Zacznijmy
od tego, że Disco Polo utrzymane jest w hollywoodzkiej konwencji, która wbrew
pozorom znakomicie nadaje się do tego, by mówić o american dream, amerykańskim
śnie, którym było disco polo dla jego twórców i wykonawców. Choć ta baśniowa
sceneria, która jest tłem dla filmowych wydarzeń – z kolorowymi kostiumami,
limuzynami, jachtami i …pustynią, nie każdemu przypadnie do gustu i może wydać
się przesadą – w tym szaleństwie jest metoda! Ja to kupuję i uważam, że Maciej
Bochniak, reżyser filmu (wespół z Mateuszem Kościukiewiczem, który występuje
tym razem w roli współscenarzysty), miał genialny pomysł. Dzięki tej stylizacji
jego film bawi, śmieszy, a jednocześnie nie jest pozbawiony refleksji.
Bo
przecież dla zwykłego Zenka (i nie mam tu na myśli żadnego konkretnego
wykonawcy disco polo) nagły wielki sukces tak właśnie musiał wyglądać. Może
wszystko było bardziej przaśne (wszak był to początek lat 90.), może nie były
to limuzyny, może pieniądze były mniejsze, ale dla tego człowieka, który
jeszcze wczoraj siedział na zapyziałej prowincji, a nagle dzięki swojej muzyce
znalazł się w wielkim świecie, znanym mu dotąd tylko z telewizji, to musiał być
american dream. Celowe przerysowanie tej sytuacji pomaga widzowi w zrozumieniu
fenomenu tej muzyki i tego jak wynosiła ona swoje gwiazdy na piedestał. Zwłaszcza,
że jest też w filmie bardzo ważny moment, który obecny jest pewnie w życiu
każdego artysty – kiedy woda sodowa uderza do głowy i wydaje mu się, że jest
nie wiadomo kim. A Bochniaka ten kryzys przechodzi, a jak jest w życiu –
wiadomo.
Disco
Polo, choć jest komedią, a z tymi bywa różnie, to kino bardzo inteligentne,
które nie traktuje widza jak półgłówka. Już samą konwencję trzeba zaakceptować,
zrozumieć po co są tu np. motywy z westernu – i wiedzieć, że nie należy brać
ich poważnie. Ale co najważniejsze, Disco Polo naprawdę śmieszy i nie są to
żarty kloaczne. Sprostać gustom polskiej publiczności nie jest co prawda
trudno, bo już same sceny, w których Dawid Ogrodnik śpiewał do wtóru grającego
na klawiszach Piotra Głowackiego i podrygiwał niczym Marcin Miller czy Tomasz
Niecik, budziły na sali kinowej salwy śmiechu. Być może dlatego, że wszyscy
wiemy, że disco polo to obciach, a tu nagle staje przed nami aktor (który na
pewno takiej muzyki nie słucha) i śpiewa Ona tańczy dla mnie, z pełnym
zaangażowaniem, wiarą w to co śpiewa i z radością. To też dowód na to, że Dawid
Ogrodnik wykonał kawał porządnej roboty – przede wszystkim sam wykonuje w
filmie wszystkie piosenki, ale widać, że również spędził godziny na oglądaniu
odpowiednich teledysków, co zaowocowało profesjonalnymi scenicznymi ruchami. Trudno
uwierzyć, że ten chłopak wcześniej grał hip – hopowca i niepełnosprawnego
nastolatka. Oglądając go na ekranie miałam wrażenie, jakby nic innego w życiu
nie robił tylko śpiewał disco polo. Podobnie wiarygodnie wypadł zresztą Piotr Głowacki, który z
tego duetu miał być tym śmieszniejszym (ale nie głupkowatym) i bardziej wątpiącym w sukces. I faktycznie
był, udowadniając, że także jest aktorem wszechstronnym, którego jeszcze nie
raz zobaczymy w wielkiej roli.
Perełką,
jak można się było spodziewać po zwiastunie, jest oczywiście postać Daniela Polaka,
w którego wciela się Tomasz Kot, po raz kolejny udowadniając, że zagra każdego,
za każdym razem robiąc to genialnie. Nazwisko Polaka jest oczywiście
nieprzypadkowe, bo jak „coś się Polakowi spodoba, to to się będzie wszystkim
podobać”. Coś w tym jest. Zostając przy aktorach, trzeba wspomnieć o Joannie
Kulig, która występuje w roli dla niej idealnej. Aktorka jest ogromnie
utalentowana wokalnie, co reżyserzy na szczęście coraz częściej wykorzystują.
Jako uwodzicielska królowa disco polo, żyjąca w złotej klatce, Kulig wypada
zachwycająco. Obok niej mamy w obsadzie jeszcze inną młodą aktorkę, Aleksandrę
Hamkało, którą w tym roku można było już oglądać w Ziarnie prawdy. Tym razem widzimy
ją w dużo ciekawszej, choć też drugoplanowej roli. Jako wyluzowana chłopczyca
Hamkało wypadła świetnie, nieco zabawnie, i zdecydowanie dała się zapamiętać. Może
to znak, że odtwórczyni niechlubnej głównej roli w Big Love powinna grać
właśnie w komediach? Komediowy talent ma też pewnie Mateusz Kościukiewicz, dla którego
brawa za dystans do siebie. Współscenarzysta filmu jest przecież aktorem, więc na ekranie się też pojawia. W kilku rolach. Przez jakieś 1,5 minuty łącznie. Takie mrugnięcia okiem do widza lubię.
Nie
będę się rozpisywać na temat strony technicznej czy wizualnej filmu, bo wypadła
po prostu bardzo dobrze – począwszy od strojów przez scenografię i
charakteryzację. Jest kolorowo i kiczowato, czyli tak jak być powinno. Efekty
specjalne może i nie są na najwyższym poziomie, ale myślę, że to był trochę
zamierzony ruch. Prawdziwym smaczkiem są natomiast aluzje do innych filmów.
Część z nich dostrzegą być może tylko bardziej zaawansowani kinomaniacy, ale
parodię sceny z Titanica zauważy każdy. I tym sposobem mogę podsumować, że film
Bochniaka nie ma właściwie słabych stron ani znaczących wad, poza sekwencją
zbliżającą nas do finału. Motyw z cofnięciem czasu zupełnie niepotrzebny,
strzelanina na dachu Pałacu Kultury także – co za dużo, to niezdrowo i do
konwencji filmu nie pasowało to wcale. Jednakże sam finał, bajkowy, cukierkowy,
hollywoodzki – z happy endem, a jakże - rozczula i wyraźnie odwołuje się do
siedzącej gdzieś w nas polskości i patriotyzmu. Bo przecież „wszyscy Polacy to
jedna rodzina”. I każdy z nas słuchał kiedyś disco polo.
Moja
ocena 9/10
Bardzo ciekawa recenzja bardzo dobrego filmu. Jedno z ciekawszych polskich dzieł filmowych w ostatnim czasie!
OdpowiedzUsuń