28.02.2014

Z notatnika kinomanki, cz. XXV: Oscarowe filmy + moje typy

Do rozdania Oscarów pozostało niewiele czasu, więc śpieszę się z opiniami o kilku nominowanych filmach. Pisałam już o Zniewolonym, American Hustle, Ona i Tajemnicy Filomeny – wszystkie te recenzje znajdziecie na mediarivermagazine.pl (nie widzę sensu, żeby je tu przeklejać w całości, skoro mogę wam podać link). O Grawitacji pisałam w poprzedniej notce. Dziś czas na pozostałe filmy nominowane w kategorii najlepszy film. Plus do tego Sierpień w hrabstwie Osage, który moim zdaniem jest lepszy od kilku swoich kontrkandydatów i również powinien znaleźć się w gronie wyróżnionych nominacją.



Atmosfera filmu Johna Wellsa, twórcy m.in. amerykańskiej wersji serialu Shameless, jest tak duszna, jak klimat panujący w Sierpniu w hrabstwie Osage. Z nieba leje się żar, a z ust członków rodziny Weston padają przykre słowa. Nikt nie jest w stanie jednak przebić nestorki rodu – Violet Weston, w którą brawurowo wciela się Meryl Streep. Nie przeczę, że Sierpień... ogląda się tak dobrze właśnie z jej powodu. Meryl daje brawurowy popis swoich umiejętności, tworząc postać o wysokim ego i wybuchowym temperamencie, która nie pozwala sobie na „pęknięcie”. Ale ten film to nie tylko Meryl Streep. Inni aktorzy nie dali się przyćmić wielkiej aktorce i również starają się z mniejszym – jak Ewan McGregor – czy większym – jak Julia Roberts – powodzeniem stworzyć znakomite kreacje. Właściwie aktorsko jest to jeden z najmocniejszych filmów jakie ostatnio oglądałam. Poza Abigail Breslin, o której nie wiem czy w ogóle warto wspominać, bo ona raczej miała tu być takim dodatkiem do dorosłych gwiazd niż jedną z czołowych bohaterek, cała obsada gra świetnie, każdy zasługuje na uznanie (fajnie też zawsze zobaczyć Benedicta Cumberbatcha w innej roli niż Sherlock), a chemia jaką się udało im wszystkim stworzyć (widoczna głównie w scenie przy stole) jest ideałem.

A sam przepis na film jest sprawdzony – zebrać w jednym miejscu dużo postaci, nie rzadko ze sobą skonfliktowanych, o odmiennych postawach i sprawić, że między nimi zaiskrzy. Taki punkt wyjścia jest pretekstem dla fenomenalnego aktorstwa – to przede wszystkim. Ale Sierpień… to także film, który jest w stanie poruszyć nas, skłonić do przemyśleń czy po prostu do porównań filmowej rodziny z naszą własną. Bo przecież każda rodzina ma swoje brudy i tajemnice. I choć to nagromadzenie skrywanej dotąd agresji, wrogości, urazów staje się w pewnym momencie trochę ciężarem dla widza, Sierpień…to naprawdę film, któremu warto poświęcić wieczór.
  


Wilk z Wall Street trwa bite trzy godziny. A jednak właściwie nie nudzi. Trudno znaleźć jakiś moment przestoju w tym długim filmie, moment w którym widz zacząłby się nudzić. Brawa za to. Akcja nie zwalnia ani na chwilę, choć co do samej jej atrakcyjności dla widza, mam trochę wątpliwości. Film Scorsese bawi, zajmuje, porusza do czasu. Z czasem staje się nużący. Seks, narkotyki, alkohol i przekręty głównego bohatera przestają robić wrażenie. Scorsese opowiada nam historię pewnego człowieka, człowieka, który szybko się dorobił, ale który popadł też w uzależnienie i wiele stracił. Tyle, że takie historie widzieliśmy już wiele razy. Scorsese swoim filmem nie wnosi wiele – no, może bije rekord użycia słowa „fuck” w filmie. Jest tu wiele dobrych scen, scen zabawnych, robiących wrażenie. Są kapitalne dialogi. Jest Leonardo DiCaprio, który gra świetnie. Nie jest to moim zdaniem jego rolą życia, były lepsze okazje by dać mu Oscara, ale w roli Jordana Belforta naprawdę ma okazję, i wykorzystuje ją, by się wykazać. Pokazuje cały wachlarz emocji, tworzy postać barwną, charakterystyczną, wyrazistą – dość podłą, a jednak budzącą sympatię. Ale mimo tych wszystkich zalet, do których warto dorzucić jeszcze montaż, do Wilka z Wall Street nie mam ochoty wracać. I to jest trochę moje małe rozczarowanie.
















Okres okołooscarowy to prawdziwa wylęgarnia opowieści opartych na faktach. Wiadomo, najlepsze historie pisze samo życie. A Akademia to kocha. Ale ubrać taką historię w filmowy kostium tak, by nie zanudzić widza i wzbudzić w nim emocje, nie zawsze się udaje. Witaj w klubie nie można jednak niczego zarzucić. Ten dwugodzinny film od początku do końca wywołuje emocje i wzbudza rosnące zaciekawienie. Fascynująca jest sama historia – nosiciela HIV, Rona Woodroofa, który na przekór amerykańskiemu prawu zajmuje się zdobywaniem i dystrybucją wśród chorych nielegalnych, ale przedłużających życie leków. Jego determinacja, wola walki i chęć życia oraz uratowania żyć innych jest przejmująca w dużej mierze za sprawą kreacji Matthew McConaugheya. Ale do tego dochodzi jeszcze jedna subtelność – bohater jest, gdy go poznajemy, homofobem, a sam fakt, że jako nosiciel HIV sam jest uznawany za „pedała”, bo tak mówią o nim koledzy, sprawia, że jeszcze bardziej chce się odciąć od takiego środowiska. Katalizatorem przemiany będzie jednak spotkanie z Rayon – transseksualnym mężczyzną, granym przez Jareda Leto. Nie będę pisać, jak bardzo cieszę się, że Leto w końcu wrócił do grania w filmach, a nie na gitarze i to od razu w takim stylu, bo zabrzmi to prawdziwie girl-fanowsko. Ale to, co robi swoim głosem, gestami, mimiką jest naprawdę zachwycające. Łatwo byłoby przeszarżować w roli transseksualisty, stworzyć postać stereotypową czy karykaturalną, ale Leto zachowuje umiar i buduje bohatera bardzo niejednoznacznego. Relacja Ron – Rayon to motor napędowy filmu, kolejne etapy tej znajomości przyciągają uwagę widza najbardziej. Ale mocne wrażenie robi też będąca właściwie głównym tematem filmu walka Rona z służbą zdrowia. Warto zaznaczyć, że akcja filmu dzieje się w latach 80., kiedy epidemia AIDS dopiero dawała znać o sobie, a sami chorzy byli w rękach medyków niczym króliki doświadczalne. Walczący o prawa chorych do odpowiedniego leczenia Woodroof jest w oczach Amerykanów bohaterem rangi Harveya Milka (którego znamy pod postacią Seana Penna z Obywatela Milka), z kolei wychudzony, wyniszczony McConaughey bliski jest Tomowi Hanksowi z Filadelfii.

Witaj w klubie mogło być filmem bardzo ponurym, jednak jest tu miejsce na subtelny humor, oswobadzający nas od emocji, a przyjęta konwencja ratuje film od popadnięcia w banał. Nie ma tu moralizowania ani użalania się, są co najwyżej oskarżenia. Twórcy nie epatują też widokiem chorych, wyniszczonych ludzi, nie szokują, szukając środków wyrazu gdzie indziej. Film pozbawiony jest też niestety jakiegoś artystycznego pazura – zdjęcia, muzyka, sam klimat jaki udało się uzyskać na ekranie pozostawia widza z niedosytem. To bardzo dobre kino, jednak jego fabuła jest zbyt ciężka emocjonalnie, a strona wizualna zbyt nijaka, by chcieć do niego wracać.

Nebraska 8/10

















Małe, wielkie kino. Tyle powinno wystarczyć, by zachęcić do obejrzenia Nebraski, ale pokuszę się o więcej, bo ten niepozorny film na to zasługuje. Niepozorny, bo pozbawiony wielkich nazwisk i z fabułą, która nie wskazywałaby, że warto się nim zainteresować. A jednak. Wyprawa ojca z synem po rzekomy milion dolarów, który wygrał ojciec, do rzeczonej tytułowej Nebraski, jest dla reżysera pretekstem do mówienia o ważnych sprawach: przede wszystkim o relacji dzieci – rodzice i podążaniu za marzeniami. Jest w tym filmie prawdziwe życie, reżyser skupia się na przeciętności. Akcję umiejscawia na zaściankowo myślących peryferiach USA, a  bohaterami czyni ludzi nie zamożnych, nie pięknych, nie odnoszących sukcesów. Nebraska jest zwierciadłem, w którym każdy z nas może się przejrzeć. Ekran zaludniają ludzie starzy, ale to właśnie nimi się kiedyś staniemy, to w nich należy upatrywać naszych przyszłych rozczarowań, rozgoryczeń i żalów straconej bezpowrotnie młodości.

Ubrana w kostium kina drogi, Nebraska, mimo powoli rozwijanej akcji czy wręcz mimo jej (pozornego) braku, wciąga i nie nuży. Alexander Payne już raz udowodnił, że potrafi robić kino drogi, kręcąc świetne Bezdroża. Podobnie jak i tam, umiejętnie też przeplata w swoim najnowszym filmie śmiech i łzy. Zdziwaczały staruszek,  w którego fenomenalnie wcielił się Bruce Dern, potrafi jednym komentarzem czy ciętą ripostą wywołać na naszej twarzy szeroki uśmiech. Ale okazji do uśmiechu jest tu więcej, a Nebraska, będąc filmem nostalgicznym i refleksyjnym, jest zarazem filmem nastrajającym bardzo pozytywnie. Jego siła tkwi w prostocie – prostocie, która nie każdemu się spodoba, ale która wydaje się być najlepszą drogą do opowiadania o tym, co w życiu ważne. Uzupełniony o bardzo dobre kreacje aktorskie, zapadającą w pamięć nastrojową muzykę i czarno – białe, wyśmienicie skadrowane zdjęcia, film Payne’a jest wśród tegorocznych nominowanych do Oscarów prawdziwą perełką.


Kino jednego aktora, góra dwóch, zawsze robi wrażenie na Akademii. Przed rokiem mieliśmy Życie Pi, teraz jest Kapitan Phillips. Tom Hanks powrócił chciałoby się powiedzieć do wielkiego grania. Choć mnie i tak bardziej poruszył w Cast Away czy Terminalu. No ale czy jedna rola jest w stanie przesądzić o wielkości filmu? Bo dla mnie w Kapitanie Phillipsie dobry jest Hanks, dobry jest grający somalijskiego pirata Barkhad Abdi, ale to wszystko. Scenariusz nie porywa, choć są momenty trzymające w napięciu. Na początku wydawało mi się, że ja po prostu nie lubię takiego kina – bo to jest jednak kino akcji. Ale to nie o to jednak chodzi, bo przecież i w kinie akcji mam swoje perełki. A więc zabrakło mi chyba lepszych dialogów i dogłębniejszego przedstawienia postaci samego kapitana. I nieuchwytnego czegoś jeszcze. Szczerze mówiąc – ten film mnie po prostu wynudził. Może to słaby argument, ale prawdziwy.


Moje typy oscarowe

Najlepszy film:

Mój faworyt: Ona 
Wygra: Zniewolony

Najlepszy aktor:

Mój faworyt: Leonardo DiCaprio (tak za całokształt) 
Wygra: Chiwetel Ejiofor

Najlepsza aktorka:

Moja faworytka: Cate Blanchett 
Wygra: Cate Blanchett

Najlepszy aktor drugoplanowy:

Mój faworyt: Jared Leto 
Wygra: Jared Leto

Najlepsza aktorka drugoplanowa:

Moja faworytka: Jennifer Lawrence 
Wygra: Jennifer Lawrence/Lupita Nyong’o

Najlepszy reżyser:

Mój faworyt: Alexander Payne 
Wygra: Steve McQueen

Najlepszy scenariusz oryginalny:

Mój faworyt: Ona 
Wygra: Ona (oby!)

Najlepszy scenariusz adaptowany:

Mój faworyt: Przed północą
Wygra: Kapitan Phillips

Najlepszy film nieanglojęzyczny: [tu widziałam zaledwie dwa filmy, ale myślę, że te pozostałe niewiele by zmieniły w mojej opinii]

Mój faworyt: W kręgu miłości (choć Polowanie podobało mi się równie mocno) 
Wygra: Wielkie piękno

Kategorie takie jak montaż, dźwięk czy scenografia są dla mnie równie ciekawe i ważne, jednak nie wiedziałam wszystkich filmów nominowanych w poszczególnych kategoriach, więc nie ma sensu zabierać głosu.

Jak zwykle, Oscarów oglądać nie będę, co nie zmienia faktu, że czekam na niedzielę, a właściwie na poniedziałek, z dużą niecierpliwością :)  

2 komentarze:

  1. Moje typy troszkę się różnią od Twoich, ale ogólnie stwierdzam, że rywalizacja jest w wielu kategoriach bardzo wyrównana. Oczywiście najmocniej trzymam kciuki za DiCaprio, resztę wyników przeżyję z nieco mniejszym biciem serca :)
    Najbardziej żałuję, że widziałam tylko 2 filmy z kat. naj nieanglojęzyczny ("Polowanie" i "Witaj w klubie"), zwłaszcza, że "Wielkie piękno" zgarnia bardzo pozytywne opinie.
    Ja od kilku lat twardo trwam w postanowieniu i śledzę Galę na żywo, w tym roku mam taki sam plan :)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Zawsze się zastanawiałam czy Matthew McConaughey pokaże w filmie coś więcej niż gołą klatę. I widzę, że ten dzień w końcu nadszedł. Nie widziałam jeszcze "Witaj w klubie", bo chcę go zobaczyć na dużym ekranie, a nie w słabej wersji z internetu. I wiem, że warto czekać :)

    Chyba wszystkie blogi wymieniają swoje oscarowe typy. I mało jest rozbieżności. Ja się od tego powstrzymuję, bo po pierwsze nie obejrzałam wszystkich nominowanych filmów (a i tak w tym roku w tej kwestii jest postęp, zważywszy na brak czasu), a po drugie wolę być zaskoczona :)
    Zobaczymy jutro rano.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że zostawiasz po sobie ślad, bo to daje mi motywację do pisania. Fajnie jest mieć świadomość, że moje słowa nie trafiają w próżnię. Każdy komentarz czytam z uwagą, choć nie na każdy odpisuję. Nie widzę sensu w odpisywaniu dla samej zasady, kiedy nie mam nic do dodania. Mam nadzieję, że to rozumiesz.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...