19.02.2013

Z notatnika kinomanki, cz. XVII: Jeszcze trochę Oscarów


Jeszcze kilka słów o filmach nominowanych do Oscara, w różnych kategoriach. Z filmów, które miałam zamiar obejrzeć, zostali mi do obejrzenia jeszcze Nędznicy, ale wstrzymywałam się z seansem do czasu, gdy skończę książkę. I poświęcę im osobny wpis, połączony z oceną książki. Tymczasem kilka słów o:


Film obok którego przeszłam totalnie obojętnie, bo ani nie jestem fanką Bena Afflecka, ani też temat nie wydał mi się szczególnie interesujący. To znaczy sama historia opowiedziana w filmie, czyli odbicie szóstki Amerykanów z Iranu, zanim dostaną się w ręce irańskich terrorystów, pod przykrywką kręcenia filmu, jest bardzo ciekawa i z pewnością wielu ludziom nieznana. Jednak byłam przekonana, że taką historię można opowiedzieć jedynie w sztampowy, schematyczny sposób. Jednym słowem spodziewałam się dramatu politycznego z wątkiem sensacyjnym. A takich filmów było już mnóstwo. No i rzeczywiście, Argo jest filmem bardzo typowym, czysto rozrywkowym i przewidywalnym. W czym wobec tego tkwi jego niewątpliwy fenomen? Otóż ten film jest po prostu sprawnie nakręcony, w czym zasługa słusznie nagradzanego Afflecka. Film nie udaje, że jest czymś innym. To film rozrywkowy, oparty na faktach, nie udający czegokolwiek innego. Nie ma w nim symboli, przesłania, ukrytych znaczeń. Historia jest bardzo zwarta, fabuła zdyscyplinowana (film nie jest za długi), a scenariusz nieskomplikowany. Choć teoretycznie wiadomo co się za chwilę wydarzy na ekranie, Argo trzyma w napięciu, budzi autentyczne zainteresowanie w trakcie oglądania. Zwłaszcza jego pierwsza połowa, kiedy oglądamy przygotowania do misji, ale także końcowa scena na lotnisku nakręcona jest tak, by wzbudzić w widzu jak najwięcej emocji. . Scenariusz wiele zawdzięcza samej historii, która wydarzyła się naprawdę. Szczególnie podobała mi się scena, kiedy każdy z szóstki Amerykanów uczy się swojej roli członka ekipy filmowej, przeplatana wypowiedziami irańskich bojówkarzy. Montaż jest zresztą jedną z najlepszych stron tego filmu. Zapamiętana zostaje także muzyka. Jeśli chodzi o aktorstwo nie ma tu wielkich wybitnych ról. Affleck gra na swoim stałym, przeciętnym poziomie, na jego tle zyskują więc John Goodman i Alan Arkin, którzy tworzą zabawne, pełnokrwiste postaci. Reżyser nie poświęca wiele uwagi zakładnikom – nikt nie zostaje wyróżniony, są oni raczej bohaterem zbiorowym (choć aktorsko wyróżnia się Clea DuVall), co uważam za bardzo ciekawe posunięcie. Inny reżyser raczej nie oparłby się temu, aby dopisać do ich życiorysów jakieś wielkie, osobiste dramaty. Ale Afflecka to nie interesuje. Liczą się tylko fakty i ta jedna, konkretna sytuacja.

Operacja Argo jest całkiem dobrą rozrywką, choć na pewno nie filmem, do którego można wracać. Czy zasługuje na Oscara? Moim zdaniem nie, ale jakby co, rozpaczać nie będę.



Nie od dziś wiadomo, że życie jest teatrem. A życie Anny Kareniny było nim w szczególności. Dlatego pomysł z przeniesiem akcji powieści Lwa Tołstoja na scenę od razu przypadł mi do gustu. Wykonaniu też niewiele mogę zarzucić. Film Joe Wrighta rzeczywiście ogląda się jak teatralną inscenizację. Na naszych oczach zmieniają się dekoracje, tłem dla bohaterów są często układy choreograficzne, w powietrzu unosi się pewna umowność charakterystyczna dla musicali. Aż ma się wrażenie, że aktorzy zaraz zaczną śpiewać. Akcji niemalże przez cały czas towarzyszy muzyka, wybijająca rytm kolejnych scen, na swój sposób hipnotyzująca i wciągająca (nominowana do Oscara). Niestety, nieco gorzej film wypada, gdy bohaterowie wychodzą poza teatr. Wtedy orężem pozostają już tylko słowa i aktorzy i okazuje się, ze to trochę za mało by nas porwać. Wydaje się też niektóre sceny „w terenie” proszą się o to, by jednak były zrealizowane na scenie, i odwrotnie.

Rozpatrując film w nawiązaniu do książki, trzeba przyznać, że całkiem zgrabnie zostały przedstawione jego najważniejsze wątki. Z wyjątkiem może miłości Anny i Wrońskiego, który przede wszystkim jest tu totalnie niewinnym, młodym chłopcem, u którego próżno dopatrywać się tego „czegoś”, co uwiodło książkową Annę. We wzajemną fascynację a następnie miłość między tą parą strasznie trudno uwierzyć. Po części to kwestia złego castingu, po części scenariusza. Dużo ciekawiej wypadają relacje Anny z mężem (co może też być zasługą dobrej gry Jude’a Law). Zresztą przeciwnie niż w książce – to jemu się współczuje, to on jest przedstawiony jako dobry mąż, a Anna jako po prostu rozkapryszona kobieta, która nie docenia tego, co ma. Nie mniej, pozostałe wątki książki, a przede wszystkim historia Lewina, są dość dobrze oddane, jak na film, który musi się zmieścić z tak wielowątkową historią w 120 minutach. Z drugiej jednak strony, dramat Anny i pozostałych bohaterów ginie gdzieś wśród bogatych dekoracji, pięknych kostiumów i wystudiowanych gestów. Postaci są wyraźnie spłycone i nie wierzę, że nie udało się tego uniknąć. Ale jest Anna Karenina wspaniałą ucztą dla oka i ducha, tego jej odmówić nie można. To pięknie sfotografowane widowisko, o gęstej, dość ponurej atmosferze, ogląda się z dużym zainteresowaniem. Wszyscy znają tę historię, więc podczas oglądania nie liczy się co się stanie, ale jak. Na sam sposób przełożenia scenariusza na obrazy narzekać nie można, co najwyżej na sam scenariusz.



Ta duńska superprodukcja z największą tamtejszą gwiazdą (zasłużenie) czyli Madsem Mikkelsenem jest ku mojej radości nominowana do Oscara w kategorii filmów nieanglojęzycznych. Film skupia się na fascynującej historii z duńskiego dworu królewskiego, o której w Danii do dziś się pamięta i uczy w szkołach. Akcja dzieje się w osiemnastowiecznej Danii. Na dwór przybywa młodziutka brytyjska księżniczka Karolina Matylda, która od lat była przygotowywana do roli żony europejskiego władcy. Zostaje wydana za Christiana VII, równie jak ona młodego, ale rozkapryszonego, chorego psychicznie, jak się okaże, króla. Jak można się domyśleć, młodzi nie przypadną sobie do gustu. Oczywiście, łatwo się też domyśleć, zwłaszcza w kontekście tytułu, że na horyzoncie musi pojawić się ten drugi. Jest nim nadworny lekarz Johann Friedrich Struensee, który znajduje klucz do umysłu króla. I to na tyle dobrze, że trafia do niego także ze swoimi rewolucyjnymi, oświeceniowymi ideami. Christian totalnie nie zna się na rządzeniu krajem, a może nie jest nim zainteresowany, bo dużo ciekawsze są przecież wizyty w burdelach. Jest więc tylko figurantem, jego rola ogranicza się właściwie do podpisywania kolejnych dekretów, podsuwanych mu przez ministrów. Podatny na manipulacje ulega wpływom Struensee, choć bynajmniej lekarz nie wygląda na takiego, który chce celowo wkraść się w łaski króla, by przejąć władzę. Dochodzi do tego samoistnie. Swoimi kontrowersyjnymi, liberalnymi poglądami medyk zdobywa też serce królowej Karoliny, która ma znacznie bardziej otwarty umysł niż cały dwór duński razem wzięty. Ich rozmowy na tematy społeczne i polityczne (Rousseau, Diderot, te sprawy) szybko przeradzają się w płomienny romans i chyba nawet w wielką miłość. Ale dwór zamieszkuje też Zła Macocha, wdowa po ojcu Christiana. Ona i jej poplecznicy nie dopuszczą do tego, by jakiś libertyn  zburzył istniejący, odpowiadający im konserwatywny porządek. Zła Macocha ma zresztą bowiem syna, który w obliczu fizycznej niemożności sprawowania urzędu przez Christiana, mógłby zostać królem…

Kochanek… nie jest typowym dramatem kostiumowym, jakich wiele, dramatem nieszczęśliwej kobiety, a to właśnie ze względu na odpowiednie rozłożenie ciężaru po stronie wątku melodramatycznego jak i politycznego. Owszem, jest tu pokazana nieodłączna na szczytach władzy samotność, królowa ma na dworze więcej wrogów niż przyjaciół, dworem rządzą intrygi – wszystko to znamy, ale to wszystko pokazane jest w bardzo oszczędny sposób. Kochanek... nie powstał dla widowiska, jak wiele podobnych obrazów, ale dla treści. Znacznie większa uwagę niż do kostiumów reżyser przywiązuje do zgłębienia psychiki bohaterów (choć rozmachu filmowi odmówić nie można). Główna trójka uwikłana w dramat została zresztą fantastycznie odegrana przez Mikkelsena, bardzo zdolną Alicię Vikkander (która jest też jednym z najjaśniejszych punktów wspomnianej Anny Kareniny) i rewelacyjnego debiutanta - Mikkela Folskgaarda. To oni w dużej mierze sprawiają, że napięcie w tym filmie ani na minutę nie siada. Sam film jest bardzo interesującą, wnikliwą lekcją historii, która ani nikogo nie wybiela, ani dla nikogo nie jest pomnikiem, ale przede wszystkim relacjonuje fakty. Mówi o ludziach, których nadzieje i zamierzenia są z góry skazane na porażkę, ale i zostawia z refleksją na temat tamtych wydarzeń. Jak dla mnie to jeden z najlepszych kostiumowych filmów ostatnich lat, w tyle zostawiający wszelkie Księżne i Młode Wiktorie. Tym bardziej szkoda, że nie wszedł do polskich kin, a jedynie został wydany na DVD.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję, że zostawiasz po sobie ślad, bo to daje mi motywację do pisania. Fajnie jest mieć świadomość, że moje słowa nie trafiają w próżnię. Każdy komentarz czytam z uwagą, choć nie na każdy odpisuję. Nie widzę sensu w odpisywaniu dla samej zasady, kiedy nie mam nic do dodania. Mam nadzieję, że to rozumiesz.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...