28.02.2012

Serial jest dobry na wszystko

Od jakiegoś czasu po blogach krąży zabawa Nasze ulubione seriale. W końcu i na mnie padło - do udziału w niej zaprosiła mnie Agna, za co dziękuję. Oto zasady:



1. Opublikuj u siebie na blogu logo taga.
2. Napisz, kto Cię otagował.
3. Zaproś co najmniej 5 innych blogów
4. Wymień i opisz kilka swoich ulubionych seriali.



Lubię tego typu rankingi, ale wolę czytać zwierzenia innych niż układać własne zestawienia, bo bardzo trudno mi wskazywać coś „ulubionego”.  Wydaje mi się, że o tym czy jakiś serial albo film jest ulubiony możemy powiedzieć dopiero z perspektywy czasu. Wybrałam więc te seriale, w przypadku których już to zweryfikowałam. A więc zaczynamy:

Będąc w wieku poważnie nastoletnim odkryłam dzięki TVN Siedem Kochane kłopoty czyli Gilmore Girls. Moja definicja serialu ulubionego określa go jako serial, do którego zawsze będę chętnie wracać. To jest właśnie taki serial. Jest to ciepła, optymistycznie nastrajająca opowieść o przyjaźni matki i córki, ich sercowych i zawodowych problemach, z szeregiem ciekawych postaci drugoplanowych w tle i dziejąca się w bardzo urokliwym miasteczku. Bardzo dobra obyczajówka, świetnie zagrana. Bliska mi również ze względu na to, że młodsza z pań Gilmore była studentką dziennikarstwa. 

Mniej więcej w tym samym czasie trafiłam na Joan z Arkadii. Serial niezwykły, bo wyróżniający się na tle innych seriali dla młodzieży swoim przesłaniem. Główna bohaterka, Joan posiada dar rozmawiania z Bogiem. Bóg objawia jej się pod postacią kompletnie obcych jej osób i zwykle ma dla niej jakieś zadania, z których oczywiście Joan wynosi w każdym odcinku jakąś lekcję, a my razem z nią. Poruszane są tu problemy rzadko spotykane w serialach dla młodzieży, takie jak śmierć, niepełnosprawność, wiara…I nie odniosłam wrażenia, żeby twórcy serialu chcieli swoich widzów jakoś umoralniać czy zaszczepiać w nich jakieś jedyne słuszne poglądy. Ten serial ma raczej zmusić młodych ludzi do myślenia, otworzyć im oczy i zmusić do refleksji nad własnym postępowaniem. Plusem serialu są ciekawe, wyraziste postaci, naprawdę bardzo dobrze zagrane. 

House - nie ma co ukrywać, oglądam go głównie dla postaci tytułowej, a tym samym dla Hugh Laurie. Spodobało mi się, że główny bohater jest właściwie antybohaterem i że z sezonu na sezon dowiadujemy się o nim czegoś nowego, poznajemy jego nowe oblicze, jesteśmy świadkami przekraczanie przez niego kolejnych granic. Mentalne problemy House’a są dla mnie znacznie ciekawsze od skomplikowanych przypadków medycznych, których się podejmuje, choć pomysłowość w tej kwestii też zasługuje na uznanie. Mimo całej sympatii dla niego, cieszę się że ósmy sezon jest ostatnim, bo twórcom zdecydowanie brakuje pomysłów zarówno na postać doktora jak i pacjentów, a wprowadzanie nowych osób do ekipy współpracowników House’a jest niewypałem. Cieszę się, że twórcy serialu chcą odejść z honorem.


Grey’s Anatomy – to jednak Chirurdzy, a nie House są moim ulubionym serialem. Żaden serial chyba nie zafundował mi tylu wzruszeń i śmiechu jednocześnie. Z bohaterami żadnego serialu tak się nie zżyłam. Ideał wśród seriali medycznych. Perfekcyjne są zwłaszcza pierwsze sezony (tak to z reguły bywa), ale oglądanie każdego odcinka, nawet kiedy serial obniżył loty, jest dla mnie ogromną przyjemnością.







Gotowe na wszystko – wiem, wiem, moje zestawienie jest dosyć tendencyjne, ale w końcu seriale mają być rozrywką. Perypetie przyjaciółek z Wisteria Lane mocno odbiegają od życia przeciętnych gospodyń domowych i chyba dlatego tak lubię je oglądać. Każda z nich jest tak barwną, oryginalną postacią, że trudno ich nie polubić. Moje sympatie względem nich zmieniały się z sezonu na sezon. Najmniej lubię Susan, reszta mojej sympatii jest podzielona raczej po równo między pozostałe bohaterki. Serial bardzo wciąga,  gdyż odcinki często kończą się dobrymi cliffhangerami. Gotowe na wszystko wyróżniają się też świetnymi dialogami. 



Skins brytyjski serial dla młodzieży. Po amerykańskich produkcjach dla nastoletniej widowni, pierwszy odcinek Skins był dla mnie wstrząsem. Przedtem nie oglądałam seriali tak odważnie pokazujących seks, branie narkotyków i z tak dużą ilością wulgaryzmów. Takie podejście mi się akurat podoba, a innych z kolei razi. Nie pochwalam stylu życia przedstawionych w serialu nastolatków, nie wiem ile jest w nim prawdy w odniesieniu do brytyjskich realiów (ale oglądałam kilka brytyjskich filmów, w których młodzież zachowywała się podobnie, więc może oni faktycznie tak szybko wchodzą w dorosłość), mam kilka wątpliwości co do postaw rodziców, ale coś mnie jednak niesamowicie do tego serialu przyciąga. Jest - jak to brytyjskie produkcje – naturalistyczny, surowy, słodko-gorzki, zupełnie inny niż przesłodzone produkcje w stylu Plotkary. Nie mogę też nie wspomnieć o takich detalach jak muzyka czy wygląd bohaterów (są świetnie wystylizowani), bo mają one dla mnie duże znaczenie. W tym względzie też wszystko jest bardziej „brudne” niż w amerykańskich produkcjach. Pierwsze cztery sezony Skins są fenomenalne. Dwa ostatnie już nie przynoszą nic odkrywczego, w dodatku bohaterowie są zdecydowanie mniej sympatyczni, jednak cały czas chyba Skins jest najlepszą obecnie kręconą produkcją dla młodzieży. Wcale nie promuje rozwiązłego stylu życia, jak zarzucają niektórzy, lecz (w mojej ocenie) przestrzega przed nim i opowiada o problemach nastolatków bliskim im językiem. 

Sześć stóp pod ziemią – każdy odcinek tego serialu to małe dzieło sztuki filmowej. Może nie do końca jest to serial, do którego się chce wracać, ale jest to chyba najlepszy serial, jaki oglądałam i zasługuje na wyróżnienie w tym gronie. Jest bardzo niełatwy w odbiorze, wymagający, na pewno nie służący rozrywce. Porusza mnóstwo drażliwych tematów, od homoseksualizmu, przez uzależnienie po śmierć. Odważny, dosłowny, momentami wulgarny. Świetnie zagrany. Mądry. Wzruszający. Kilka minut ostatniego odcinka nie bez powodu często nazywane jest najlepszym momentem w historii telewizji. Na samo wspomnienie mam ciarki na plecach. Ogromnie polecam.

Sześć stóp pod ziemią to serial HBO. Z produkcji tej stacji polubiłam też Sex w wielkim mieście, o którym pisałam niedawno, i Czystą krew, która jest moją „grzeszną przyjemnością”. Serial śmieszno-straszny, z coraz bardziej przekombinowaną fabułą (najpierw wampiry, potem dołączają do nich wilkołaki, następnie zmiennokształtni i wróżki – trochę tego dużo), ale ma fajny klimat i jednego bardzo przystojnego aktora w obsadzie, więc kolejny sezon też obejrzę :) Jednak czy znajdą się te produkcje w gronie moich ulubionych – czas pokaże. Serialem, do którego oglądania niechętnie się przyznaję, ale który także przynosi mi wiele radości jest 90210. Ulubionym go nie nazwę, ale na tak zwane "odmóżdżenie" jak znalazł - istna telenowela z bogatymi nastolatkami w rolach głównych. Miło popatrzeć, że w Beverly Hills wszelkie problemy rozwiązuje się w mgnieniu oka. Przynajmniej gdzieś. 
Przytulny kącik od pewnego czasu mają w moim sercu też oczywiście brytyjskie seriale: Sherlock i Downton Abbey, o którym napiszę w następnej notce, a który ma wszelkie zadatki na to, by dołączyć do elitarnego grona moich ulubionych.

Nikogo nie zmuszam, ale gdyby Klaudyna, kreatywaliritio i Mała Mi miały ochotę do zwierzeń to myślę, że wszyscy chętnie przeczytamy o ich ulubionych serialach :) 

25.02.2012

Dziewczyna z tatuażem (reż. D. Fincher, 2011)



Dziewczyna z tatuażem nie jest filmem złym, ale zupełnie niepotrzebnym. Można by o niej pisać z czterech punktów widzenia: osoby, która czytała książkę, ale nie widziała szwedzkiej adaptacji; osoby, która widziała szwedzką adaptację, a nie czytała książki; osoby, która i czytała i widziała oraz osoby, dla której to było pierwsze spotkanie z powieścią Larssona w ogóle. Ja zaliczam się do tej trzeciej grupy i jak dla mnie właśnie ten film jest pomyłką. Jednakże moja ocena jest wypadkową ocen, które dałabym filmowi, w zależności od tego, do której grupy widzów bym należała. Bo tym, którzy nie widzieli szwedzkiej wersji ani nie czytali książki, film Finchera powinien się spodobać. Czytelnikom, którzy nie widzieli poprzedniej wersji też, choć nie jest do końca wierny książce. A tym, którzy oglądali film szewdzki, ale nie mogą się pochwalić znajomością powieści, trudno będzie chyba dogodzić, bo wersja ta nie jest zbyt odkrywcza w stosunku do swojej poprzedniczki. Poza tym, że „Szwedzi” mówią tu po angielsku, co niezmiernie mnie śmieszy.
Oczywiście, ponownie trzeba było wiele wyciąć, skrócić, pominąć…Żadna z dwóch adaptacji nie zadowala mnie jako czytelniczki, bo za bardzo spłycają one postaci fascynujących bohaterów i niemalże ignorują społeczno-polityczne wątki książki, skupiając się w całości na zagadce kryminalnej. Porównywać mi jest tak naprawdę trudno, bo film Nielsa Ardena Opleva oglądałam 1,5 roku temu. Obydwa filmy nie ustrzegły się przed błędem wplecenia do fabuły wątków z drugiego tomu trylogii. U Opleva niezrozumiałe było dla mnie włączenie scen, w których widzimy małą Lisbeth podpalającą kogoś w samochodzie (czytelnik wie kogo, ale widz nie), natomiast  Fincher niepotrzebnie wysłał Lisbeth na Kajmany. Zmienione są również zakończenia, przy czym w amerykańskiej wersji bardziej, choć nie w kwestiach jakoś niezwykle kluczowych. Film Finchera ma chyba przewagę nad szwedzkim w jednej kwestii – jest bardziej zwięzły, a przez to bardziej zrozumiały, dla tych, którzy książki nie czytali. Fincher dokonał większej selekcji wątków niż Oplev.  Z drugiej strony fanów książki to zirytuje – wszystko dzieje się tak szybko, rozwiązywanie zagadki pokazywane jest w takim skrócie, że w ogóle nie trzyma w napięciu. Oglądając Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet czułam pewien niepokój, nawet przeczytawszy książkę, a co dopiero, gdybym nie miała pojęcia jak rozwinie się akcja. W tym wypadku wszystko zmierza do finału zbyt gładko i zbyt szybko. A obydwa filmy mają podobną długość…


Teraz arcyważna kwestia czyli aktorzy. Podobał mi się Daniel Craig, ale mam do niego słabość, więc mogę być nieobiektywna. Z tą swoją oszczędną mimiką pasował do roli Blomkvista, po prostu. Skoro na Blomkvista leciały kobiety to raczej bardziej prawdopodobne że wyglądał jak Craig niż jak Michael Nyqvist. Większe wątpliwości mam co do Rooney Mary (pomijając fakt, że między nimi nie ma chemii). Ja chyba jestem jednak z tych co wolą Noomi Rapace. Jej gra rozwaliła mnie na łopatki. Nie ma jednego przepisu jak zagrać Lisbeth, w wykonaniu Mary jest ona po prostu inna, tyle że jak dla mnie mniej przekonująca. No ale to jest znowu kwestia odniesienia do książki. Słowem, trudno oceniać ten film mając takie szerokie spektrum odniesień. Chyba już zawsze będę mieć problem z oceną ekranizacji książek…

Wygląd to nie wszystko. Ale kadry w filmie są ładne.
Jednego jestem pewna -  ścieżka dźwiękowa genialnie współgra z obrazem. Może nie jest tak dobra jak w The Social Network, ale duet Trent Reznor/Atticus Ross znów pokazał klasę. Muzyka niesamowicie podkręca atmosferę, buduje napięcie, hipnotyzuje. Jak dla mnie to najmocniejszy punkt filmu (choć już w oderwaniu od niego nie podchodzi mi za bardzo). I z tego powodu nie żałuję, że film obejrzałam, aczkolwiek żałuję, że nie okazał się lepszy. Poprzeczka była postawiona bardzo wysoko i nie udało jej się przeskoczyć. Po spektakularnej promocji liczyłam, że amerykański reżyser czymś zachwyci, a jego adaptacja jest zwyczajnie poprawna. Po Dziewczynie z tatuażem zostaną mi w pamięci znakomite plakaty, sesje zdjęciowe Rooney Mary i kolekcja ciuchów H&M inspirowana postacią Lisbeth. 

Plakat najgenialniejszy z genialnych
Moja ocena to 6/10.

21.02.2012

Kącik polskiego filmu: Big Love (reż. B. Białowąs, 2012)


Dziś zupełnie nieprzewidziany, niezaplanowany, spontaniczny wpis. A to dlatego że jeden dobry polski film raduje me serce bardziej niż dziesiątka amerykańskich, czy nawet europejskich.

Niektórzy czasami zarzucają mi w komentarzach, nie wprost, ale w domyśle, że odbieram filmy zbyt emocjonalnie. Trochę w tym racji, ale nie oceniam filmu wysoko tylko dlatego że opowiada o romantycznej miłości. Film to dla mnie całość składająca się zarówno z fabuły jak i z obrazu, muzyki i gry aktorskiej i zawsze przy ocenie biorę pod uwagę te wszystkie elementy. Czemu to piszę? Bo spodziewam się, że moja bardzo pochlebna opinia o filmie Big Love wkrótce spotka się z kontrastującymi do niej komentarzami. Cóż, nie zawsze zachowanie bohaterów musi być dla nas zrozumiałe albo logiczne, żeby film się podobał. Można na siłę szukać nieścisłości w fabule, ale mi one nie są nigdy w stanie przesłonić ogólnego dobrego wrażenia, które wynosi się z oglądania danego filmu. Ono po seansie automatycznie albo jest albo go nie ma. Po Big Love było. Drugi dzień po seansie a ja nadal nie mogę przestać o nim myśleć, nie mówiąc już o tym, że nie mogę wybić sobie z głowy tytułowej piosenki.

 Na ogół tego nie robię, ale streszczę krótko fabułę: 16-letnia Emilka poznaje starszego od niej o kilka ładnych lat Maćka. Maciek jest już po studiach, pracuje w laboratorium. Nie zakochują się w sobie. Raczej nawzajem się fascynują sobą. Emilce imponuje starszy chłopak, Maciek pożąda Emilki początkowo czysto fizycznie. Dni upływają im na seksie, niewinnych aktach wandalizmu, paleniu jointów i innych szaleństwach. Żyją pełnią życia. Emilka ma świetny głos i po maturze dostaje się na studia wokalne, które wszystko zmieniają. Z czasem dziewczyna zakłada zespół i zaczyna robić karierę. Związek z Maćkiem przeżywa wzloty i upadki. Pojawiają się kłótnie, zazdrość, w końcu zdrada. Toksyczny związek.


Już na początku filmu dowiadujemy się, że doszło do tragedii. Jak i dlaczego – to odkrywamy  minuta po minucie wraz z psychologiem sądowym, którego gra Robert Gonera. Dobrze, że postać ta została wprowadzona – jest ona łącznikiem między wydarzeniami współczesnymi a retrospekcjami. Takie rozwiązanie trzyma w napięciu i potęguje w widzu ciekawość. Psycholog prowadzi nas za rękę, abyśmy nie pogubili się w meandrach opowieści. Jak bardzo jest ona złożona dotarło do mnie dopiero po seansie, gdy zaczęłam czytać opinie innych widzów i sama analizować pewne sceny. Konfrontacja swoich wrażeń z innymi jest fantastyczna, bo ci inni mogą nam otworzyć oczy na coś na co zupełnie nie zwrócilibyśmy uwagi. Stąd tez czasami wydaje mi się że strasznie nieuważnie oglądam filmy. A teraz mogę stwierdzić, że każda scena w Big Love ma znaczenie, jest niezbędnym elementem zaserwowanej nam przez debiutującą reżyserkę, Barbarę Białowąs, układanki. By dowiedzieć się dlaczego związek Maćka i Emilki zakończył się tak, a nie inaczej i aby zrozumieć ich „miłość” trzeba wziąć pod uwagę każdy najdrobniejszy szczegół filmu. Pani reżyser miała wszystko doskonale przemyślane. Nawet kolor paznokci Emilki w danym momencie nam coś mówi.

Druga sprawa, zasługująca na uznanie – naturalistyczne pokazanie życia dwójki młodych ludzi. Czyli seks, przekleństwa, narkotyki – zero ograniczeń czy powściągliwości. Zgodzę się, że nie każdy tak żyje – ja osobiście też nie – ale myślę, że jednak tam wygląda świat całkiem sporej grupy młodych ludzi. No i cóż, gdyby nasi bohaterowie spotykali się co wieczór i grzecznie oglądali filmy na dvd raczej nie zaciekawiłoby to widza.  I przy okazji tu odpowiadam od razu na zarzut, który się z pewnością pojawi – że nielogiczne jest np. że matka Emi ot tak pozwoliła jej się wyprowadzić z domu i potem się nią nie interesowała – film rządzi się swoimi prawami i nie da się wszystkiego pokazać, ale na pewno jakieś próby dotarcia do Emi były, tylko widocznie nie było to zasadniczo ważne dla głównego wątku filmu, poza tym jej matka była trochę zapatrzoną w siebie osobą; że za dużo dziur w fabule – reżyserka stawia nas przed faktami dokonanymi nie tłumacząc jak do danej sytuacji doszło – to akurat jest moim zdaniem zabieg celowy.
Wracając do meritum, świetnie zostało pokazane rodzące się uczucie (bo jednak jakieś uczucie między Emilką a Maćkiem było, choć nigdy nie wyznali sobie miłości) – gdybym nie była zakochana to zaczęłabym o nim marzyć. Potem świetnie pokazane, jak trudno z czasem jest być ze sobą – i tu zaczęłam się „przestraszać” że i mnie to kiedyś dosięgnie.


Pewnie nie byłoby tego całego oddziaływania na widza, gdyby nie przekonywująca gra pary głównych aktorów czyli Oli Hamkało i Antka Pawlickiego. Jest między nimi chemia, ani przez chwilę nie ma się wrażenia, że do siebie nie pasują. Ola po prostu jest Emilką w 100 %. Antek natomiast mnie zaskoczył, bo gdzieś tam w głowie miałam jego obraz jako słodkiego miłego chłopca, a tu wcale nie jest taki. A jaki jest? To właśnie trudno rozgryźć, a więc gratulacje i dla aktora i dla pani reżyser. Big Love na długo pozostaje w pamięci właśnie dlatego, że nie serwuje nam oczywistości. Zgodzę się, że psychologia postaci mogłaby zostać tu bardziej pogłębiona. Trudno zrozumieć co kieruje głównymi bohaterami, nie mówią oni o swoich uczuciach, za mało wiemy też o ich przeszłości. Ale można w tej wadzie filmu spróbować znaleźć jakiś pozytyw – daje nam ona możliwość gdybania, własnej interpretacji tego, co mogło zaważyć na ich zachowaniu względem siebie.


Z filmami jest trochę tak jak z wierszami omawianymi w szkole – wszyscy głowimy się „co autor miał na myśli” a może w rzeczywistości zielona tapeta w pokoju jakiegoś bohatera X wcale nie oznacza, że potrzebował wyciszenia tak samo jak nie oznacza nic motyl, którego zabił Maciek. Ale chyba tak już z nami jest, że chcemy upatrywać symboli i kluczy do rozwiązywania zagadek po prostu wszędzie. Ten film daje nam ku temu ogromne możliwości.
Jedno wypowiedziane zdanie czy słowo może nam zburzyć przyjętą do tej pory wersję wydarzeń, wzbudzić wątpliwości, przynieść nowe pytania. I choć teraz wydaje mi się, że najważniejszą odpowiedź już znam, to jednak kilka kwestii wciąż mnie nurtuje.


 Big Love jest filmem „ładnym” od strony technicznej. Waszą uwagę powinno zwrócić operowanie kolorem – na przemian barwami intensywnymi, żywymi i przygaszonymi. Nierozłącznym elementem filmu jest muzyka. Na szczególną uwagę zasługuje ta, którą tworzy Emi – coś jakby trip hop, rock, z dużą dawką psychodelik. Tytułowa piosenka jest najlepszą reklamą filmu. Oddaje dobitnie uczucia Emilki, a jej wymowę jesteśmy w stanie zrozumieć dopiero po obejrzeniu filmu. Dawno nie słyszałam w filmie piosenki, która byłaby z nim tak integralnie związana. Ada Szulc śpiewając ją bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła, ale dopiero w wykonaniu Oli Hamkało ta piosenka zyskuje na wiarygodności. Ostatnie minuty filmu, kiedy widzimy jej bohaterkę wykonująca ten utwór, po prostu elektryzują.

Elektryzujący może być tez fakt, że film był inspirowany prawdziwą historią. A więc takie „big love” bez happy endów się zdarzają. Smutny to film, ale opakowany przystępnie: trochę teledyskowy montaż, sporo nagości, dobra muzyka, piękni aktorzy. Dlatego też sporo go w mediach. Pani reżyser pewnie się nie spodziewała, że jego premiera odbije się tak dużym echem – w moim mniemaniu film ten miał bardzo udaną kampanię marketingową. Czy to dobrze? Trochę odziera to go z tej niezależności, artystyczności i wyciąga z niszy, w jakiej normalnie byłoby jego miejsce. A tak, spokojnie można go obejrzeć w pierwszym lepszym multipleksie. No ale jeśli dzięki temu nie przemknie przez kina niezauważony to chyba dobrze. O.S.T.R. kiedyś pytał w swojej piosence, co zrobić by uratować hip hop i nie doczekał się odpowiedzi. Ja wiem, co zrobić by uratować polskie kino – kręcić więcej takich filmów :) Polskie kino będzie się mieć dobrze, jeśli przestaniemy produkować komedie romantyczne i durne remake’i. Jak pokazują takie filmy jak Sala samobójców, Wszystko, co kocham czy Big Love, nie to nam wychodzi najlepiej.

Cóż, polecam obejrzeć i wyrobić sobie własną opinię. Moja ocena to 8/10

16.02.2012

Melancholia (reż. Lars von Trier, 2011)




Postanowiłam poświęcić temu filmowi osobny temat a takie wyskoki jak zauważyliście ostatnio rzadko mi się zdarzają. Ale Melancholia to dzieło, i to wybitne. Hasło na plakacie nie kłamie. Oczywiście, na mojej ocenie zaważył fakt, że odbieram ten film dość osobiście, bo emocje targające główną bohaterką, Justine (graną przez Kirsten Dunst) są mi dość bliskie. Melancholia to stan, w który popadam często, nawet zbyt często. To część mnie, jestem po prostu osobą melancholijną. Film dla mnie okazał się więc być idealny, bo nie ma nic lepszego ponad możliwość identyfikacji z bohaterem. To niebywale podnosi ocenę filmu. A czuję, że nie tylko ja tak mam.



Jeden z otwierających film kadrów
            Von Trier, reżyser filmu, sam jest osobą melancholijną, jak mówi o sobie, permanentnie będącą w depresji. To widać wyraźnie w jego filmach, które raczej nie nastrajają optymizmem. Interesuje go natura dobra i zła, stawia pytania dotyczące wiary, a jego bohaterowie są niezwykle wrażliwymi jednostkami. Melancholia w jego najnowszym filmie to stan umysłu Justine, świeżo upieczonej mężatki, ale też nazwa planety, która pędzi prosto ku Ziemi i z dużym prawdopodobieństwem może w nią uderzyć prowadząc do unicestwienia całej ludzkości. Owa planeta, jej rozmiary i nieuchronność starcia z Ziemią to alegoria melancholii atakującej człowieka. Zdaniem reżysera to zderzenie musi doprowadzić do katastrofy.


Film podzielony jest na dwie części. W pierwszej jesteśmy świadkami wesela Justine. Jako osoba chora, w ogóle nie cieszy się ona z małżeństwa, wręcz doprowadza od razu do jego rozbicia, zdradzając męża z przypadkowo poznanym mężczyzną. Utarło się, że dzień zawarcia małżeństwa to dla kobiety najpiękniejszy dzień w życiu. Tymczasem Justine buntuje się przeciwko temu poglądowi, czy raczej przymusowi. Von Trier przy okazji także sobie z tego przymusu szczęścia kpi. Możemy się tylko domyślać, że Justine cały świat odbiera jako zafałszowany i zakłamany. Wie coś o tym, bo pracuje w reklamie, która  - nie oszukujmy się -jest branżą opierającą się na kłamstwie i ułudzie. Jej zachowanie podczas całej nocy jest doskonałą ilustracją tego, jak zachowują się osoby chore na depresję. To, czego takie osoby pragną to wyzwolenie od cierpienia, a to daje jedynie śmierć. W drugiej części filmu, rozgrywającej się jakiś czas po weselu, kiedy Melancholia znajduje się już niedaleko Ziemi, Justine nadal pogrążona jest w chorobie, tyle że o ile w pierwszej części stwarzała jeszcze pozory normalności, o tyle w tej jest już „oficjalnie” chora. W tej części otrzymujemy kontrast: z jednej strony Justine, czekająca na katastrofę, która przyniesie jej upragnioną śmierć, z drugiej jej siostra, Claire (Charlotte Gainsbourg), która tej śmierci panicznie się boi. Jest jeszcze maż Claire (Kiefer Sutherland), który ślepo wierzący naukowcom i własnym wyliczeniom wskazującym, że do zderzenia planet nie dojdzie i pociesza tym wszystkich wokoło. Nauka jednak go zawodzi i okazuje się, że paradoksalnie to on najbardziej boi się nieprzewidywalnego końca. Nie wiem czy słusznie, ale upatruję w tym rozwiązaniu krytyki Kościoła, wiary w jedyne słuszne i nieomylne dogmaty. Ostatecznie w chwili apokalipsy jedynie „nienormalna” Justine zachowuje się racjonalnie i przeprowadza swą rodzinę przez ten nieunikniony moment.


            Generalnie, Melancholia porusza wiele tematów i na wiele sposobów może też być interpretowana. Sądzę, że odbierzemy go różnie, co innego najmocniej w nas uderzy. Niewątpliwie należy on do gatunku filmów, po których obejrzeniu zastanawiamy się o co w nich mogło chodzić. Wraz z pojawieniem się napisów końcowych pojawia się paradoksalnie najbardziej znienawidzone pytanie z lekcji polskiego: „co autor miał na myśli?”.
Nie tylko sama tematyka filmu poruszyła moje serce. Obraz von Triera jest zrobiony z ogromną dbałością o detale. Znajdziemy w nim mnóstwo symboli, z których na pierwszy plan wysuwają się te związane z malarstwem. Dzieła m. in. Breughla i Caravaggia oraz nawiązania do nich przewijają się przez cały film. Klucza do zrozumienia ich symboliki polecam Wam szukać w doskonałym tekście Jakuba Majmurka z „Krytyki Politycznej”. Znajduje on także w filmie Duńczyka związki z Ofiarowaniem Tarkowskiego. 

Prawie jak Ofelia Millaisa
            Znakomite są w Melancholii zdjęcia, zwłaszcza te powstałe w plenerze. Wiele kadrów mam jeszcze przed oczami i nimi zilustrowana jest też ta notka. Idealnie w atmosferę panującą na ekranie wpisują się dominujące na nim nieco blade, przygaszone kolory. Do tego porażająca muzyka Wagnera, która potęguje apokaliptyczną atmosferę i mamy kompletne arcydzieło. Film do napawania się obrazem, kontemplowania muzyki i refleksji nad samym sobą. Poetycki, baśniowy, niepokojący. Nie oceniłam go co prawda na najwyższą notę, ale to tylko dlatego, żeby móc dokonać tej korekty po drugim seansie, który, coś czuję, nastąpi bardzo szybko (gwoli ścisłości, film obejrzałam już jakiś miesiąc temu).



            Po drodze zapomniałam o jeszcze jednym ważnym elemencie, mianowicie o aktorstwie. To również jest najwyższych lotów. Cała obsada została idealnie dobrana (choć rozczarował mnie nieco Alexander Skarsgard – jego postać nie jest zbyt wyrazista, nie wiem tylko czy dlatego, że tak ją napisał von Trier czy dlatego, że zawiodły umiejętności serialowego wampira). Niemniej, odtwórcy pozostałych ról drugoplanowych: Charlotte Rampling, John Hurt czy Stellan Skarsgard nie zawiedli. Nawet Kiefer Sutherland sobie poradził. Piszę „nawet”, bo w głowie każdego z nas pozostanie on pewnie na zawsze Jackiem Baurem z serialu 24 godziny. Nawet dla tych, którzy jak ja, nie widzieli ani jednego odcinka. Największe laury należą się jednak odtwórczyniom głównych ról. Charlotte Gainsbourg gra zazwyczaj bardzo dziwne bohaterki i doskonale jej to wychodzi, ale tym razem nie wzbudziła tylu kontrowersji co rolą w Antychryście (nomen omen, nie widziałam jeszcze, a wypadałoby). Film ukradła jej Kirsten Dunst, która udowodniła, że nie da się zaszufladkować jako dziewczyna z sąsiedztwa, „zabójcza piękność”, parafrazując tytuł jej jednego filmu, dla której szerokiego uśmiechu mężczyźni tracą głowę. Tego uśmiechu tu prawie w ogóle nie ma. Dunst pokazuje za to swoje najbardziej dramatyczne oblicze jakie do tej pory mieliśmy okazję zobaczyć. Zawsze uważałam ją za bardzo dobrą aktorkę, bo jej postaci były intrygujące, były często kobietami, jakimi sama chciałabym być. Dość melancholijną dziewczynę grała już w Przekleństwach niewinności i takie role moim zdaniem pasują jej najbardziej. I nie tylko ja tak uważam, bo za Melancholię aktorka dostała Złotą Palmę i spotkała się z bardzo dobrą reakcją krytyków. To chyba jej najważniejsza rola w karierze. Zabierając się za przygotowania do roli miała w pewnym sensie ułatwione zadanie, bo sama chorowała na depresję. Na ekranie jest naturalna, w pełni zaangażowana, totalnie oddana swojej bohaterce. Dzięki podobnym przeżyciom łatwiej jej pewnie było także znaleźć wspólny język z von Trierem, który do łatwych partnerów podobno nie należy. Mam nadzieję, że reżyserzy zainteresują się nią i będą obsadzać w ciężkim kinie dramatycznym i psychologicznym, bo ma ku niemu predyspozycje. Co prawda większość przeciętnych widzów mówi głównie tym, że przez chwilkę widać ją nago (wcale nie wygląda jakoś wulgarnie więc nie wiem o co chodzi), ale liczę na to, że ci co bardziej wymagający z jej występu zapamiętają coś więcej. Trudno mi sobie teraz wyobrazić, że w rolę tę wciela się Penelope Cruz jak miało być pierwotnie, choć i ją uwielbiam. Że też w ogóle była brana pod uwagę, samo to jest dla mnie zaskakujące.




            Na koniec wyznanie absolutnie infantylne i odbiegające od oceny filmu – chciałabym wyglądać na własnym ślubie dokładnie tak jak Justine :) Jestem zachwycona jej wyglądem podczas wesela, zwłaszcza strojem, a trzeba Wam wiedzieć, że na ogół podchodzę krytycznie do wyglądu panien młodych i mało która sukienka i fryzura spotykają się z moim uznaniem. W życiu nie widziałam lepszej ślubnej stylizacji od tej pokazanej w filmie. Znalazłam ideał ;) 

Niestety, nie znalazłam kadru, na którym Kirsten byłoby widać z bliska w całej okazałości

Film oceniłam na 9/10.

P.S. Na swoją kolej czekają już dwa gotowe teksty na bloga - nigdy nie pisałam z aż takim wyprzedzeniem. Biorąc pod uwagę, że trzeci "się pisze", muszę przyznać, że to chyba jakaś ogromna wena na mnie zstąpiła. A więc uda mi się wywiązać z tego co sobie zaplanowałam :) 

12.02.2012

Z notatnika kinomanki cz. VIII

Idy marcowe  8/10


Historia opowiedziana w Idach marcowych nie jest żadną nowością. Od mniej więcej połowy filmu jest nawet dość przewidywalna, a jednak ogląda się ją z zapartym tchem. Przekonałam się po raz kolejny, że mój sceptycyzm w stosunku do filmów politycznych jest niepotrzebny. Podobne niespodzianki fundowały mi już Frost/Nixon czy Good Night and Good Luck. Film Clooneya trzyma przyzwoite tempo, z zaciekawieniem słucha się dialogów, ogląda się go naprawdę bez znużenia, bo nie ma w nim zbędnych dłużyzn. A Gosling znakomicie poradził sobie z rolą, przekonująco pokazując emocjonalne zmiany, jakie zachodzą w jego bohaterze. Nie wiem czy nie jest to moja ulubiona jego rola z dotychczas widzianych.
Idy marcowe pokazują najmroczniejsze strony świata wielkiej polityki, gdzie do celu dąży się po trupach. Bohater grany przez Ryana Goslinga jest postacią tak tragiczną, że niemalże wyrwaną z antycznej tragedii. Nie jest bowiem przypadkowy tytuł, nawiązujący do nocy, w której z rąk swego przyjaciela Brutusa zginął Juliusz Cezar. Kto jest kim, tego nie zdradzę. Z drugiej strony, chyba nie bez powodu jedna z kluczowych bohaterek ma na imię Ida…Gratuluję znakomitego tytułu oraz trafienia w dobry czas – w końcu w Stanach na dobre rozkręca się kampania prezydencka, a o niej właśnie jest ten film.


Rzeź  8/10


Polański jest mistrzem kameralnych przedsięwzięć. Bardzo upodobał sobie kręcenie filmów dziejących się w zamkniętej przestrzeni, z udziałem niewielkiej ilości aktorów (polecam Śmierć i dziewczynę i Nóż w wodzie z tych, które widziałam a jest ich nadal za mało). Klaustrofobiczny klimat idzie jednak u niego w parze z ciężką, duszną atmosferą i jest to kino psychologiczne. Tym razem, choć Polański znów zamknął czwórkę bohaterów w czterech ścianach mieszkania, zrobił film, który śmiało można nazwać komediodramatem, z przewagą dramatyzmu jednakże. Dwa małżeństwa spotykają się z powodu bójki w jaką wdali się ich nastoletni synowie. Właściwie oberwał tylko jeden i to jego rodzice (Jodie Foster i John C. Reilly) domagają się wyjaśnień ze strony rodziców drugiego (Kate Winslet i Christoph Waltz). Obie pary to ludzie „na poziomie”: kulturalni, wykształceni, majętni, dobrze wychowani…Ale Polański ich demaskuje. To wszystko pozory. Ta początkowo niewinna rozmowa prowokuje ich do pokazania swoich najgorszych stron. Oprócz tego, że obrażają siebie nawzajem, pęka też solidarność małżeńska – wychodzą na jaw skrywane urazy, pojawiają się wyrzuty. Ale jak oni pięknie się kłócą! Ogląda to się naprawdę z zachwytem, bo gra aktorska stoi na najwyższym poziomie. I znowu wszystko rozbija się o dialogi (film powstał na podstawie sztuki Bóg mordu Yasminy Rezy), które są na tyle ciekawe (i z pasją wypowiadane), że rekompensują brak spektakularnej akcji. Poza tym widz zostaje postawiony w ciekawej sytuacji, bo jego sympatie względem bohaterów co chwilę się zmieniają, tak jak zmieniają się ich opozycje względem siebie. Co warte też odnotowania, akcja filmu rozgrywa się w czasie rzeczywistym, co jeszcze bardziej upodabnia go do przedstawienia teatralnego (z tego co wiem już gdzieś w kraju ta sztuka jest grana). Jest to mimo wszystko film całkiem lekki, o którego autorstwo nie podejrzewałabym chyba Polańskiego, gdybym wcześniej tego nie wiedziała. Ale uwaga! Myślę, że nie każdemu się spodoba. Na pewno nie tym, którzy szukają w kinie jedynie rozrywki. I nie tym, którzy liczą, że po seansie będzie ich boleć brzuch ze śmiechu. Nie powiedziałabym jednak, że jest to film, który należy koniecznie obejrzeć na sali kinowej. Myślę, że w przypadku tak kameralnego filmu lepszą opcją jest zacisze własnego pokoju. 


Bardzo ładny, smutny film o śmierci. Ładnie sfilmowany, dobrze obsadzony, z bardzo ciekawie napisanymi postaciami i dobrą muzyką w tle. Przyznaję, że gdzieś w kąciku oka łezka mi się zakręciła. Lubię filmy o dziwakach. Wiem, to brzydkie słowo, ale nie mam tu na myśli ludzi niezrównoważonych, chorych psychicznie (chodź ich też lubię), ale osoby, które mają swój własny świat, żyją według własnych zasad, są nierozumiane przez otoczenie, które jest onieśmielone ich innością. A jeszcze kiedy jeden taki dziwak - no dobra „inny” - poznaje drugiego „innego” i się w nim zakochuje to ja już jestem kupiona. Chciałabym powiedzieć, że film nie jest schematyczny, ale od pewnych schematów nie da się uciec w przypadku historii o miłości. Z tymże Gus van Sant sobie nieźle radzi z tymi schematami, bo sam je obśmiewa. Jest w filmie jedna taka scena, która – gwarantuję – w pewnej chwili będzie dla Was szokiem, a po chwili powodem do zachwytu nad geniuszem reżysera.
            Restless podobał mi się szczególnie ze względu na melancholijny klimat. Smutek wisi w powietrzu, bo śmierć jednego z bohaterów jest nieuchronna, podczas gdy między nimi rodzi się piękne uczucie. Piękne, bo przedstawione jako niewinne, młodzieńcze zakochanie, a czy dzisiejsi nastolatkowie są tacy romantyczni? Takie jednostki jak Annabel i Enoch są chyba na wymarciu. Może nie najlepiej to brzmi w kontekście filmu, ale taka jest prawda. Przez to film ma w sobie coś z bajki, baśni czy jeszcze innej nie do końca realnej opowieści. Można znaleźć w sieci porównania chociażby do Szkoły uczuć, ale świat przedstawiony w tych dwóch filmach zasadniczo się od siebie różni, z korzyścią dla Restless, które jest zdecydowanie bardziej udaną produkcją. Do oglądania jest to chyba jeden z bardziej przystępnych filmów van Santa, obok Milka, za co oczywiście w stronę reżysera są już ciskane grom: że film mało oryginalny, że płytki, że powierzchownie ukazuje problem. No cóż, nie znam doskonale jego twórczości, ale myślę, że po tym - jak chcą niektórzy krytycy - „nieudanym” filmie, więcej ludzi sięgnie po jego z założenia ambitniejsze obrazy. Ja nabrałam ochoty na Paranoid Park.

 50/50  8/10

Kumpelska komedia o raku – gdzieś natknęłam się na takie sformułowanie odnośnie tego filmu. Mocno mnie to zaniepokoiło, ale nazwisko Josepha Gordon - Levitta kazało jednak wierzyć, że ten projekt będzie udany. Przyznam, że pewnie w ogóle bym o tym filmie nie usłyszała, gdyby nie chyba dość niespodziewane nominacje do Złotych Globów – dla Gordona - Levitta i za najlepszą komedię. Co by nie mówić o wszelkich nagrodach, dla mnie jednak są one pewną wskazówką, po które filmy warto sięgnąć. I tak było w przypadku Pół na pół (już wiadomo, że pod takim tytułem obraz wejdzie u nas do dystrybucji).
Z tą kumpelską komedią to duża przesada. O raku jest, i owszem, jest z dystansem, a nie płaczliwie i z patosem, ale powiedzieć że to komedia to też nadużycie. Ale nieważne w sumie jest jak zaszufladkujemy ten film. Ważne jest, że to naprawdę niezła produkcja, którą ogląda się z dużą przyjemnością. I to pomimo tego, że nie wnosi ona nic nowego do sposobu w jaki kino mówi o raku czy innych poważnych chorobach. Można się było spodziewać, że 27-letni chłopak, które dowiaduje się o chorobie stawi jej mężnie czoła, choć niestety rzuca go dziewczyna, no ale przecież przyjaciół poznaje się w biedzie, więc nie dość, że jego najlepszy kumpel pozytywnie go zaskoczy swoim podejściem, to jeszcze zainteresuje się nim atrakcyjna młoda kobieta…I wszystko skończy się wiadomo jak. Jest to optymistyczna wersja przebiegu choroby czy raczej życia z nią. Pewnie niewiele ma wspólnego z prawdą, nie mam pojęcia czy miałaby działanie terapeutyczne dla chorego, ale nastraja optymistycznie. Twórcy nie skupili się na tym, co się dzieje z ciałem czy psychiką człowieka w tym czasie, a raczej na tym jak zmienia się stosunek otoczenia do niego i nawzajem. Jak zmieniają się priorytety. Bardzo ciekawa jest postać młodej stażystki, psycholożki, której pierwszym w życiu pacjentem jest główny bohater. Ma mu ona pomóc przejść przez ten trudny okres. Adam jednak ma do niej sceptyczne podejście, no bo co ona może wiedzieć – w końcu jest świeżo po studiach, tak naprawdę dopiero nieporadnie wprowadza zdobytą wiedzę w życie. Jej metody początkowo nie przypadają mu do gustu, ale jak łatwo zgadnąć to ona okaże się tą, na której może najbardziej polegać.
Choć nie ma w tym filmie nic odkrywczego, to naprawdę pozostawia po sobie miłe wrażenie. Myślę, że to sprawka Josepha Gordon – Levitta, który jest stworzony do grania takich chłopaków z sąsiedztwa (myślę, że powinno się ukuć taki termin, w końcu jest „dziewczyna z sąsiedztwa”, czemu nie miałoby być chłopaka, a przecież to sformułowanie jest wymowne i od razu wiadomo o jaki typ chodzi – co zaoszczędzi mi pisania ;)), którym się kibicuje przez cały film. Ktoś nawet na internetowym forum napisał, że grany tu przez niego bohater jest kontynuacją postaci bohatera 500 dni miłości – nomen omen też Adama - i jest to naprawdę ciekawe i trafne spostrzeżenie, bo obaj bohaterowie są do siebie zadziwiająco podobni.


W końcu jakaś komedia, która naprawdę śmieszy. Może nie na miarę polskich komedii z czasów PRL-u, ale jak na amerykańską, współczesną produkcję ta jest niezwykle udana. Dość powiedzieć, że gwiazdorsko obsadzona (Ryan Gosling, Marisa Tomei, Steve Carell, Emma Stone, Julianne Moore…), to jeszcze z naprawdę dobrymi dialogami. Nie zaznamy tu ani żenujących gagów, ani oklepanych schematów znanych z komedii romantycznych. A wydaje mi się, że te dwa trendy w amerykańskiej komedii dominują. Scenariusz tego filmu jest naprawdę powiewem świeżości. Dominuje tu szczególnie humor sytuacyjny. Początkowo śledzimy losy kilku osób, domyślamy się, że muszą się one ze sobą spleść, nawet domyślamy się na jakiej zasadzie to się wydarzy i tak się potem dzieje, ale finał jest jednak zaskakujący. Samo zakończenie już niestety stricte hollywoodzkie czyli ckliwe, ale nie można żądać zbyt wiele. Ogląda się to naprawdę przyjemnie. Moje szczególne ukłony w stronę Steve’a Carella, którego jak do tej pory widziałam tylko w fenomenalnej Małej miss. Aktor ten doskonale pasuje do roli sympatycznego nieudacznika, który postanawia stać się lowelasem ;) A z Ryanem Goslingiem tworzy bardzo zgrany duet. Jak się uczyć uwodzenia, to od najlepszych ;)  Ja muszę sobie czasem taki lekki, pozytywny, bezpretensjonalny film zaserwować pomiędzy tymi wszystkimi dramatami, które oglądam i nie żałuję, że w tym wypadku pokierowała mną ciekawość względem roli Goslinga. Wszak zdobył za nią nominacje do Złotego Globu. Zupełnie zasłużenie, jak się okazuje.


Nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogłabym nie polubić własnego dziecka. I że ono mogłoby nie polubić mnie. Rozumiem niemożność dogadania się w okresie tzw. młodzieńczego buntu (bardzo wyświechtany frazes, zastanawiam się czy w ogóle jeszcze taki bunt istnieje, ale niech będzie), czy depresję poporodową, która jednak przecież kiedyś przechodzi, ale pomijając te odstępstwa rodzice swoje dziecko zawsze stawiają ponad wszystkim. Nie wyobrażam sobie, żeby kilkuletnie dziecko rozmawiało ze mną jak z wrogiem i robiło mi ciągle na złość, a tak swoją matkę, Evę (Tilda Swinton) traktuje jej syn (Ezra Miller, moim zdaniem wcale nie taki zachwycający jak chcą tego krytycy). Pogodną kobietę pogrążył on niemal w depresji, uczynił z niej, jak mówi o niej kolega z pracy, po prostu „zimną sukę”. W trakcie oglądania tego filmu zaczęło do mnie docierać, że nikt nie powiedział, że macierzyństwo będzie piękne i że nie mam na to gwarancji. To przerażający wniosek. Co gorsze, zdaniem reżyserki filmu jak sądzę rodzic nie ma wpływu na to, jakie będzie jego dziecko. Kevin od pierwszych dni jest dzieckiem nieznośnym. Najpierw płaczliwym, potem niepokojąco milczącym. Matka stara się jak może, a Kevin wcale nie zmienia się na lepsze. Myślę, że każdy podczas seansu będzie współczuć Evie, tym bardziej, że w stosunku do ojca, Kevin zachowuje się jak najbardziej normalnie. Cóż, nie jest jednak chyba dobrym pomysłem rozpisywanie się tu na temat obaw związanych z wychowaniem dziecka. Abstrahując od tego, film jest naprawdę dobry i wcale nie taki trudny w odbiorze, jak piszą niektórzy. Mamy tu do czynienia z przeplataniem się scen – montaż jest naprawdę bardzo udany i zwracający uwagę. Oglądanie  wycinków z życia Evy i jej rodziny jest jak układanie puzzli, ale nie tych dla zaawansowanych, złożonych z tysiąca elementów. No i obrazek, który otrzymujemy nie jest zbyt ładny. Reżyserce udało się uzyskać ponury klimat, taki, żeby widz ani na chwilę nie zapomniał o wadze przedstawionego problemu. Jak to się mówi, atmosfera w filmie jest gęsta. Idealnie wpasowała się w ten klimat oszczędna gra Tildy Swinton (mam ogromna ochotę nadrobić co nie co z jej filmografii).

Wymowne jest zakończenie filmu. Ostatnie minuty filmów na ogół mają to do siebie, że niczego już nie wnoszą. Równie dobrze mogło by ich nie być. W tym przypadku jest inaczej. Nie poznajemy co prawda odpowiedzi na pytanie: dlaczego Kevin popełnił morderstwo? Sam Kevin twierdzi, ze go nie zna. Jednak jego ostatnie wypowiedziane w filmie słowa mogą być pewną wskazówką. Lubię takie wyraziste zakończenia, które sprawiają, że o filmie pamięta się trochę dłużej.



W niedalekiej przyszłości na blogu m.in. : Melancholia, Downton Abbey, Dziewczyna z tatuażem, a także Lana Del Rey...

4.02.2012

Seks w wielkim mieście (HBO, 1998-2004)



Kto by nie słyszał o „Seksie w wielkim mieście”. Ja też słyszałam, ale myślałam, że nie jest to serial dla mnie, że po prostu nie znajdę w nim nic dla siebie. Nie byłam i nie będę wyzwoloną, pewną siebie kobietą sukcesu, której życie kręci się tylko wokół mężczyzn, nie znajdę więc wspólnego języka z bohaterkami serialu. To pierwszy powód, dla którego go omijałam. Zresztą, kiedy serial ten był „na fali’ (a kręcono go w latach 1998-2004) ja byłam jeszcze dzieckiem i wcale nie pociągały mnie takie dorosłe seriale, nikt w moim otoczeniu też „Seksu…” nie oglądał, więc serial ten dla mnie po prostu nie istniał. Jednak, kiedy natrafiałam przez przypadek na jakiś odcinek w telewizji, zatrzymywałam się na chwilę i oglądałam, bo jednak coś nie pozwalało mi przełączyć…Teraz już wiem, że chodziło o zabawne, inteligentne dialogi, których po prostu ma się ochotę wysłuchać do końca. Oczywiście wielokrotnie słyszałam i czytałam o kultowej postaci jaką jest główna bohaterka serialu, Carrie Bradshaw, a im stawałam się starsza, tym więcej znajomych coś mi o nim wspominało z ogromnym przejęciem i uśmiechem na ustach. I postanowiłam w końcu sięgnąć po niego, bo uważam że klasykę seriali powinno się znać tak jak klasykę literatury, o której pisałam ostatnio. Oczywiście, jeśli ogląda się nałogowo seriale ;) Bardzo szybko się wciągnęłam i dzień bez przynajmniej jednego odcinka „Seksu…” uznałam za stracony.

Jest to doskonały serial na odstresowanie się po ciężkim dniu. Łatwo przy nim zapomnieć o własnych problemach, oderwać się od rzeczywistości. Choć można tez znaleźć wiele ciekawych porad wartych zastosowania we własnym życiu. Wbrew temu co mi się wydawało, łatwo też  zaprzyjaźnić się z głównymi bohaterkami. W każdej z nich można odnaleźć po trochu z samej siebie, choć generalnie postaci są skonstruowane na zasadzie opozycji i tak, aby każda czymś się wyróżniała. Samantha (Kim Catrall) jest wielką przeciwniczką zakładania rodziny, to typowa hedonistka, która każdej nocy sypia z innym mężczyzną. Karierowiczka, pani od PR-u. Ma obsesję na punkcie zachowania młodości (a jest najstarsza spośród swoich przyjaciółek). Miranda (Cynthia Nixon) to dla mnie trudny orzech do zgryzienia. Obok Carrie moja ulubiona bohaterka. W ciągu sześciu sezonów przechodzi gigantyczną przemianę. Jest ambitną prawniczką, wręcz pracoholiczką, twardo stąpającą po ziemi. Charlotte (Kristin Davis) z kolei marzy o małżeństwie, jest ono celem jej życia. Jest dziewczyną z dobrego domu, niezwykle elegancką, dobrze wychowaną katoliczką, znacznie bardziej powściągliwą od swoich koleżanek. Podczas rozmów o seksie na ogół się czerwieni, co nie oznacza jednak, że nie lubi flirtować. No i Carrie (Sarah Jessica Parker), narratorka serialu. Ma zdecydowanie najciekawsze przemyślenia, jest felietonistką dużej nowojorskiej gazety, gdzie prowadzi rubrykę o związkach. Jest trzpiotką, ma fioła na punkcie zakupów (kocha zwłaszcza buty), uwielbia błyszczeć na salonach. Ale nie, nie – nie jest pusta. To chyba najnormalniejsza kobieta z „Seksu…”, najbardziej podobna do mnie i tysięcy śledzących jej losy kobiet. Mój nastoletni brat stwierdził kiedyś, przysłuchując się dialogom, że ten serial jest o niczym, po prostu bez przerwy gadają o głupotach. Początkowo tak jest, oglądamy głównie scenki z życia elity Nowego Jorku (ten serial to też wielki hołd dla tego miasta). Dopiero kiedy nasze bohaterki wejdą w stałe (przynajmniej z założenia) związki w serialu nastąpi pewna ciągłość. Generalnie większość odcinków sponsorowanych jest przez inny temat felietonu Carrie, a więc np. „kiedy jest ten właściwy moment, by razem zamieszkać” albo „czy zazdrość jest potrzebna w związku” itd.

„Seks w wielkim mieście” jest uwielbiany przez tysiące kobiet na całym świecie. Jest w nim wszystko to, co lubimy najbardziej – miłość, moda, ładne obrazki, przystojni mężczyźni, którzy kochają do szaleństwa, a przede wszystkim jest to odbicie nas samych – przyjaciółki z Manhattanu są typowymi kobietami, takimi jak my, dzielą nasze smutki, radości, pragnienia, kochają słodycze, plotki, seriale, ciuchy, błyskotki, mają swoje słabości, są perfekcyjnie nieidealne, szukają wielkiej miłości, nawet jeśli się do tego nie przyznają, i wierzą w prawdziwą przyjaźń…O takiej przyjaźni jak ta przedstawiona w „Seksie…” można pomarzyć, to prawdziwy ideał. W ostatnich sezonach serial staje się coraz „cieplejszy”, bo i bohaterki robią się coraz dojrzalsze, a jak wiadomo dojrzałość to o wiele więcej kłopotów, z których trzeba się nawzajem wyciągać. We wspieraniu i podnoszeniu na duchu Samantha, Charlotte, Miranda i Carrie są mistrzyniami.

Muszę jeszcze wspomnieć dwa słowa o stylu Carrie Bradshaw. Carrie, a dzięki niej sama Sarah Jessica Parker, stała się ikoną mody. Serial jest w pewnym sensie jedną wielką reklamą słynnych domów mody i projektantów i trochę właśnie z tego zasłynął. Największą ofiarą mody jest właśnie Carrie, która w pewnym momencie zostaje nawet dostrzeżona przez Biblię mody czyli „Vouge’a” i zaczyna dla niego pracować. Przyznam, że mnie ten wychwalany styl Carrie początkowo mocno rozczarował. Wydawała mi się ona być przebrana, a nie ubrana. Z czasem jednak zrozumiałam, że ikoną stylu stała została ona ochrzczona z uwagi na odwagę. Odwagę w łączeniu skrajnie nie pasujących do siebie rzeczy, za odwagę noszenia ultrakrótkich sukienek, bluzek odsłaniających pępek czy dziwnych torebek. I co najważniejsze robi to z ogromną nonszalancją. To mi się w niej podoba – wygląda jakby ubierała się od niechcenia, jakby nie przemyślała, co chce na siebie włożyć, a mimo to wygląda dobrze, interesująco, niebanalnie – gdyby się ją spotkało na ulicy nie można byłoby przejść obok niej obojętnie. Odkąd obejrzałam ten serial chodzi za mną myśl, by ubrać się w stylu Carrie i poczuć w sobie i na sobie tę wolność, której manifestacją są jej stroje. Może kiedyś się odważę. Oto kilka strojów Carrie (głównie z serii tych bardziej szykownych):





I najpiękniejszy strój, jaki Carrie miała na sobie przez sześć sezonów czyli 94 odcinki – suknia Versace, z ostatniego dwuczęściowego odcinka:

Niestety, nie znalazłam zdjęcia sukni w całej okazałości, więc odsyłam po prostu do serialu :)
Jak wiadomo, wszystko co dobre kiedyś się kończy. Emisja „Seksu…” zakończyła się w 2004 roku. Zapomniałam chyba dodać arcyważnej informacji, że „Seks…” jest produktem stacji HBO, która wypuszcza w zasadzie same hity, ale co ważniejsze są to produkcje wyprzedzające o krok albo nawet o dwa seriale innych stacji amerykańskich. HBO jest stacją kablową, płatną, a więc zupełnie niezależną od niczego i może pozwolić sobie na więcej. Więcej nagości, przekleństw, łamania tabu itd. HBO bezdyskusyjnie kręci najambitniejsze seriale. Ale to taka dygresja. Pożegnania, jak wiadomo, zawsze są ciężkie. Choć Carrie dokonała jedynego słusznego wyboru mężczyzny, z którym chce spędzić resztę swojego życia, fanki na całym świecie nie mogły się pogodzić ze stratą ulubionego serialu. A skoro był popyt, to stacja i Hollywood postanowiły go wykorzystać. W 2008 roku na ekrany kin wszedł pełnometrażowy, prawie 2 i półgodzinny dalszy ciąg serialu, z obsadą w niezmienionym składzie. Od razu należy zaznaczyć, że jest to film dla osób, które widziały serial, bo bez jego znajomości kinowa wersja wyda nam się polukrowaną wydmuszką tudzież jedną wielką reklamą. Film wiele traci w porównaniu z serialem. Brakuje zwłaszcza błyskotliwych dialogów, jest zbyt słodko i kolorowo. Ten film nie miałby racji bytu, gdyby nie nawiązywał do kultowego pierwowzoru. Dla jego fanów będzie to z pewnością gratka, zobaczy jak dalej potoczyły się losy bohaterek, natomiast dla wszystkich innych może to być 150 minut irytacji. Nie ma też chyba zbytnio sensu oglądanie tego filmu przed obejrzeniem serialu. Oczywiście, kinowa wersja odniosła komercyjny sukces, dlatego w 2010 powstał jej sequel. I w tym przypadku trzeba już absolutnie szczerze przyznać, że był to sequel zupełnie niepotrzebny i stanowiący jedynie skok na kasę ze strony jego twórców. To już tylko ładne obrazki (widokówka ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich), a niewiele akcji i humoru. Z drugiej strony, oceniając film tylko w kategoriach rozrywki, spełnia swoje zadanie, przynajmniej patrząc z punktu widzenia kobiety. Która z nas nie marzy o luksusie, pięknych sukienkach, wakacjach na końcu świata… Czasami chce się na to popatrzeć i ten film akurat do zaspokajania takich potrzeb może służyć. Następna część chyba na razie nie jest planowana i w sumie lepiej żeby nie powstała, bo chyba nie da się już powiedzieć przyjaciółkach z Manhattanu niczego nowego, co jednocześnie trzymałoby poziom znany z serialu. Jedno co jeszcze warto podkreślić to fakt, że panie i w ogóle cała obsada spotkały się na planie bez żadnych głosów sprzeciwu. Dla porównania, aktorki grające tytułowe „Gotowe na wszystko” podobno bardzo się nie lubią, a zmuszone są grać najlepsze przyjaciółki. Co prawda producenci tego serialu definitywnie zarzekają się, że nie mają w planach kontynuacji filmowej, to jednak gdyby taki film miał powstać, być może zabrakłoby w nim którejś z kluczowych postaci. Tymczasem panie z „Seksu…” chyba żyją ze sobą świetnie również poza planem i mam wrażenie, że tę chemię widać na ekranie, bo ich dialogi wydają się być całkowicie naturalne, a nie wystudiowane (ciekawe, czy zdarzało im się improwizować i wprowadzać do tekstu swoje własne pomysły?).

To, że nie może nie być kolejnego filmu, nie oznacza, że twórcy serialu przestaną odcinać kupony od swojego sukcesu. Jeszcze w tym roku mają ruszyć zdjęcia do serialu będącego prequelem perypetii Carrie w Nowym Jorku. Produkcja powstanie w oparciu o książkę Candance Bushnell (to na podstawie jej książki powstał także serial, co pewnie wiecie) „Pamiętniki Carrie”.  Z serialu dowiemy się, jak wyglądało życie Carrie, gdy po raz pierwszy pojawiła się w Nowym Jorku. Serial rozpocznie się w 1980 roku, czyli w momencie, gdy Carrie chodzi do ostatniej klasy liceum, po czym wyjeżdża na swą pierwszą podróż do Nowego Jorku. Za serial odpowiedzialni będą producenci „Plotkary”, nadawanej przez stację CW. Autorka książki także ma być zaangażowana w produkcję, a scenariusz napisze Amy Harris, która pisała także scenariusz do pierwowzoru HBO. W serialu nie pojawią się Sarah Jessica Parker ani jej filmowe koleżanki. Trwają natomiast spekulacje która młoda aktorka wcieli się w rolę Carrie. Początkowo mówiło się o Blake Lively, najbardziej znanej właśnie ze wspomnianej „Plotkary” i byłby to moim zdaniem bardzo dobry wybór. 

SJP i Blake Lively - pewne podobieństwo jest
Niestety, coraz częściej mówi się, że w młodszą Carrie miałaby się wcielić – o zgrozo! - Miley Cyrus czyli gwiazdka Disneya, znana bardziej jako Hannah Montana. Szczerze mówiąc, nie widziałam jej nigdy na ekranie, ale już sam jej wygląd mi do tej roli nie pasuje. Chyba każdy inny wybór będzie lepszy od wyboru Miley. Ale umówmy się też na jedno – to już nie będzie serial dla tej widowni, która oglądała oryginał. Sam fakt, że serial „robi” stacja CW wystarczy by wyobrazić sobie jak będzie on wyglądał. Kto zna „Plotkarę” czy „90210” wie o czym mówię. Schematy, intrygi, stereotypy i jeden wielki pokaz mody – tego można się spodziewać. Ale mam nadzieję, że się mylę.

Gdyby ktoś nie wiedział, jak wygląda panna Miley
I tak oto miałam napisać dosłownie kilka linijek, a wyszedł mi esej. Czy wniosek z niego jest taki, że „Seks w wielkim mieście” to jeden z moich ulubionych seriali? Trudno mi to jednoznacznie stwierdzić, bo obejrzałam go hurtem, nie zdążyłam się przyzwyczaić tak jak to się dzieje, gdy oglądamy serial co sezon, śledząc go na bieżąco. Na pewno jest to jeden z najlepszych seriali, jakie oglądałam, więc szczerze polecam.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...