówno do
Złotych Globów, jak i Oscarów. Nie są to z pewnością nominacje bezpodstawne.
Helena Bonham Carter jest mi raczej znana z ról ekscentrycznych kobiet i nie
wyobrażałam jej sobie w roli dystyngowanej księżnej. Jednak przemyciła do tej
roli sporo luzu, uczyniła z przyszłej królowej kobietę pewną siebie, ale nie wyniosłą,
nie sztywną, mającą ogromny dystans do samej siebie (co chyba jednak nie
wymagało od Heleny dużego wysiłku), a przy tym niezwykle oddaną mężowi. Jestem
pod wrażeniem. Nie gorzej od Heleny spisał się Geoffrey Rush. Jego miny, gesty,
ekspresja i sam wygląd są tak charakterystyczne, że trudno być wobec nich
obojętnym. Jak nikt Rush sprawdza się w roli lekkich dziwaków. Naprawdę nie
wyobrażam sobie całej obsady w jakimś zmienionym składzie. Trudno o to, by w
filmie naprawdę wszyscy główni bohaterowie zagrali równie dobrze, a tutaj to
się udało.
Na bardzo dobry efekt końcowy
zapracowali jednak nie tylko aktorzy. Uwagę zwracają też zdjęcia, scenografia
czy muzyka. Film Toma Hoopera jest dopracowany w każdym szczególe. Mimo to
jednak uważam, że przegrywa rywalizację z takimi filmami jak "Social Network" czy
"Black Swan". Jest bardzo dobry, ale nie zapiera tchu w piersiach, nie odbiera
mowy, nie chodzi za Tobą długo po seansie. Tegoroczna oscarowa
konkurencja jest moim zdaniem zbyt silna. Trzymam jednak kciuki za BAFTĘ dla
najlepszego brytyjskiego filmu roku.
Moja ocena to 8/10
Chyba na tym polega wielki problem tego filmu. Fabuła niekoniecznie nadąża za świetnymi kreacjami aktorskimi. Choć film jest naprawdę dobry a miejscami wybitny to jednak nie porusza tak bardzo jak inne produkcje. nie mniej jeśli nie nagrodzą aktorów ( przynajmniej połowy;) to będzie to wielka zbrodnia
OdpowiedzUsuń