Przez
pewien czas byłam nieobecna w
blogosferze, a to za sprawą kłopotów z odbiorem Internetu. Na szczęście kryzys
został zażegnany (miejmy nadzieję, że na zawsze), a ja wracam nadrabiać
zaległości. Kilka wpisów czeka już na opublikowanie, więc do dzieła. Na dobry
początek postanowiłam Was uraczyć moją opinią o filmie Jestem miłością.
Jestem miłością wpisuje się w moje ostatnie zainteresowanie czyli
związki mody i kina. I nie przeczę, że to obietnica estetycznej przyjemności
była głównym impulsem do jego obejrzenia. Ale o filmie mówiło się też dużo
dobrego przy okazji jego premiery i w pamięci utkwiło mi, że dostajemy tu ponoć
dobrą rolę Tildy Swinton, a aktorkę tę bardzo sobie cenię (dopiero ostatnio to
sobie uzmysłowiłam, ale faktycznie lubię ją widzieć przed kamerą). Cóż, po
seansie mogę powiedzieć przede wszystkim, że film trochę zawiódł moje
oczekiwania. Może to znak, żeby nie mieć oczekiwań. A może to znak, że reżyser
się pogubił, próbując na ekranie oddać klimat dzieł wielkiego włoskiego
reżysera Luchino Viscontiego. Nie będę się krygować, filmów Viscontiego nie
znam, ale skoro profesjonaliści podkreślają tę jawną inspirację w każdej
recenzji, to z pewnością miała tu ona miejsce.
Obraz
Luci Guadagnino opowiada o bogatej rodzinie Recchich mieszkającej w Mediolanie.
Główną bohaterką jest Emma, emigrantka z Rosji, która wciąż jakby czuje się
niedopasowana do włoskiej mentalności i chyba niezbyt szczęśliwa w małżeństwie
z Eduardo. Mąż, co symptomatyczne, chciał ją zasymilować do tego stopnia, że
nadał jej właśnie to imię – Emma. Mamy więc kobietę, która ma problem z własną
tożsamością. Nie ona jedna w tym filmie. Drugoplanowym wątkiem, jest wątek jej
córki, Elisabetty, która jest lesbijką, ale konwenanse zmuszają ją do
maskowania swojej odmienności.
Film był promowany prostymi, ale pięknymi plakatami |
Początek
filmu to wprowadzenie w życie rodziny Recchich. Poznajemy życie wysokich sfer
dosłownie od kuchni. Akcja skupia się bowiem na przygotowaniach do uroczystej
kolacji, na której senior rodu ma wyznaczyć swojego następcę. Obserwujemy więc
rozgardiasz w kuchni, dopracowywanie szczegółów przez Emmę, a potem kurtuazyjne
rozmowy przybyłych gości. Trzeba przyznać, że ta część filmu, stosunkowo długa,
nie zwiastuje wciągającego filmu i jest nudna. Ale jak się potem okaże,
potrzebna.
Mija
kilka miesięcy od pamiętnej kolacji. Emma zakochuje się w poznanym tamtego
wieczora koledze swojego syna. Antonio jest kucharzem. Za jego sprawą gotowanie
jest na ekranie wyraźnie obecne, więc oto dostajemy kolejny film, podczas
oglądania którego warto być najedzonym. Kamera lubi pokazywać zbliżenia
przyrządzanych przez niego potraw. Scena, w której Emma je przygotowane przez
Antonio krewetki ocieka erotyzmem bardziej niż nie jedna scena seksu w całej
historii kina. To przykład prawdziwego operatorskiego mistrzostwa (za zdjęcia
odpowiada Yorick Le Saux). Twarz Tildy Swinton widziana w dużym zbliżeniu wyraża
wszystko – kobieta jest w transie, poza światem, poprzez czynność jedzenia
łączy się ze swoim [przyszłym] kochankiem. Tak, przedstawienie potraw bardzo
działa tu na zmysły. Jak cały film zresztą. Bardzo ładnie sfotografowane są
sceny seksu. Zwłaszcza jedna. Połączenie eterycznej Swinton wijącej się z
rozkoszy na ciepłej, wiosennej łące ze zbliżeniami robaczków i roślinek,
podkreśla witalność tkwiącą w seksie i przynależność człowieka do natury. Jest
to scena niebanalna, typowa dla artystowskiego kina. To z pewnością także
nawiązanie do neorealizmu Viscontiego, o którym mam nadzieje sama się kiedyś
przekonam.
Jestem miłością to więc obraz naprawdę wyrafinowany estetycznie.
Pięknie pokazane zostały tutaj same Włochy – niektóre kadry mogłyby spokojnie
pełnić funkcję widokówki z Italii. Wrażenie robią też kostiumy. Choć nie jest
to może ta estetyka, którą bym szczególnie lubiła – proste kroje i minimalizm
(mam tu na myśli głównie Emmę, bo to ona jest najważniejszym „nośnikiem” mody)
- ale takie właśnie kreacje odzwierciedlają zarówno status posiadania Emmy, jak
i status jej tożsamości. Nie ma bowiem wątpliwości, że są to kreacje uszyte z
najlepszych tkanin i przez najlepszych krawców (z nominowaną do Oscara
kostiumografką Antonellą Cannarozzi współpracowały domy mody Jill Sander i
Fendi), ale są jednocześnie mdłe i nijakie. Emma wydaje się w nich być nieco
skrępowana. Wyzwolenie przychodzi wraz z młodym kochankiem – bohaterka nie
tylko zetnie włosy (typowy chwyt filmowy - symbol przemiany bohatera), ale także
pozwoli sobie na luźne spodnie i T-shirt, a w finale filmu jej niezależność
zatriumfuje i zostanie zamanifestowana…dresem.
Niestety,
sam związek Emmy i Antonia jest mdły, jak większość sukienek kobiety. Nie czuć
tu wielkich porywów serca, wielkiej namiętności. Chociaż nasza bohaterka
popełnia mezalians, do którego ma prawo, bo jest stłamszona przez męża, w ogóle
nie mamy ochoty jej kibicować. Po Emmie nie widać szaleńczego zakochania, nie
widać po niej emocji. W ogóle to problem całego filmu - postaci są na tyle
skryte i niedostępne, że widz trzymany na dystans, pozostaje przez większość
filmu dość obojętnym na ich losy, a co za tym idzie, na fabułę. W dodatku,
reżyser zaskakuje nas zakończeniem ocierającym się o groteskę. Rozwiązanie,
jakie wybiera dla swoich bohaterów jest niewiarygodnym splotem okoliczności rodem
z opery mydlanej i próbuje nas przekonać, że podążanie za głosem serca, próba
zmiany to czysty egoizm, który musi zostać ukarany. Każde szczęście musi zostać
okupione cierpieniem, zdaje się głosić film. Ale czy z tym się zgadzamy, to już
nasza indywidualna sprawa. Bohaterkę Swinton każdy oceni sam. Natomiast
oceniając końcowe minuty filmu pod kątem scenariusza, trzeba powiedzieć
otwarcie, że trącą one kiczem. Zbliżenia na zapłakane oczy, bohaterka Swinton w
dresie, patetyczna muzyka – zakończenie jest parodią samego siebie. Ale nie
zmienia to faktu, że Jestem miłością
zasługuje na uwagę. Dzięki znanemu nazwisku w obsadzie, mamy okazję
skonfrontować się ze współczesnym włoskim kinem, które choć nawiązuje do rodzimych
klasyków, może jednak nieść nowe doznania. Warto obejrzeć dla dwóch
wspomnianych scen – scena z krewetkami (zapamiętam ją na baaardzo długo) i
scena seksu. A godne przemyślenia jest też samo przesłanie filmu. Czy
zastanawiacie się skąd jego tytuł? Być może „jestem miłością” to komunikat
wysyłany przez Emmę, jak i jej córkę (obydwie ściśnięte sztywnym gorsetem
konwenansów) do najbliższych, komunikat który ma je bronić przed potępieniem –
„nie oceniaj mnie źle, nie potępiaj, to miłość przeze mnie przemawia”. Intencje
twórców były dobre, może nie do końca udało się im wywołać lawinę emocji w
widzu, ale myślę, że ten kto ceni sobie artystycznie skrojone produkcje,
dostrzeże przynajmniej niektóre walory Jestem
miłością.
Moja
ocena to 7/10.
Dla
ciekawostki dodam, że Quentin Tarantino umieścił ten film w 2010 roku na swojej
corocznej liście najlepszych filmów roku.
Jestem zawiedziona, że film w sumie przeszedł bez echa. Oczarował mnie, i jestem zaczarowana do dziś choć widziałam go niedawno po premierze. Jest dosłownie "piękny". Zgadzam się w 100% z tym co napisałaś.
OdpowiedzUsuńA ja muszę przyznać, że mnie uwodzi ten dystans, czuję się trochę jak bym podglądała przez dziurkę od klucza: nie słyszę co mówią, ale widzę co robią, tym samym nie wiem co czują, mogę się tylko domyślać. Cudowny film, który pozwala mi myśleć i odczuwać prawie w ciszy.
OdpowiedzUsuńZastanawiałam się również nad tytułem, mam wrażenie, że to odnalezienie sensu życia... jak można przetrwać, jak można przeżyć (o tym mi mówi ostatnia scena po napisach) trzeba być miłością.
Scena "kiczowata" wydała mi się mocnym zabiegiem oddającym ból, który tam panował w tym pokoju, napięcie i długość tej sceny wydaj się być nie do zniesienia, że musi się coś stać..
(film mnie zafascynował, szukałam opinii gdzie mogłabym się podzielić swoimi odbiorem, twoja recenzja mnie zachęciła, pozdrawiam Kama)