Do
rozdania Oscarów pozostało niewiele czasu, więc śpieszę się z opiniami o kilku
nominowanych filmach. Pisałam już o Zniewolonym,
American Hustle, Ona i Tajemnicy Filomeny – wszystkie te recenzje
znajdziecie na mediarivermagazine.pl (nie widzę sensu, żeby je tu przeklejać w
całości, skoro mogę wam podać link). O Grawitacji
pisałam w poprzedniej notce. Dziś czas na pozostałe filmy nominowane w
kategorii najlepszy film. Plus do tego Sierpień
w hrabstwie Osage, który moim zdaniem jest lepszy od kilku swoich kontrkandydatów
i również powinien znaleźć się w gronie wyróżnionych nominacją.
Atmosfera
filmu Johna Wellsa, twórcy m.in. amerykańskiej wersji serialu Shameless, jest tak duszna, jak klimat
panujący w Sierpniu w hrabstwie Osage.
Z nieba leje się żar, a z ust członków rodziny Weston padają przykre słowa.
Nikt nie jest w stanie jednak przebić nestorki rodu – Violet Weston, w którą
brawurowo wciela się Meryl Streep. Nie przeczę, że Sierpień... ogląda się tak
dobrze właśnie z jej powodu. Meryl daje brawurowy popis swoich umiejętności,
tworząc postać o wysokim ego i wybuchowym temperamencie, która nie pozwala
sobie na „pęknięcie”. Ale ten film to nie tylko Meryl Streep. Inni aktorzy nie
dali się przyćmić wielkiej aktorce i również starają się z mniejszym – jak Ewan
McGregor – czy większym – jak Julia Roberts – powodzeniem stworzyć znakomite
kreacje. Właściwie aktorsko jest to jeden z najmocniejszych filmów jakie
ostatnio oglądałam. Poza Abigail Breslin, o której nie wiem czy w ogóle warto
wspominać, bo ona raczej miała tu być takim dodatkiem do dorosłych gwiazd niż
jedną z czołowych bohaterek, cała obsada gra świetnie, każdy zasługuje na
uznanie (fajnie też zawsze zobaczyć Benedicta Cumberbatcha w innej roli niż
Sherlock), a chemia jaką się udało im wszystkim stworzyć (widoczna głównie w
scenie przy stole) jest ideałem.
A
sam przepis na film jest sprawdzony – zebrać w jednym miejscu dużo postaci, nie
rzadko ze sobą skonfliktowanych, o odmiennych postawach i sprawić, że między
nimi zaiskrzy. Taki punkt wyjścia jest pretekstem dla fenomenalnego aktorstwa –
to przede wszystkim. Ale Sierpień… to
także film, który jest w stanie poruszyć nas, skłonić do przemyśleń czy po
prostu do porównań filmowej rodziny z naszą własną. Bo przecież każda rodzina
ma swoje brudy i tajemnice. I choć to nagromadzenie skrywanej dotąd agresji,
wrogości, urazów staje się w pewnym momencie trochę ciężarem dla widza, Sierpień…to naprawdę film, któremu warto
poświęcić wieczór.
Wilk z Wall Street 8/10
Wilk z Wall Street trwa bite trzy godziny. A jednak właściwie nie nudzi.
Trudno znaleźć jakiś moment przestoju w tym długim filmie, moment w którym widz
zacząłby się nudzić. Brawa za to. Akcja nie zwalnia ani na chwilę, choć co do
samej jej atrakcyjności dla widza, mam trochę wątpliwości. Film Scorsese bawi,
zajmuje, porusza do czasu. Z czasem staje się nużący. Seks, narkotyki, alkohol
i przekręty głównego bohatera przestają robić wrażenie. Scorsese opowiada nam
historię pewnego człowieka, człowieka, który szybko się dorobił, ale który
popadł też w uzależnienie i wiele stracił. Tyle, że takie historie widzieliśmy
już wiele razy. Scorsese swoim filmem nie wnosi wiele – no, może bije rekord
użycia słowa „fuck” w filmie. Jest tu wiele dobrych scen, scen zabawnych,
robiących wrażenie. Są kapitalne dialogi. Jest Leonardo DiCaprio, który gra
świetnie. Nie jest to moim zdaniem jego rolą życia, były lepsze okazje by dać
mu Oscara, ale w roli Jordana Belforta naprawdę ma okazję, i wykorzystuje ją, by
się wykazać. Pokazuje cały wachlarz emocji, tworzy postać barwną,
charakterystyczną, wyrazistą – dość podłą, a jednak budzącą sympatię. Ale mimo
tych wszystkich zalet, do których warto dorzucić jeszcze montaż, do Wilka z Wall Street nie mam ochoty
wracać. I to jest trochę moje małe rozczarowanie.
Witaj w klubie 8/10
Okres
okołooscarowy to prawdziwa wylęgarnia opowieści opartych na faktach. Wiadomo,
najlepsze historie pisze samo życie. A Akademia to kocha. Ale ubrać taką
historię w filmowy kostium tak, by nie zanudzić widza i wzbudzić w nim emocje,
nie zawsze się udaje. Witaj w klubie nie można jednak niczego
zarzucić. Ten dwugodzinny film od początku do końca wywołuje emocje i wzbudza
rosnące zaciekawienie. Fascynująca jest sama historia – nosiciela HIV, Rona
Woodroofa, który na przekór amerykańskiemu prawu zajmuje się zdobywaniem i
dystrybucją wśród chorych nielegalnych, ale przedłużających życie leków. Jego
determinacja, wola walki i chęć życia oraz uratowania żyć innych jest
przejmująca w dużej mierze za sprawą kreacji Matthew McConaugheya. Ale do tego
dochodzi jeszcze jedna subtelność – bohater jest, gdy go poznajemy, homofobem,
a sam fakt, że jako nosiciel HIV sam jest uznawany za „pedała”, bo tak mówią o
nim koledzy, sprawia, że jeszcze bardziej chce się odciąć od takiego środowiska.
Katalizatorem przemiany będzie jednak spotkanie z Rayon – transseksualnym
mężczyzną, granym przez Jareda Leto. Nie będę pisać, jak bardzo cieszę się, że
Leto w końcu wrócił do grania w filmach, a nie na gitarze i to od razu w takim
stylu, bo zabrzmi to prawdziwie girl-fanowsko. Ale to, co robi swoim głosem,
gestami, mimiką jest naprawdę zachwycające. Łatwo byłoby przeszarżować w roli
transseksualisty, stworzyć postać stereotypową czy karykaturalną, ale Leto
zachowuje umiar i buduje bohatera bardzo niejednoznacznego. Relacja Ron – Rayon
to motor napędowy filmu, kolejne etapy tej znajomości przyciągają uwagę widza
najbardziej. Ale mocne wrażenie robi też będąca właściwie głównym tematem filmu
walka Rona z służbą zdrowia. Warto zaznaczyć, że akcja filmu dzieje się w
latach 80., kiedy epidemia AIDS dopiero dawała znać o sobie, a sami chorzy byli
w rękach medyków niczym króliki doświadczalne. Walczący o prawa chorych do
odpowiedniego leczenia Woodroof jest w oczach Amerykanów bohaterem rangi
Harveya Milka (którego znamy pod postacią Seana Penna z Obywatela Milka), z kolei wychudzony, wyniszczony McConaughey
bliski jest Tomowi Hanksowi z Filadelfii.
Witaj w klubie mogło być filmem bardzo ponurym, jednak jest tu
miejsce na subtelny humor, oswobadzający nas od emocji, a przyjęta konwencja
ratuje film od popadnięcia w banał. Nie ma tu moralizowania ani użalania się,
są co najwyżej oskarżenia. Twórcy nie epatują też widokiem chorych,
wyniszczonych ludzi, nie szokują, szukając środków wyrazu gdzie indziej. Film
pozbawiony jest też niestety jakiegoś artystycznego pazura – zdjęcia, muzyka,
sam klimat jaki udało się uzyskać na ekranie pozostawia widza z niedosytem. To
bardzo dobre kino, jednak jego fabuła jest zbyt ciężka emocjonalnie, a strona
wizualna zbyt nijaka, by chcieć do niego wracać.
Nebraska 8/10
Małe,
wielkie kino. Tyle powinno wystarczyć, by zachęcić do obejrzenia Nebraski, ale pokuszę się o więcej, bo
ten niepozorny film na to zasługuje. Niepozorny, bo pozbawiony wielkich nazwisk
i z fabułą, która nie wskazywałaby, że warto się nim zainteresować. A jednak. Wyprawa
ojca z synem po rzekomy milion dolarów, który wygrał ojciec, do rzeczonej
tytułowej Nebraski, jest dla reżysera
pretekstem do mówienia o ważnych sprawach: przede wszystkim o relacji dzieci –
rodzice i podążaniu za marzeniami. Jest w tym filmie prawdziwe życie, reżyser
skupia się na przeciętności. Akcję umiejscawia na zaściankowo myślących
peryferiach USA, a bohaterami czyni
ludzi nie zamożnych, nie pięknych, nie odnoszących sukcesów. Nebraska jest zwierciadłem, w którym
każdy z nas może się przejrzeć. Ekran zaludniają ludzie starzy, ale to właśnie
nimi się kiedyś staniemy, to w nich należy upatrywać naszych przyszłych
rozczarowań, rozgoryczeń i żalów straconej bezpowrotnie młodości.
Ubrana
w kostium kina drogi, Nebraska, mimo
powoli rozwijanej akcji czy wręcz mimo jej (pozornego) braku, wciąga i nie
nuży. Alexander Payne już raz udowodnił, że potrafi robić kino drogi, kręcąc
świetne Bezdroża. Podobnie jak i tam,
umiejętnie też przeplata w swoim najnowszym filmie śmiech i łzy. Zdziwaczały
staruszek, w którego fenomenalnie
wcielił się Bruce Dern, potrafi jednym komentarzem czy ciętą ripostą wywołać na
naszej twarzy szeroki uśmiech. Ale okazji do uśmiechu jest tu więcej, a Nebraska, będąc filmem nostalgicznym i
refleksyjnym, jest zarazem filmem nastrajającym bardzo pozytywnie. Jego siła
tkwi w prostocie – prostocie, która nie każdemu się spodoba, ale która wydaje
się być najlepszą drogą do opowiadania o tym, co w życiu ważne. Uzupełniony o
bardzo dobre kreacje aktorskie, zapadającą w pamięć nastrojową muzykę i czarno
– białe, wyśmienicie skadrowane zdjęcia, film Payne’a jest wśród tegorocznych
nominowanych do Oscarów prawdziwą perełką.
Kapitan Phillips 6/10
Kino
jednego aktora, góra dwóch, zawsze robi wrażenie na Akademii. Przed rokiem
mieliśmy Życie Pi, teraz jest Kapitan Phillips. Tom Hanks powrócił
chciałoby się powiedzieć do wielkiego grania. Choć mnie i tak bardziej poruszył
w Cast Away czy Terminalu. No ale czy jedna rola jest w stanie przesądzić o
wielkości filmu? Bo dla mnie w Kapitanie
Phillipsie dobry jest Hanks, dobry jest grający somalijskiego pirata Barkhad
Abdi, ale to wszystko. Scenariusz nie porywa, choć są momenty trzymające w
napięciu. Na początku wydawało mi się, że ja po prostu nie lubię takiego kina –
bo to jest jednak kino akcji. Ale to nie o to jednak chodzi, bo przecież i w
kinie akcji mam swoje perełki. A więc zabrakło mi chyba lepszych dialogów i
dogłębniejszego przedstawienia postaci samego kapitana. I nieuchwytnego czegoś
jeszcze. Szczerze mówiąc – ten film mnie po prostu wynudził. Może to słaby
argument, ale prawdziwy.
Moje typy oscarowe
Najlepszy
film:
Mój
faworyt: Ona
Wygra: Zniewolony
Najlepszy
aktor:
Mój
faworyt: Leonardo DiCaprio (tak za całokształt)
Wygra: Chiwetel Ejiofor
Najlepsza
aktorka:
Moja
faworytka: Cate Blanchett
Wygra: Cate Blanchett
Najlepszy
aktor drugoplanowy:
Mój
faworyt: Jared Leto
Wygra: Jared Leto
Najlepsza
aktorka drugoplanowa:
Moja
faworytka: Jennifer Lawrence
Wygra: Jennifer Lawrence/Lupita Nyong’o
Najlepszy
reżyser:
Mój
faworyt: Alexander Payne
Wygra: Steve McQueen
Najlepszy
scenariusz oryginalny:
Mój
faworyt: Ona
Wygra: Ona (oby!)
Najlepszy
scenariusz adaptowany:
Mój
faworyt: Przed północą
Wygra: Kapitan Phillips
Najlepszy
film nieanglojęzyczny: [tu widziałam zaledwie dwa filmy, ale myślę, że te
pozostałe niewiele by zmieniły w mojej opinii]
Mój
faworyt: W kręgu miłości (choć Polowanie podobało mi się równie mocno)
Wygra:
Wielkie piękno
Kategorie
takie jak montaż, dźwięk czy scenografia są dla mnie równie ciekawe i ważne,
jednak nie wiedziałam wszystkich filmów nominowanych w poszczególnych
kategoriach, więc nie ma sensu zabierać głosu.
Jak zwykle, Oscarów oglądać nie będę, co nie zmienia faktu, że czekam na niedzielę, a właściwie na poniedziałek, z dużą niecierpliwością :)
Moje typy troszkę się różnią od Twoich, ale ogólnie stwierdzam, że rywalizacja jest w wielu kategoriach bardzo wyrównana. Oczywiście najmocniej trzymam kciuki za DiCaprio, resztę wyników przeżyję z nieco mniejszym biciem serca :)
OdpowiedzUsuńNajbardziej żałuję, że widziałam tylko 2 filmy z kat. naj nieanglojęzyczny ("Polowanie" i "Witaj w klubie"), zwłaszcza, że "Wielkie piękno" zgarnia bardzo pozytywne opinie.
Ja od kilku lat twardo trwam w postanowieniu i śledzę Galę na żywo, w tym roku mam taki sam plan :)
Pozdrawiam!
Zawsze się zastanawiałam czy Matthew McConaughey pokaże w filmie coś więcej niż gołą klatę. I widzę, że ten dzień w końcu nadszedł. Nie widziałam jeszcze "Witaj w klubie", bo chcę go zobaczyć na dużym ekranie, a nie w słabej wersji z internetu. I wiem, że warto czekać :)
OdpowiedzUsuńChyba wszystkie blogi wymieniają swoje oscarowe typy. I mało jest rozbieżności. Ja się od tego powstrzymuję, bo po pierwsze nie obejrzałam wszystkich nominowanych filmów (a i tak w tym roku w tej kwestii jest postęp, zważywszy na brak czasu), a po drugie wolę być zaskoczona :)
Zobaczymy jutro rano.