Tym razem w notatniku jeszcze refleksje pooscarowe, trochę spóźnione. Nie ma więc sensu szerzej się rozpisywać o tych filmach, bo czytaliście o nich już z pewnością na niejednym blogu. Będzie więc stosunkowo krótko:
Moneyball – 5/10
Nudny film ze świetną rolą
Brada Pitta. Dużo gadania, za którym nic nie idzie, brak jakiegokolwiek
napięcia, sport, który nam, Europejczykom jest kompletnie obcy. Może jest w tym
filmie jakiś kunszt, którego nie potrafię docenić, ale po prostu wynudziłam
się.
Spadkobiercy – 7/10
Przyjemna obyczajówka z
Georgem Clooneyem dalekim od swojego standardowego emploi. George jest w tym filmie poważny, przytłoczony życiem (czy
raczej nieuchronną i bliską śmiercią żony) i prawie wcale się nie uśmiecha.
Dobrze w rolę jego zbuntowanej córki wcieliła się Shailene Woodley, fajny jest też motyw z jej
chłopakiem. Film sam w sobie jest przewidywalny i nie wieje raczej od niego
świeżością, ale ogląda się go całkiem ok. Brakuje jakiegoś punktu kulminacyjnego, czegoś co by jakoś mocniej potrząsnęło widzem. Niemniej Oscar za najlepszy scenariusz
adaptowany jest. Czyli może warto by przeczytać książkę, choć jakoś po filmie nie
mam na to szczególnej ochoty.
Artysta – 7/10
Film jest dobry, nie ulega to
wątpliwości. Ale żeby od razu tyle Oscarów? Moim zdaniem wystarczyło tylko to,
że jest niemy i oddaje hołd kinematografii (Akademia w tym roku wykazała się
skłonnością do sentymentu – w podobnym tonie tęsknoty za światem minionym
utrzymane są przecież Hugo i O północy w Paryżu). To bardzo fajnie,
że powstał taki film, przypominający nam o początkach kina. Dla wielu widzów
pewnie Artysta jest pierwszym
widzianym filmem niemym. W niczym nie ustępuje filmom z czasów kina niemego –
gdybyśmy nie wiedzieli, że powstał współcześnie pewnie dalibyśmy się nabrać.
Aktorzy grają jak grać powinni, trochę przerysowują swoje postaci, ale tak
chyba być powinno w tym wypadku (choć zachwytów nad tym całym Dujardenem nie
ogarniam); kostiumy i scenografia jak za dawnych lat, klimat jest, ale cień na wszystkie
zalety filmu rzuca kiepska fabuła. To trochę film o niczym. Nie poruszył mnie,
nie rozbawił, zostawił zupełnie obojętną. I jeszcze ta irytująca muzyka, za
którą jej twórca zgarnął jednakże Oscara. Przez pierwsze minuty nawet mi się
podobała, bo pasowała świetnie do obrazu, ale kiedy przez kolejne kilkadziesiąt
minut – nieważne czy sceny są wesołe czy smutne – ta muzyka właściwie zupełnie
się nie zmienia – robi się to męczące. Moim zdaniem o wiele lepiej byłoby
serwować widzowi muzykę bardziej oszczędnie, w momentach które naprawdę na to
zasługują. Mi ta nachalna, w kółko powtarzająca się, melodia przeszkadzała w
odbiorze. Żeby nie było, że tylko się czepiam – podobało mi się zakończenie. Artystę warto na pewno obejrzeć, bo jest
to ciekawy eksperyment. I ja raczej odbieram go jako eksperyment niż jako film.
Mój tydzień z Marilyn - 8/10
Bałam się, że ten film
„skrzywdzi” Marilyn, jej legendę, wypaczy jej obraz zapisany w naszej pamięci.
Nic bardziej mylnego. Przeczytałam kilka książek poświęconych MM (niestety, nie
wpadła w moje ręce jeszcze osławiona „Blondynka”) i obraz jaki się z nich
wyłania odpowiada temu, co widzimy w filmie Simona Curtisa. Nominacja do Oscara
dla Michelle Williams za rolę Marilyn zasłużona. Wcielić się w legendę nie było
na pewno łatwo, Michelle sprostała jednak temu zadaniu. Choć co do jej
fizycznego podobieństwa mam pewne zastrzeżenia, to już ruchy, gesty i mimikę
swojej bohaterki oddała bardzo wiernie. W ogóle aktorsko ten film stoi na
bardzo wysokim poziomie i to na pewno robi swoje dla ogólnej jego oceny. Gdyby
nie wybitna wręcz rola Kennetha Branagha (nominacja do Oscara powinna była
zamienić się w statuetkę), doskonała jak zawsze Judi Dench i poprawnie
spisujący się młodzi aktorzy, Eddie Redmayne i Emma Watson, film wiele by
stracił. Mój tydzień z Marilyn pokazuje
tylko wycinek z życia Marilyn, tydzień jaki spędziła na planie filmu Książe i aktoreczka. Wszystko co
powinniśmy wiedzieć o Marilyn udało się przez ten tydzień pokazać, począwszy od
uwielbienia jakim obdarzali ją mężczyźni, przez niezadowolenie, które
wywoływała częstokroć u reżyserów, po jej własne lęki, niską samoocenę i brak
pewności siebie. Jako jej fanka jestem zadowolona z tego, co zobaczyłam w filmie Curtisa.
Szpieg - oceny póki co brak
Do ponownego obejrzenia.
Oglądałam nieco śpiąca i nieuważna, nie byłam więc w stanie docenić misternego
scenariusza, skupić się na wszystkich wątkach i połączyć je w klarowną całość,
ale wrażenie ogólne jakie wywarł na mnie Szpieg
jest ogromnie pozytywne. Żeby jednak zrozumieć o co w tym filmie chodzi muszę
obejrzeć ponownie, ale będzie to czysta przyjemność. Już teraz jednak mogę
napisać, że jestem pod wrażeniem obsady: Oldman, Firth (za mało Firtha!),
Hardy, Hurt, Strong i na deser sam Sherlock – Benedict Cumberbatch (jakaż była
moja radość, gdy niespodziewanie zobaczyłam go na ekranie!).
I tyle. Pomysłów na następne wpisy kompletnie brak. Mam jednak nadzieję, że nie będzie zbyt długiego zastoju blogowego. Trzeba mi skończyć czytać Jane Eyre (a czyta się wyśmienicie), potem obejrzeć zeszłoroczną ekranizację i jeden wpis prawie gotowy :) Zresztą filmów na swoją kolej kilka czeka, tylko chęci brak. Skupiam się na krótszych formach, zaczynam 4 sezon Tudorów^^
Boże, już widze u Ciebie ze 4 typy na dobry film. A żadnych z nich nie oglądałam. Nie wiem jednak, czy podołam Artyście - kino nieme mnie odrzuca...
OdpowiedzUsuńz opisanych przez Ciebie filmów oglądałam Artystę i Mój Tydzień z Marilyn.
OdpowiedzUsuńMasz bardzo ciekawego bloga, zaglądam regularnie :)
Mi się "Artysta" bardzo podobał, dałam ósemkę, chyba też trochę z sentymentu. "Szpieg"- no tu niestety mocne rozczarowanie i tylko 6-stka, bo akcja rozwija się dopiero po godzinie. Reszty nie nadrobiłam, jakoś mi się nie chciało;).
OdpowiedzUsuńJa jak zwykle jestem do tyłu z oskarowymi filmami :) W tamtym roku większość obejrzałam na przełomie marca i kwietnia. Także nic ciekawego w tym temacie nie powiem. Mogę jedynie zapewnić, że na pewno któryś z filmów obejrzę :D
OdpowiedzUsuńZ tych filmów oglądałem tylko "Artystę". Moim zdaniem film jest rewelacyjny i Oscarów zdobył według mnie za mało ;) Wszystko mi się w nim podobało, poczynając od scenariusza przez aktorstwo Jeana Dujardina i Berenice Bejo, muzykę, oprawę wizualną, a kończąc na sprawnej realizacji, nawiązującej do starego kina. Nie jest to pierwszy niemy film jaki widziałem, jestem wielbicielem takich niemych komedii jak "Jeszcze wyżej" (1923), "Rozkosze gościnności" (1923), "Generał" (1926) oraz filmy Chaplina (szczególnie "Dzisiejsze czasy"), ale wcale nie uważam, aby "Artysta" był od nich w jakichś sposób gorszy.
OdpowiedzUsuńZ tego widziałam tylko TTSS i po drugim seansie zaczęłam rozumieć co, kto i jak. Więc nie przejmuj się, nie jesteś osamotniona.
OdpowiedzUsuńOstatnio jestem dość do tyłu z filmami, że sama siebie nie poznaję. A pozostałe są jak najbardziej na moim celowniku. :)
"Moneyball" bardzo mi się podobał! Lubię takie filmy bez akcji! Ale dla mnie tam było mnóstwo emocji!!! Właśnie w tych dialogach... w tej odwadze głównego bohatera!!! Sport prawie obcy (kiedyś grałam w uproszczoną wersję), ale jednak nie jest to film, który nudzi tematem... :):):)
OdpowiedzUsuń"Szpiega" polecam! Widziałam i podobał mi się :)
Miłego dnia :)
Wreszcie się zmobilizowałam i odpowiedziałam na Twoje zaproszenie: http://kreatywa.blogspot.com/2012/03/top-10-ulubieni-bohaterowie-filmow-i_27.html :)
OdpowiedzUsuń