22.07.2012

Z notatnika kinomanki, cz. XII



Filmy niezależne to coś na co ostatnio mocno sobie ostrzę zęby. A jeśli do tego są brytyjskie, to mam na nie jeszcze większy apetyt. Na Albatrossa pewnie nigdy bym nie wypadła gdyby nie chęć zobaczenia kolejnego filmu z Felicity Jones. Jakież było moje zdziwienie gdy okazało się, że w tym towarzyszy jej znana z Downton Abbey Jessica Brown – Findlay czyli trochę zbuntowana Lady Sybil (ach, niech już wróci ten serial!). W Albatrossie jej bohaterka jest jeszcze bardziej zbuntowana i niegrzeczna. To 17-letnia Emelia, która chlubi się powinowactwem z sir Arthurem Conan – Doylem, autorem Sherlocka Holmesa. Wychowywana przez dziadków, wygadana Emelia nie dba o naukę, na swoje utrzymania zarabia sama, ubiera się dość odważnie i pragnie zostać pisarką jak jej słynny przodek. Dostaje pracę w nadmorskim pensjonacie prowadzonym przez znanego pisarza i jego żonę. Pogrążona w kryzysie para ma też dwie córki – kilkuletnią Posy, na którą matka przelewa swoje niespełnione ambicje artystyczne i nastoletnią Beth, matkę, której świat ogranicza się do książek i która właśnie przygotowuje się do egzaminów na Oxford. W rodzinie nie układa się najlepiej, a przybycie Emelii jeszcze bardziej namiesza. Sfrustrowany nie tylko seksualnie pan domu będzie jej dawać lekcje „kreatywnego pisania”, które przerodzą się w nie do końca poważny romans. Emelia zaprzyjaźni się też z Beth i odkryje przed nią uroki młodości, do tej pory niedostępne dla dziewczyny ze względu na pruderyjną i surową matkę.

O czym w gruncie rzeczy jest Albatross? Najkrócej mówiąc, to film o wchodzeniu w dorosłość. O towarzyszących mu lękach, rozczarowaniach i o zderzeniu marzeń z rzeczywistością. Jak również o tym, że w życiu musimy mieć coś, jakieś podstawy, cele, ideały, których będziemy się trzymać i które będą nas pchać do przodu, sprawiać, że jeszcze będzie się nam chciało cokolwiek. To także przykład romansu dojrzałego faceta z nastolatką, w którym to związku nie on, lecz ona pierwsza uświadamia sobie, że to, co robią jest złe. I ma mu za złe, że może robić coś takiego nie tyle swojej żonie, co córce. Bohaterka grana przez Jessicę Brown – Findlay jest naprawdę interesującą, złożoną postacią, którą poznajemy tak naprawdę przez cały film. To ona, a nie Beth jest najważniejszą bohaterką tego filmu. To dla niej warto ten film obejrzeć. Beth jest tymczasem postacią najbardziej skrzywdzoną, ofiarą swojego otoczenia, na której odbija się postępowanie matki, ojca i Emelii. Beth jest nam zwyczajnie żal. Choć trzeba przyznać, że w tym rodzinnym dramacie wszyscy są pokrzywdzeni, to tylko ona jedna jest bez winy. Z drugiej zaś strony, Emelia za swoją „zbrodnię” poniesie „karę”, która może dać jej palmę pierwszeństwa w wyścigu o nasze współczucie.

Jak widzicie, Albatross nie jest filmem wcale takim zwykłym. Może nie porywa i nie porusza do głębi, ale trudno nie dać mu się ponieść. Wsiąka w niego. To taki film, jaki tylko Brytyjczycy kręcić potrafią. Niby niewiele się w nim dzieje, ale naładowany jest emocjami. W dodatku brytyjscy reżyserzy mają jakąś taką smykałkę do obsadzania filmów bardzo zróżnicowanymi aktorami – obok debiutującej na dużym ekranie Findlay i już nieco bardziej, acz wciąż świeżej Jones, mamy dobrze znaną Julię Ormond w roli matki i niemieckiego aktora, który gdzieś Wam mógł już przemknąć, Sebastiana Kocha w roli ojca. A wisienką na torcie jest dziewczynka wcielająca się w rolę Posy, której rola przypomina mi nieco Abigail Breslin w Małej Miss.
Zachęcam do obejrzenia, choć może to nie być łatwe ze względu na brak polskiej wersji językowej w Internecie.



Przed seansem sądziłam, że ten film mi się spodoba. Czytałam, że to niesłusznie niedoceniony, bardzo dobry, lekki film plasujący się gdzieś pomiędzy komedią a obyczajówką. Nie bez znaczenia było dla mnie, że brytyjski – to plus sto do prestiżu ;) W dodatku piękna Gemma Artreton w roli głównej – wiadomo, jak bohaterka jest ładna, to jakoś tak łatwiej ją polubić. No nie tym razem. Bohaterka grana przez Gemmę jest nie do polubienia. Wraca w rodzinne strony, prosto z Londynu, z nowym nosem i ogólnie „wylaszczona”, jakbyśmy powiedzieli, i zadzierająca tego nosa jak nie ta sama Tamara, którą znali mieszkańcy owej małej wioski, do której powraca. To znaczy Tamara nie była lubiana nigdy, ale teraz to już szczególnie. Ale takie wyzwolone, ponętne, pewne siebie kobiety podobają się mężczyznom, więc zaraz zjawia się trzech adoratorów: pierwszy chłopak - Andy, starzejący się kobieciarz - Nicholas i idol nastolatków, perkusista rockowego zespołu – Ben (z twarzy wypisz wymaluj jeden z braci Leto, ten mniej znany). Dużo w życiu uczuciowym Tamary namiesza też nastoletnia Jody, zakochana, oczywiście czysto platonicznie, w Benie. Podszywa się ona pod Tamarę i snuje intrygi z nią w roli głównej, co jest jednym z ciekawszych wątków w filmie. Sama Tamara wydaje się być postacią wręcz drugoplanową – jej obecność na ekranie wcale nie jest tak duża. Ani tym bardziej wyrazista. Bohaterka zostaje przedstawiona jako ładna kobieta, która kiedyś ładną nie była, ale zdobycie tej „ładności” podniosło jej samoocenę i teraz wydaje jej się, że każdy facet może być jej. Do tego ogranicza się charakterystyka Tamary. O wiele ciekawsze od jej perypetii miłosnych są wątki poboczne filmu. Jego akcja dzieje się, jak wspomniałam, na angielskiej prowincji, gdzie małżeństwo w średnim wieku (ów Nicholas, popularny pisarz i jego żona, Beth) prowadzi pensjonat dla pisarzy szukających weny. Pomysł bardzo ciekawy, bo zmagania z brakiem weny okazują się być zabawne. Wśród pisarzy w kryzysie, znajduje się Glen – nieudacznik tworzący w bólach biografię Thomasa Hardy’ego, klasyka angielskiej literatury. I tutaj pojawia się smaczek – Tamara Drewe jest nawiązaniem i to bardzo wyraźnym do jego powieści „Z dala od zgiełku”. Mimo tak wyraźnej inspiracji, twórcy filmu co i rusz naigrywają się z Hardy’ego, co nawet jeśli się go nie czytało, ma swój urok. W ogóle trzeba przyznać, że jako satyra na ludzkie słabości Tamara… sprawdza się dobrze, ale jako komedia niekoniecznie. Z kilku dialogów czy sytuacji można się pośmiać, ale raczej pod nosem niż głośno. Za bardzo naciągane jest też zakończenie.

Film może nie jest jakąś wielką stratą czasu, ale płynie dość leniwie i w gruncie rzeczy może znudzić. Szczególnej przyjemności z jego oglądania się nie wynosi, także nie widzę powodu, by go jakoś szczególnie polecać. Jeżeli chodzi o jego brytyjskość, to tak, jest ona zauważalna, ale to coś tak nieuchwytnego, że nie jestem w stanie zdefiniować, czym się ona tu objawia. Na pewno jednak nie humorem – typowego, brytyjskiego poczucia humoru właśnie mi w tym filmie trochę zabrakło.



Film na podstawie sztuki  Shawa, Pigmalion, obsypany swego czasu gradem Oscarów z jedną z bardziej znanych ról Audrey Hepburn. Czy warty uwagi? Dla roli Audrey z pewnością, bo pokazuje tam ona swój kunszt autorski wcielając się tak właściwie w dwa typy osobowościowe: najpierw jej Eliza jest krnąbrną dziewuchą, z okropnym akcentem, którą łatwo spłoszyć, potem przeistacza się w damę, choć trudno jej się pozbyć wszystkich swoich nawyków i w głębi pozostaje nadal sobą. Film jest na poły musicalem, choć nie takim klasycznym, gdzie większość kwestii zostaje wyśpiewanych i to bym zaliczyła na minus. Piosenki wiele nie wnoszą, a niepotrzebnie wydłużają film do rozmiaru trzech godzin. Przy filmie, w którym i tak akcja nie jest zbyt wartka, to sporo. Oczywiście, nie można mieć zastrzeżeń do wykonania (choć za Audrey podkładała wokal profesjonalna śpiewaczka). Cały film jest zresztą bardzo dobry jeśli chodzi o stronę wizualną czy techniczną. Sam pomysł na fabułę, która koncentruje się wokół starań podstarzałego profesora Higginsa, by uczynić z prostej dziewczyny dystyngowaną damę, jest również interesujący, bo przynosi wiele sytuacji lekkich i zabawnych. I tak właśnie się ogląda ten film – lekko i na luzie, bo nie trzeba się szczególnie skupiać, gdyż zwrotów akcji w nim brak. Z drugiej strony – może to trochę nudzić. Miejscami film jest jednak naprawdę uroczy – nie ukrywając, za sprawą Audrey, która w niektórych scenach wręcz błyszczy. Dialogi i sceny na balu czy na wyścigach konnych zaliczyć należałoby do najciekawszych. Irytować może trochę zakończenie (zmienione względem sztuki), bo przez te 3 godziny nic nie wskazuje, że będzie ono tak wyglądać, ale można też je przy odrobinie dobrej woli potraktować jako dodatkowy smaczek, bo jest rzeczywiście niesztampowe – dziś z pewnością byłoby bardziej przewidywalne i pewnie też byśmy narzekali. Czy polecam? Obejrzeć nie zaszkodzi, choć na wieczór dla dwojga proponowałabym raczej coś innego, bo moim zdaniem to taki film, który docenić są w stanie głównie kobiety.


Z tym filmem to jest bardzo dziwna sprawa. Jest go trudno zdefiniować i przypisać do jakiegoś gatunku. Ani to film historyczny, ani biograficzny. Bardzo podoba mi się jak sobie z rolami poradzili aktorzy czyli Mortensen (nie do poznania!) jako Freud, Fassbender jako Jung i Keira Knightley w roli Sabiny Spielrein, początkowo pacjentki Junga, potem także jego kochanki. Co do dwójki aktorów nie miałam wątpliwości, że dobrze wypadną. Ale Keira, przyznaje, totalnie mnie zaskoczyła. Wiem, że wielu zirytowała jej gra, ale moim zdaniem jej mimika, gesty, gra całym ciałem, w ogóle nie były drewniane, lecz właśnie pełne ekspresji, ale nie przerysowane. Trudno jest zagrać osobę chorą psychicznie, chyba każdy aktor wypracowuje sobie na to jakąś swoją własną, nomen omen, metodę i ona postawiła na grymasy twarzy, zaciskanie zębów (grę szczęką właściwie) i wyginanie całego ciała, co dla mnie świadczy o tym, że mocno wczuła się w rolę (która była dla niej też innego rodzaju wyzwaniem, bo po raz pierwszy wystąpiła tak roznegliżowana). Irytować może jej bohaterka, ale sama Keira mnie akurat nie denerwowała. Denerwowało mnie za to, że film jest przeintelektualizowany. Lubię filmy przegadane (inaczej nie byłabym fanką Allena), ale kiedy non stop dwóch facetów siedzi i gada o psychoanalizie, może to po jakimś czasie znudzić. Dlatego sceny z Keirą były tak dobre, bo wnosiły do tej pogadanki trochę iskry. Sądzę nawet, że gdyby film całkowicie zbudować wokół jej postaci, byłby o niebo ciekawszy. Ja rozumiem, że to był film na temat nauki, teorii psychiatrycznych itd., jednak sądzę, że reżyser mógł je przybliżyć inaczej niż tylko poprzez dialogi dwóch dżentelmenów i odczytywanie ich wzajemnej do siebie korespondencji. Można się jednak z niego co nie co dowiedzieć, nabyć jakiejś podstawowej wiedzy o psychoanalizie co może ewentualnie stanowić punkt wyjścia do dalszych naszych poszukiwań.

Na ogromny plus oceniam oddanie realiów epoki czyli początków XX wieku – scenografia, kostiumy, atmosfera czasów wiedeńskiej secesji, zostały dopracowane w najmniejszych detalach. Trzeba też wspomnieć o młodej, kanadyjskiej aktorce Sarze Gadon, która bardzo interesująco wypadła w roli Emmy, żony Junga, nie dając się bardziej doświadczonym kolegom zepchnąć w cień.

A zainteresowanych tematem Niebezpiecznej metody, a zwłaszcza postacią Sabiny odsyłam do bardzo dobrego artykułu z „Wysokich Obcasów” , który powstał jeszcze przed nakręceniem filmu.



Polskie kino nie rozpieszcza nas kryminałami, a więc jako że bardzo lubię ten gatunek, premiera Uwikłania, na motywach powieści Zygmunta Miłoszowskiego, okrzykniętej najlepszym polskim kryminałem od lat, była dla mnie wydarzeniem. Oczywiście, jak to jednak bywa, nie udało mi się obejrzeć filmu w kinie, potem też jakoś zszedł na dalszy plan, ale w końcu sobie o nim przypomniałam i dzięki temu spędziłam naprawdę udany wieczór (właściwie noc) w towarzystwie znakomitych aktorów (m.in. Seweryn, Łukaszewicz, Stenka, Globisz, Pieczyński, Adamczyk no i przede wszystkim Maja Ostaszewska) i dając się wciągnąć w ciekawą zagadkę kryminalną. A film wciąga i intryguje od pierwszych scen. Nakręcony jest naprawdę wg najlepszych amerykańskich standardów, co oznacza, że trzyma w napięciu jak trzeba. Początkowe sceny – znakomite. Zupełnie nie wiadomo jak będą się mieć do reszty filmy, nie wiadomo o co w nich chodzi, ale tym właśnie od razu wprowadzają pożądane zainteresowanie ze strony widza. Co ważne, w kręgu podejrzanych w sprawie o zabójstwo nie ma jednej postaci, która byłaby wyraźnie bardziej podejrzana od innych, a więc nie oglądamy z góry znając (domyślając się) zakończenie, co sprawia że to zainteresowanie z biegiem czasu (a film trwa dwie godziny) ani na chwilę nie słabnie. Jednak największa w tym zasługa Mai Ostaszewskiej, która jest fenomenalna w roli śmiałej, nieco krnąbrnej, stanowczej pani prokurator Agaty Szackiej. Ma napisane naprawdę dobre teksty, a i w ogóle reszta dialogów stoi na poziomie, zwłaszcza, że nie są one ugrzecznione czyli ocenzurowane. Plus także za świetny monolog Seweryna na temat polskiej młodzieży. Całkiem dobrze wypadł Marek Bukowski, aktor, którego nie znam, choć jego twarz kojarzę z TV, ale nie potrafiłabym podać konkretnego tytułu, do którego bym go przypisała. W każdym razie jego bohater jest tutaj taki jak trzeba – jak to komisarz z kryminału, trochę z problemami, trochę niegrzeczny i niepokorny.

Trzeba przyznać, że Uwikłanie jest dość nachalną reklamą Krakowa - nakręcono go przy dofinansowaniu władz miasta. Nie można zaprzeczyć, że miasto pięknie sfilmowano, sporo jest zdjęć z wysokości, z lotu ptaka, można się w nim naprawdę zakochać, jednak wplatanie takich obrazków co chwilę, nie wygląda zbyt naturalnie. Do tego mało subtelne product placement (np. piwa Lech) i można się trochę zniesmaczyć. Albo pochylić głowę w zamyśleniu nad tym, jak w tym kraju ciężko o pieniądze na film.

Film kręcono wiosną bądź latem, dzięki czemu ekran rozpromienia blask słońca, co stanowi ciekawy kontrast dla mrocznych skandynawskich bądź brytyjskich kryminałów spowitych w szarościach. Nasz kryminał może nie jest mroczny, ale popełnione w nim morderstwo ma oczywiście drugie dno, a nawet korzenie polityczne, a finał filmu jest zagadkowy i otwarty na nasze interpretacje. Choć nie wiadomo, jak go rozumieć i czy w ogóle był on ze strony reżysera przemyślane, finał ten jest mocnym akcentem tego dobrego filmu. Sztampowym zakończeniem dobre wrażenie jakie pozostawia po sobie Uwikłanie łatwo można by było zatrzeć, na szczęście udało się tego uniknąć. Jedyne co mnie razi dość mocno, to tak charakterystyczne dla polskich twórców odwoływanie się do PRL-u. To takie polskie…Czy trzeba ten PRL wciskać na siłę do naprawdę każdego filmu? Jeśli nie jako czas akcji, to jako czas, w którym coś ważnego dla akcji się wydarzyło? Myślę, że nie tylko mnie to zaczyna już bardzo irytować. Mimo tego można filmowi wystawić ocenę 7/10, w nadziei, że po przeczytaniu ksiązki nie zmieni się ona diametralnie na jego niekorzyść. A film, co warto jeszcze raz zaznaczyć, powstał jedynie na jej motywach – z tego co mi wiadomo zmiany względem niej są duże – od płci głównego bohatera począwszy (inaczej przecież nie byłoby wątku romansowego), na zakończeniu kończąc (reżyser chciał nam zapaść w pamięć). Tym bardziej chyba warto przeczytać. A po film warto sięgnąć, jeśli szuka się dobrej rozrywki w polskim wykonaniu. Nie dramatu, nie komedii, nie historii miłosnej. Kiedy się nie ma ochoty na nic poważnego, smutnego czy wymagającego. Uwikłanie będzie jak znalazł.

4 komentarze:

  1. Uwikłanie widziałam i w miarę mi się podobało. Myślę, że Twoja ocena jest adekwatna do tego filmu. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Za Downton Abbey też bardzo tęsknię ;). Uwikłanie oglądalam i czytalam-recenzje u mnie na blogu-książka lepsza, chociaż film oglądany jako pierwszy też mi się podobał. Do Keiry jakoś nie mogę się przekonać...

    OdpowiedzUsuń
  3. "Albatross" chcę zobaczyć, ale odstraszał mnie brak angielskich napisów. Jednak bardzo lubię Felicity Jones i domyśliłam się, że ona jest sprawczynią tego seansu.
    "Tamara i mężczyźni", to u mnie ma 4/6. Film jest niedoceniany, trochę dziwny, ale nieźle brytyjski.
    "My Fair Lady" to klasyk, ale u mnie też wyląduje z 4/6, bo całość aż tak bardzo mnie nie chwyciła. Mimo to z obawą czekam na najnowszą wersję z Carey Mulligan.

    Reszta wciąż nieobejrzana, tak jak "Albatross".

    OdpowiedzUsuń
  4. Witam!
    Audrey Hepburn to jedna z moich ulubionych aktorek, ale niestety nie oglądałem jeszcze "My Fair Lady". Z kolei "Niebezpieczna metoda" ku mojemu zaskoczeniu przypadła mi do gustu, zaraz po obejrzeniu nie miałem co do filmu żadnych zastrzeżeń, może jedynie Fassbender wydał mi się zbyt sztywny. Jestem także chyba jednym z nielicznych, którzy doceniają rolę Keiry w tym filmie. Według mnie jej mimika i gesty były jak najbardziej adekwatne do roli, którą grała. Tak więc zgadzam się z Twoją recenzją, choć u mnie ocena byłaby chyba nieco wyższa :D
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że zostawiasz po sobie ślad, bo to daje mi motywację do pisania. Fajnie jest mieć świadomość, że moje słowa nie trafiają w próżnię. Każdy komentarz czytam z uwagą, choć nie na każdy odpisuję. Nie widzę sensu w odpisywaniu dla samej zasady, kiedy nie mam nic do dodania. Mam nadzieję, że to rozumiesz.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...