30.01.2013

Django (reż. Q. Tarantino, 2013)


Komunikat: Musiałam włączyć weryfikację obrazkową (wiem że jej nie lubicie), bo moją skrzynkę zalewał koszmarny spam. Myślę, że to jednak lepsze rozwiązanie niż pozbawienie możliwości komentowania przez osoby anonimowe [Marta, przepraszam ;)]. 


O Django już wszystko zostało napisane (czy Was nie denerwuje, że na dużej części blogów filmowych z cotygodniową systematycznością jednocześnie pojawiają się recenzje tych samych kinowych premier? brakuje mi różnorodności czasami), ale grzechem byłoby pominąć ten film na blogu. Mam więc nadzieję, że uda mi się uciec od truizmów (niemożliwe?) i przekazać w tej recenzji coś swojego.


Choć jestem fanką Tarantino, przyznaję, że do Django podchodziłam sceptycznie. Powód jest prosty – nie lubię westernów. A byłam przekonana, że mimo wszystko Tarantino zaserwuje nam western, tyle że doprawiony charakterystycznymi dla niego smaczkami. Jednak moje obawy właściwie zniknęły, gdy usłyszałam pierwsze dźwięki tytułowego utworu, rozpoczynające film. Poczułam, że będzie dobrze i po „tarantinowsku”, choć przecież piosenka jeszcze o niczym nie świadczy.

Django bynajmniej nie jest westernem. Jedynie czerpie z jego konwencji. A dokładniej mówiąc, ze spaghetti westernów, które są specyficznym podgatunkiem tegoż. Generalnie, jak to z filmami Tarantino bywa, nie jest to kino, które da się ująć w jakieś ramy gatunkowe. Styl reżysera jest na tyle niepodrabialny i nieporównywalny z niczym innym, że stanowi właściwie gatunek sam dla siebie. Choć przecież Tarantino garściami czerpie z różnych nurtów, gatunków, a nawet konkretnych filmów. Tutaj mamy muzykę rodem z filmów Sergia Leone (soundtrack to chyba najmocniejsza strona filmu, pojawia się na nim nawet sam Morricone), charakterystyczne dla nich gwałtowne najazdy kamery i zbliżenia na twarze bohaterów. I jak na spuściznę po spaghetti westernach przystało, film jest długi, rozlazły i ciągnie się jak najlepszy makaron. Kiedy już się nam wydaje, że na ekranie pojawią się napisy końcowe, pozostaje jeszcze jakieś pół godziny filmu, które moim zdaniem nie do końca jest potrzebne, bo napięcie już siada (można by go nieco skrócić). Nie da się też ukryć, że film ma takich dłużyzn więcej. Pewne sceny czy dialogi spokojnie mogłyby zostać pominięte, bo nie ani nie wnoszą nic ciekawego, ani nie są szczególnie śmieszne. Jednak większość filmu, a składają się na niego właściwie same długie sceny wypełnione soczystymi dialogami, smakuje jak - żeby pozostać przy kulinarnej metaforyce - spaghetti bolognese jedzone w prawdziwej włoskiej restauracji. Czyli jest się czym delektować, bo każda scena, jak to u Tarantino, to właściwie osobne dzieło sztuki filmowej (a scena odwołująca się do Ku-Klux-Klanu to prawdziwy majstersztyk i kwintesencja humoru reżysera).


Wszyscy już pewnie wiedzą o czym jest Django. Tarantino szczególnie upodobał sobie motyw zemsty i tym razem również jego bohater mści się za swoje krzywdy. Uwolniony niewolnik dostaje od reżysera broń i mentora w postaci Christopha Waltza i wyrusza zemścić się na swoich niegdysiejszych właścicielach oraz uwolnić swą żonę o jakże pięknym imieniu Brunhilda. Film jest nominowany do Oscara i zwróćcie uwagę – mamy zaskakującą sytuację, gdy o zwycięstwo w najważniejszych kategoriach walczą filmy przedstawiające zupełnie odmienny punkt widzenia na niewolnictwo, poruszające ten problem w zupełnie inny sposób. Prześmiewczy Django i superpoważny Lincoln. Chyba wiadomo, kto w poprawnych politycznie Stanach, wyjdzie z tego starcia zwycięsko.

Django jest filmem bardzo dobrym i w pełni realizuje nasze oczekiwania, jakie mamy prawo mieć znając wcześniejsze filmy Tarantino. Reżyser wyrobił sobie markę poprzez udane połączenie zabawy konwencją, podkreślone dużą dozą ironii i poczucia humoru ze świadomym nadmiernym epatowaniem przemocą. Krew więc leje się w Django strumieniami, główny bohater i jego towarzysz mordują bez zmrużenia okiem, tak że co wrażliwsi widzowie mogą odwracać głowę od ekranu. Nikogo ten nadmiar przemocy jednak nie dziwi ani nie razi. Wręcz odwrotnie. Kto jak kto, ale Tarantino ma społeczne przyzwolenie na epatowanie agresją.

Wspomniani bohaterowie, Django (Jamie Foxx) i dr King Schultz (Christoph Waltz), to para idealna, modelowy przykład pozornie niedobranego, różniącego się pod wieloma względami duetu, który bawi właśnie poprzez swoje (pozorne) niedopasowanie. Tu jeszcze w dodatku postaci są zhierarchizowane na zasadzie uczeń i mistrz (mentor). Nie ma co jednak ukrywać, że właściwie cały ciężar zabawiania widza w tym duecie spoczywa na barkach Waltza. Być może austriacki aktor przypomina nieco pułkownika Landę z Bękartow wojny, jednak tym razem jest Niemcem jak najzupełniej dobrym. Cóż to za paradoks: Niemiec, który niemalże sto lat później byłby pewnie największym rasistą, pomaga zbiegłemu niewolnikowi i wymierza sprawiedliwość ówczesnej „rasie panów”. To się może zdarzyć tylko u Tarantino. Podobnie jak to, że u Tarantino niewolnik umie czytać i jest strzelcem wyborowym. Niektórych widzów może to drażnić, ale ja odpowiem tak: u Tarantino wszystko jest możliwe. Nie o prawdopodobieństwo tu chodzi, lecz o dobrą zabawę, a tę z Django mamy zagwarantowaną.


Na koniec, chciałam jeszcze wspomnieć kilka słów o aktorstwie. Waltz słusznie jest nominowany do Oscara (choć ciężar gatunkowy roli dr Schulza w porównaniu z Landą jest mniejszy), ale moim zdaniem będąc na ekranie przez ¾ trwania filmu, aktorowi należy się nominacja w kategorii aktorów pierwszoplanowych. Nic to jednak, bo będąc nominowanym w kategorii aktorów drugoplanowych, ma większą szansę (choć i tak chyba nikłą) na zdobycie statuetki. O klasie gry Waltza niech świadczy to, że gdy Django na końcowe minuty filmu zostaje sam, zainteresowanie widza jego dalszymi poczynaniami trochę spada i właściwie film mógłby się już skończyć. Monologi dr Schultza, cała gama jego gestów i min, beztroska z jaką idzie przez życie (a przynajmniej przez film) są właściwie motorem napędowym tego filmu. Jamie Foxx gra bardzo oszczędnie, zachowawczo, ale chyba o to chodziło. Fakt, że dla wielu widzów może być słabo znany, pomaga mu (w jego miejsce rozważany był Will Smith, co myślę że zaszkodziłoby filmowi), bo jest właśnie niczym nie wyróżniającym się, zwykłym niewolnikiem. Django brakuje charyzmy, ale w duecie z Schultzem, chyba z założenia to nie on miał grać pierwsze skrzypce. A więc, choć to rola tytułowa, raczej nie wiąże się z jego aktorskim rozwojem czy zdobyciem większego grona wielbicieli (ale Foxx już Oscara ma więc w historii się zapisał; pytanie tylko, czy trochę nie na wyrost). Grono fanów (choć nie wśród członków Akademii Filmowej) może za to powiększyć Leonardo DiCaprio. Generalnie niewiele go na ekranie, ale choć jego rola jest mała, zostanie zapamiętany, bo z postacią zupełnie różną od swojego dotychczasowego emploi poradził sobie doskonale. Myślę, że gdyby na ekranie był dłużej, mógłby swoją postać rozwinąć i naprawdę przejść do historii jako jeden z ciekawszych czarnych charakterów. Jednak choć świetnie ukazał narcyzm i zakompleksienie swojego bohatera, przebijające spod wizerunku dżentelmena, czegoś mi w nim zabrakło. Może to właśnie kwestia niedosytu spowodowanego zbyt krótką obecnością na ekranie. 


Wypada też jeszcze wymienić nazwisko Samuela L. Jacksona grającego Murzyna który zna swoje miejsce i jest wierny swojemu panu, a wręcz uważa się za wroga innych czarnych, nie odczuwając żadnego braterstwa rasy. W wykonaniu Jacksona jest to postać niejednoznaczna i niepokojąca, ale to też dzięki świetnej charakteryzacji. Postać która wzbudza obrzydzenie swoim sposobem myślenia i postępowania, a jednocześnie śmieszy. Smaczkiem jest też rola trochę przygasłej gwiazdy - Dona Johnsona, który stworzył tu przezabawną kreację Tatuśka, swego rodzaju Hugh Hefnera tamtych czasów, którego rezydencję zamieszkują tuziny pięknych niewolnic. Do tego sam brzydal Tarantino zstępuje na chwilę przed kamerę. Czego chcieć więcej.

Krótko mówiąc, Django to świetna rozrywka. Może nie na miarę Bękartów wojny (bo chyba fakt, że tam mieliśmy do czynienia z prawdziwą historią w tle, dodawał emocji) i nie na miarę Pulp Fiction (bo Pulp Fiction jest jedyne w swoim rodzaju), ale porównywalna z pozostałymi filmami Tarantino, wcale od nich nie gorsza, a wręcz może od niektórych lepsza.

Moja ocena: 8,5/10

27.01.2013

Moonrise Kingdom (reż. W. Anderson, 2012)


Realizacja cichego postanowienia, by publikować notki na blogu z większą częstotliwością, idzie mi bardzo dobrze. Myślę, że nawet dałabym radę publikować codziennie, ale chyba lubię, żeby notka sobie trochę "powisiała". Ostatnio opracowałam nową metodę, a właściwie wprowadziłam w życie nawyk, by zaraz po obejrzeniu filmu czy książki, o której chcę Wam powiedzieć, wynotować sobie najważniejsze refleksje. W ten sposób mam już kilka szkiców notek, którego wkrótce będzie można tu przeczytać. Tymczasem dziś kilka słów o Moonrise Kingdom



Moonrise Kingdom to dla mnie kolejny dziwny film, nad którym zachwyty nie do końca rozumiem. To znaczy niby wiem, co widzom się w tym filmie spodobało, ale mnie to wszystko jakoś aż tak bardzo nie urzekło. Raczej znudziło. A przed seansem filmu Wesa Andersona po przeczytaniu wielu pozytywnych recenzji byłam nastawiona na prawdziwą ucztę.

Jesień 1965 roku. Para zakochanych w sobie 12-latków, Suzy (Kara Hayward) czyli Lana del Rey w młodszym wydaniu i Sam (Jared Gilman) czyli zbuntowany harcerz w futrzanej czapce, postanawiają razem uciec z miasta, a właściwie miasteczka New Penzacne. Chłopak jest sierotą, którego chce się pozbyć rodzina zastępcza. Dziewczyna zaś chce się uwolnić spod nadopiekuńczego uścisku rodziców. Oboje są lekko dziwni. Jej, zaczytującej się we francuskiej literaturze, zdarzają się napady agresji, on jest jak na swój wiek zbyt dojrzały emocjonalnie, a także aspołeczny. Ucieczka oczywiście nie pozostaje niezauważona. Za Suzy ruszają rodzice, za Samem cała drużyna harcerska. Ekipa poszukiwawcza to galeria nietuzinkowych postaci, począwszy od zblazowanych rodziców Suzy (Frances McDormand i Bill Murray), poprzez sympatycznego harcmistrza Warda (Edward Norton), na miejscowym szeryfie, kapitanie Sharpie (ciekawie obsadzony Bruce Willis) skończywszy. Wszyscy są wyraziści nie tylko wizualnie, ale też jako postaci, a zasługa w tym naprawdę dobrego aktorstwa. Jak dla mnie najlepsza jednak okazała się Tilda Swinton będąca uosobieniem „Opieki Społecznej” – nieczułej, skoncentrowanej nie na ludziach, lecz papierkach. Choć to tylko epizod, najbardziej zapada w pamięć. Polubiłam też młodych aktorów, w których zdaje się tkwić naprawdę duży potencjał.


Film zachwyca przede wszystkim stroną wizualną. Urzeka baśniowym, onirycznym klimatem, który wyraża się m.in. w cudownej, pastelowej kolorystyce jaką operuje Anderson, w wyglądzie bohaterów, scenografii, charakteryzacji… Ten film to przede wszystkim uczta dla oka. Estetyka vintage podkreśla także nostalgiczny klimat filmu (pochwała młodości). Natomiast pod względem treści jest to balansowanie na granicy absurdu. Nie jest to historia, którą można brać na serio, nie należy też jej wobec tego zbyt surowo oceniać. To lekko surrealistyczna opowieść (narrację snuje bliżej nie zidentyfikowany człowiek w czerwonym płaszczu przypominający krasnala), która ,jak czytam, oddaje doskonale specyfikę filmów Andersona (którego filmów nie widziałam, oprócz intrygującej krótkometrażówki Hotel Chevalier). Trzeba więc wziąć poprawkę na to, że ten film ma zachwycać widza przede wszystkim detalami wizualnymi, kreacjami aktorskimi, specyficznym poczuciem humoru i smaczkami w rodzaju aluzji do Władcy Much. Nie liczy się tak bardzo treść, nie ma dynamicznej akcji, powiedziałabym nawet, że film średnio wciąga (niestety, ale oczy mi się parę razy przymknęły podczas oglądania). Jest jednak całkowicie nieschematyczny i nieprzewidywalny, co daje możliwość, by oglądać go z niesłabnącym zainteresowaniem. Ale żeby tak się stało, trzeba się w świecie Moonrise Kingdom zatracić do cna, zaakceptować narzuconą konwencję i dać się porwać. Ja się nie zatraciłam, ale nie mniej, jest w tym filmie coś co zachęca mnie do sięgnięcia po kolejne produkcje Andersona. Być może to dlatego, że Moonrise Kingdom realizuje potrzebę ucieczki do bajkowej fikcji, świata przynajmniej wizualnie piękniejszego niż ten, który nas otacza. A każdy, nawet ja, lubująca się poważnych dramatach, ma od czasu do czasu ochotę na taką odskocznię. I wydaje mi się, że filmy Andersona mogą być do tego dobrym wyborem.

Moja ocena: 6,5/10

24.01.2013

Bestie z południowych krain (reż. B. Zeitlin, 2012)



Kilkukrotnie na blogu dałam już upust dla mojej sympatii do filmów prezentowanych na festiwalu Sundance (kolejna edycja właśnie trwa a nas reprezentuje Jacek Borcuch z filmem Nielotne). Wydaje się, że dziś ten festiwal wyznacza trendy, kreuje prawdziwe gwiazdy – reżyserów i aktorów których nazwiska może nic nie znaczą, ale których praca jest czasem stokroć lepsza od hollywoodzkiej konkurencji. A potem wyrastają oni i tak na najlepszych hollywoodzkich reżyserów (warto wymienić choćby Tarantino, braci Coen czy Jima Jarmuscha). W ubiegłym roku festiwal wygrał film Benha Zeitlina Bestie z południowych krain. Czy ktoś mógł się jednak spodziewać, że ten tytuł zgarnie też 4 nominacje do Oscarów? To się nie zdarza często (ostatnio Hej Skarbie i Do szpiku kości). W dodatku do aktorskiej nagrody nominowana jest 9-letnia Quvenzhané Wallis, co oznacza że jest ona najmłodszą nominowaną w historii. Po takiej aprobacie dla filmu nie pozostało mi nic innego jak zmierzyć się z Bestiami... I sama nie wiem, co mam o nich myśleć.

Akcja Bestii… dzieje się u progu katastrofy ekologicznej. Malowniczą dzicz zalewa ogromna powódź. Topniejące lodowce obudziły uśpione do tej pory bestie. Dla małej Hushpuppy zaczyna się prawdziwa walka o przetrwanie. Nie ma mamy, a jej ojca, Winka, dopada choroba. Świadom tego, że wkrótce zostawi córkę samą, funduje jej twarde wychowanie oparte na krzyku i wydawaniu rozkazów. Ten film to jednak coś więcej niż mająca nas wzruszyć historia półsieroty skazanej na samą siebie. To połączenie zaangażowanego społecznie dramatu z kinem katastroficznym, ale obydwa te gatunki nie są tu przedstawione typowo. Świat Hushpuppy to śmierdząca kolonia, leśne obozowisko, którego mieszkańcy nie wylewają bynajmniej za kołnierz. Miejsce, w którym jak się wydaje nie powinno dorastać żadne dziecko. Jednak mieszkańców Bathtub, bo tak nazywa się odcięta od reszty świata wioska, łączą więzi, które można by określić „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Są wielką, zjednoczoną, ale dysfunkcyjną rodziną. Pokazanie takiego właśnie stylu życia w sposób, który można by nazwać gloryfikującym, nie do końca mi się podoba. Mieszkańcy Bathtub nie chcą sobie dać pomóc, są poniekąd dzikusami i dzikusami chcą pozostać, bo tak jest im dobrze i czują się w ten sposób szczęśliwi. Pean na cześć wolności? O tak, ale nie do końca mnie przekonujący. Reżyser nie pozwala nam zrozumieć swoich postaci, ich motywacji i postępowania. Być może te niedomówienia są celowe. Dużą zaletą filmu jest bowiem to, że można go odebrać na kilka sposobów. Głównym kluczem do interpretacji są tytułowe bestie. Te występują tu co najmniej pod trzema postaciami. Pierwsze to prawdziwe bestie, które stanowią zagrożenie dla Bathtub. Jednocześnie są one ucieleśnieniem lęków i smutków Hushpuppy tęskniącej za matką i obawiającej się śmierci ojca. I w końcu bestie, w które powinien się zmienić każdy z nas. Wydaje się, że przesłanie Zeitlina jest jasne – by przetrwać, musisz mieć w sobie coś z bestii. Tego uczy Wink Hushpuppy, a dobry przykład daje je cała kolonia wojowników.


Choć większość osób pisze o Bestiach…jako o filmie nastrajającym bardzo pozytywnie, ja czułam się po seansie raczej zdołowana niż podniesiona na duchu. Płynąca z offu narracja Hushpuppy dodatkowo mnie przygnębiła jej dziecięcą, naiwną perspektywą patrzenia na świat. Nie wiem jakie było zamierzenie, ale dla mnie to bardzo smutny film.

Na koniec kilka słów o stronie technicznej. Trudno nie polubić dostrzeżonej przez krytyków i Akademię kilkuletniej Quvenzhané Wallis, którą cechuje ogromna charyzma i naprawdę bogate umiejętności aktorskie. Dziewczynka doskonale poradziła sobie z odegraniem bardzo różnorodnych uczuć. Reszta aktorów to w głównej mierze również naturszczycy, co przy tematyce filmu wydaje się być strzałem w dziesiątkę. Benh Zeitlin odwalił kupę roboty – nie dość że sam napisał wyróżniający się scenariusz i sprawnie wyreżyserował swój film, to jeszcze skomponował do niego cudowną ścieżkę dźwiękową, która jak dla mnie jest najlepszym elementem Bestii... Najsłabszym pozostaje chyba nieznośnie drżąca przez większą część filmu kamera. To taki wyznacznik filmu niezależnego, którego nie wiedzieć czemu filmowcy bardzo lubią nadużywać.


Ostatecznie, czy polecam Bestie z południowych krain? Na pewno to może być ciekawy seans, ciekawe przeżycie. Dla mnie to było spotkanie z czymś, czego do tej pory w kinie nie widziałam. Do tego stopnia, że podczas oglądania przez moją głowę przemykało pytanie: „Co to, k…, ma być?” Oryginalny pomysł, niebanalna historia, którą na pewno Zeitlin zapisze się w historii filmu. Film inny od wszystkich, trochę dziwny, ale warto go poznać.

Moja ocena: 7/10

21.01.2013

Miłość (reż. M. Haneke, 2012)



Styczeń i luty to czas, kiedy pewnie większość kinomanów stara się nadrobić filmy, które doczekały się nominacji do Oscarów. Nie inaczej jest ze mną, choć chyba niektóre filmy sobie odpuszczę. Moja filozofia oglądania zmieniła się i ewoluowała w kierunku „nie muszę oglądać wszystkiego, tylko to, co może mi dać przyjemność oglądania”. Dlatego zastanawiam się na Lincolnem, Życiem Pi  i Wrogiem numer jeden. Choć o obejrzeniu Operacji Argo, gdyby nie Złoty Glob, nawet bym nie myślała, ale teraz jednak została wpisana na listę. Ciekawe te Oscary w tym roku, nie powiem, ale coś czuję, że jednak amerykańskie przywiązanie do historii i polityczna poprawność zaowocuje zwycięstwem Lincolna. Ja tymczasem postanowiłam obejrzeć głośną Miłość, która zdaje się mieć już w kieszeni zwycięstwo w kategorii najlepszy film obcojęzyczny.

Miłość to – jak przeczytamy w każdej recenzji i jak wskazuje ilość zdobytych już nagród – arcydzieło. Ja po seansie mam problem, żeby tak powiedzieć. Nie, nie znaczy to, że film mi się nie podobał. Zadaje sobie tylko pytanie: czy wystarczy podjąć się trudnego, przemilczanego tematu, przedstawić go za pomocą oszczędnych środków, w surowy, naturalistyczny sposób i zaszokować zakończeniem, by zyskać uznanie krytyki? Czy do tego sprowadzają się dzisiejsze arcydzieła? Zeszłoroczne wygrane Rozstanie było utrzymane w dość podobnym tonie, co daje do myślenia.

Miłość to przede wszystkim film o starości i powolnym umieraniu. Doskonale pokazuje, co czuje człowiek który wie, że już wkrótce odejdzie z tego świata. Małżeństwo Anne i Georgesa, emerytowanych nauczycieli muzyki, musi się zmierzyć z chorobą – kobieta dostaje pewnego dnia udaru, jej prawą stronę ciała obejmuje paraliż i o samodzielności przestaje być mowa. Z czasem Anne oraz bardziej traci kontakt z rzeczywistością, mamrocząc już tylko niezrozumiałe szczątki zdań. Oglądamy więc życie tej pary zdeterminowane przez jej chorobę. Mąż się opiekuje Anne z czułością, bez narzekania, wszystko doskonale organizując, natomiast ona sama czuje się dla niego ciężarem, choć on naprawdę nie daje jej do tego podstaw. Anne nie chce też nawet, by córka widziała ją w takim stanie. Zresztą córka jest tu ciekawą postacią, niezbyt emocjonalnie podchodzącą do sytuacji, w jakiej znaleźli się rodzice, mówiącą o matce jak o obcej osobie.

Do tej pory widziałam tylko jeden film Michaela Haneke, ale myślę, że ten najbardziej reprezentatywny – Funny Games. Miłość to Haneke jakiego właśnie dobrze znam z Funny Games (do podobnych klimatem i sposobem realizacji filmów zaliczyłabym też Słonia Gusa Van Santa). Haneke pokazuje ludzi w sytuacji ekstremalnej, wystawionych na próbę. Robi to za pomocą bardzo oszczędnych środków, co nie każdemu przypadnie do gustu. Na ekranie widzimy dwie, góra trzy osoby. Obserwujemy zwykłe czynności, uchwycone w długich ujęciach, przedstawione bez dodatku muzyki. W filmie usłyszymy jedynie dźwięki naturalne, co wydaje mi się bardzo ciekawym zabiegiem. To wszystko sprawia, że na ekranie wytwarza się nieco klaustrofobiczny nastrój, który nie tylko sprawia, że ogląda się to w skupieniu, ale też każe czekać na mocny finał. I taki właśnie on jest, choć już na początku filmu – więc nie posądzajcie mnie o spoilerowanie – dowiadujemy się, że w mieszkaniu Anne i Georges’a doszło do tragedii. To zabieg, który w kinie bardzo lubię. Dochodzenie, w jaki sposób doszło do dramatu, jest często o wiele ciekawsze od oglądania w nieświadomości, że to co widzimy zakończy się źle. W Miłości zupełnie nie odbiera to „przyjemności” z oglądania.



Zakończenie Miłości może rodzić pytania. Czy to rzeczywiście film o miłości? Może nie o miłości do drugiej osoby, ale o miłości własnej? Komu chce ulżyć Georges? Jak Ty byś się zachował w takiej sytuacji? Czy tak wygląda miłość do przysłowiowej „grobowej deski”? Film jako całość też może rodzić co najmniej dwie możliwości interpretacji (intrygująca, choć pewnie mało prawdopodobna jest ta, która zakłada, że prawie wszystko, co widzimy na ekranie to sen George’a).

Siłą Miłości, w której jak myślę tkwi jej sukces, jest brak patosu. W filmie nie padają wielkie słowa, wyznania miłości, wielkie gesty. Miłość Anne i Georges’a objawia się na milion innych sposobów, których my sami pewnie nie jesteśmy w stanie dostrzec w codzienności. Ta tytułowa miłość nie jest tu manifestowana w prosty, oczywisty sposób. A może jest – w sposób naturalny dla ludzi starszych. Bo nie ma większego wyrazu miłości niż opieka nad naszą schorowaną bliską osobą, o czym ludzie starsi wiedzą pewnie najlepiej. Na pewno też ten film wyzwala w nas wiele emocji, bo opowiada o rzeczach ważnych, rzeczach, które przytrafić się mogą każdemu. Nie oswaja lęku przed starością, śmiercią – wręcz odwrotnie, uzmysławia nam, że ona też nas dosięgnie. Myślę, że po tym filmie inaczej patrzy się też na ludzi starszych, ja przynajmniej inaczej spojrzałam.  

Podsumowując, dla mnie Miłość nie jest filmem wybitnym, ale jest filmem bardzo dobrym. Do geniuszu czegoś mi zabrakło, jednak z pewnością jest to dzieło, które wyróżnia się bardzo pozytywnie (choć jest bardzo smutne). I zostanie pewnie w pamięci na długo.

Moja ocena: 8/10

18.01.2013

Mroczny Rycerz Powstaje (reż. Ch. Nolan, 2012)




Ostatnia odsłona przygód Batmana od Christophera Nolana czyli Mroczny Rycerz Powstaje była jednym z największych filmowych wydarzeń minionego roku. Mocno reklamowany film każdy szanujący się kinoman chciał obejrzeć. Mi nie udało się trafić  do kina, niemniej w pewnym momencie, naczytawszy się dziesiątek recenzji miałam wrażenie, że sama już go zobaczyłam. Tak naprawdę udało mi się jednak dopiero niedawno, już na DVD. I co? I nie żałuję, że nie poszłam do kina, bo Mroczny Rycerz Powstaje nie jest bynajmniej tym, na co czekałam.

Nie jestem znawczynią kina o superbohaterach, ale widziałam wszystkie poprzednie filmy o Batmanie i w porównaniu z większością z nich, The Dark Knight Rises wypada blado. Przede  wszystkim w opowieści o Batmanie jest zaskakująco mało Batmana. Właściwie jest to Batman bez Batmana. Bruce Wayne wycofuje się ze swojej „działalności” superbohatera po tym, jak wziął na siebie przed ośmiu laty śmierć Harveya Denta i okrył Batmana niechlubną sławą. Mnogość pozostałych bohaterów przyprawia natomiast o zawrót głowy, tyle że wychodzi filmowi na niekorzyść. Żaden z bohaterów nie jest pokazany w pełni, to tylko papierowe szkice. Są nudni i nieciekawi, w ich przedstawieniu brakuje choćby odrobiny głębi psychologicznej. Najbardziej zmarnowany wydaje się być potencjał tak zdolnej aktorki jaką jest Marion Cotillard. Jej Miranda Tate jest kompletnie obojętna widzowi, nie wzbudza totalnie żadnych uczuć, a odgrywa przecież ważną rolę w życiu Batmana (choć kiedy ni z tego ni z owego lądują w łóżku jest to dla mnie zabawne). Całkiem ciekawie wypada za to postać Johna Blake’a, choć obsadzenie w tej roli Josepha Gordona - Levitta wydaje mi się pójściem na łatwiznę – aktor znany jest z postaci dobrodusznych i prawych idealistów i podobny typ człowieka gra tutaj. Jego bohater jest nieznośnie nijaki, ale jednak staje się bohaterem niemalże najważniejszym w tej części. Bane, czyli największy przeciwnik Batmana, został zagrany przez Toma Hardy’ego, który moim zdaniem roli sprostał – a nie była ona łatwa zważywszy na to, że grał cały czas w masce, więc odpadała ekspresja twarzy - jednak nie na tyle, by jakoś na trwałe zapisać się w pamięci widzów. Bane to czarny charakter, który, owszem, intryguje, ale który nie jest na tyle ciekawy, by hipnotyzować widzów jak Joker Heatha Ledgera. I być może w tym tkwi właśnie problem tej części trylogii, że nie ma tu jednej, wyrazistej postaci, która rządziłaby na ekranie, byłaby filarem fabuły i dla której ten film by się oglądało. Nie jest nią też przecież Kobieta Kot aka Selina Kyle. Anne Hathaway owszem, pasuje do tej roli (choć jeśli porównać ją do Michelle Pfeiffer to wypada słabo) wyglądem i widać, że tę postać „czuje”, ale jej kwestie i w ogóle cały jej wątek jest tak sztuczny, że chyba powinnam uznać go za najgorszy i kompletnie niepotrzebny. Na przykładzie tego wątku widać, że ten film bardziej od poprzednich jest idealnym przeniesieniem na ekran komiksowych okienek z dialogami w dymkach, bo totalnie pominięta jest tu logika, uczucia, związki przyczynowo - skutkowe, psychologia postaci – widzimy tylko kolejno następujące po sobie sceny wyprane z sensów. I tak np. zero napięcia na linii Selina – Bruce skutkuje wielką miłością. Irytujący jest też sam fakt braku podania jakiejkolwiek genezy Kobiety Kot i wyjaśnienia jej niesamowitych zdolności (dość powiedzieć, że potrafi ona pojawić się znienacka w zamkniętym pomieszczeniu i zabić celnym strzałem Bane’a, co nie udaje się nikomu przez cały film).


Rażą jeszcze mało realistyczne sceny akcji, których jest w dodatku za dużo w stosunku do dialogów. Te i tak są słabiutkie, nie zapadają w pamięć jak to było w przypadku Mrocznego Rycerza. Zresztą, Rycerz niby nadal mroczny, ale kończy happy endem,, który mi jakoś do Batmana nie pasuje. No chyba, że zakończenie jest zwodnicze. Z pewnością jest sztampowe, zbyt dosłowne, przesłodzone. Nie tylko ja jestem zdania, że powinno być minimalnie przycięte i pewnie wszyscy jesteśmy też zgodni co do tego w którym momencie. I to chyba paradoksalnie główny powód, by ten film obejrzeć – zobaczyć, jak źle można skończyć tak dobrą historię.

Nie uważam mimo wszystko, że Mroczny Rycerz Powstaje był dla mnie stratą czasu. Bawiłam się nieźle, bo jednak historia Batmana ma w sobie coś, co sprawia, że ogląda się ją przyjemnie. Być może to stałe sprawdzone elementy czy raczej postaci: sam Bruce Wayne, którego lubię, komisarz Gordon, Alfred, no i mroczny klimat Gotham City. Choć film jest przewidywalny bardziej niż poprzednie części i nie bardzo trzyma w napięciu, jego seans się nie dłuży. Za to irytuje, bo nie jest to scenariusz, do którego przyzwyczaił nas Nolan. Chciałoby się więcej.

Moja ocena: 7/10

15.01.2013

Z notatnika kinomanki, cz. XVI - Klasyka


Ostatnimi czasy miałam okazję obejrzeć kilka filmów, które weszły już do filmowego kanonu. Niektóre z nich obejrzałam ponownie, inne po raz pierwszy. Postanowiłam zbiorczo o nich napisać. Ostatnio nie mam weny do pisania dłuższych tekstów (prawda jest taka, że mam wprawkę w pisaniu recenzji książek, ale moje recenzje filmowe kuleją :)), więc w kilku zdaniach postaram się jakoś rzetelnie wyrazić moją skromną opinię o tych arcydziełach – bo tak się składa, że wszystkie te filmy są w mniejszym lub większym stopniu uznawana ze arcydzieła ;)

Powiększenie (reż. M. Antonioni,1966 )

Powiększenie, gdy je oglądałam po raz pierwszy jakieś 3- 4 lata temu, wydało mi się kompletnym arcydziełem. Zaskoczył mnie ten film taką pewną swoją prostotą, a jednocześnie niezwykłością, której jeszcze wtedy nie potrafiłam uchwycić i sprowadzić do konkretnych cech tego filmu. Dziś już wiem, że nie należy go odczytywać jedynie w sposób dosłowny, o czym najlepiej świadczy jego ostatnia scena. Zapamiętałam Powiększenie jako film wciągający, interesujący, który mnie w ogóle nie znudził. Tymczasem oglądając go ponownie z moim chłopakiem, przez cały seans martwiłam się, że skazałam go na tak nudny film. Bo teraz już trzeźwo do mnie dotarło, że ten film może być odebrany jako nudny przez kogoś, kogo nie interesuje sztuka filmowa sama w sobie, lecz jedynie przekazywana przez film treść. W dodatku jeszcze moda jako jeden z tematów przewodnich (i gros niezbyt rozgarniętych modelek w trzecim planie) – to ma prawo nie podobać się facetom (mój na szczęście uznał ten film za całkiem dobry – tak, wiem, nie doceniam go, choć już wiele razy okazywało się , że „mój” ambitny lub po prostu „dziewczyński” film bardzo mu się spodobał). Tym czasem dużym sukcesem Powiększenia jest właśnie to, że pozornie jest to film wypełniony scenami z życia znudzonego swoją egzystencją fotografa, którego w dodatku jednoznacznie trudno polubić, ale podskórnie to opowieść o życiu jako grze pozorów. I choć na ekranie niewiele się dzieje, a kiedy już się dzieje są to sytuacje gwałtowne, w których ludzie zachowują się niezrozumiale i nie do końca dla widza akceptowalne, film trzyma w napięciu. Co więcej, w filmie pada naprawdę niewiele słów i wyraźnie najważniejszym jego elementem są zdjęcia (ale czy może być inaczej w filmie o fotografie?), a więc cała wartość  tego obrazu zawarta jest właśnie w tym, co i w jaki sposób na ekranie widzimy. Innymi słowy, czy film nam się spodoba i w jakim stopniu, to zależy od tego czego w kinie szukamy. Jeśli dosłowności, to możemy się zawieść. Mi osobiście Powiększenie podoba się też ze względu na obecny w nim swingujący Londyn lat 60. – moda i muzyka tego okresu pełnią w nim ważną rolę, sprawiając, że tym bardziej można go nazwać stylowym (wystylizowanym?) i jednym z dosłownie „ładniejszych” filmów jakie powstały.

Moja ocena: 8/10

Czas Apokalipsy (reż. F. Ford Coppola, 1979)

Kultowy film, którego nie chciałam oglądać, ale zmieniłam zdanie m.in. w oparciu o pozytywną recenzję Klaudyny i pewnego znajomego. Jak wiadomo, Czas Apokalipsy jest luźną adaptacją Jądra ciemności, szkolnej lektury (obecnie już nie), znienawidzonej przynajmniej przez większość znanych mi przedstawicielek płci pięknej, w tym mnie, a pewnie też przez część uczniów płci męskiej. Być może po prostu wiek kilkunastu lat jest zbyt wczesny, by zrozumieć przesłanie jakie kryje się za tą wojenną, ponurą historią, a być może książka jest po prostu w nieciekawy sposób napisana. Film od pierwszych minut stanowił dla mnie ogromne zaskoczenie i od razu mnie wciągnął. Duża w tym zasługa pierwszoosobowej narracji i psychodelicznej muzyki. Historia kapitana Willarda, który dostaje rozkaz zlikwidowania dezertera - pułkownika Kurtza ukrywającego się w Kambodży nie znudziła mnie w żadnym momencie. Być może dlatego, że wbrew temu, czego się spodziewałam, film nie skupia się na działaniach wojennych, lecz na oddaniu realiów wojny w Wietnamie i zgłębieniu psychiki ludzi na tę wojnę wysłanych. Jest to fascynująca podróż w głąb ludzkiego umysłu zniekształconego przez wojnę. Co czuje żołnierz wysłany, by zabijać, jakie są jego dylematy, jak ma przejść do porządku dziennego nad masową zagładą, której jest uczestnikiem – te i podobne kwestie porusza Czas Apokalipsy z wyczuciem i siłą rażenia, jakiego nie spotkałam w innych filmach poświęconych temu tematowi. Trudno po seansie odmówić sobie refleksji, że takie zniekształcenie psychiki dotyka także i dziś tych, którzy walczyli w Afganistanie czy Iraku. Szkoda, że o tym się nie mówi, bo ten film uświadamia, że to naprawdę nie jest błaha sprawa.

Pod względem realizacji, film jest prawdziwym majstersztykiem. Zachowana jest idealna harmonia między obrazem, muzyką a samą treścią filmu czy raczej tym, co dzieje się w głowach jego bohaterów (szczególnie oczywiście mam tu na myśli Kurtza). Skomponowane przez samego Coppolę (i jego ojca) psychodeliczne, hipnotyzujące utwory stanowią najlepszą ilustrację dla szaleństwa wojny. Wykorzystanie utworu The End grupy The Doors w końcowej scenie to strzał w dziesiątkę (podkreślający ponadto antywojenny wydźwięk filmu – w końcu nie trzeba przypominać, że muzyka The Doors kojarzona jest z pacyfizmem). Mistrzostwem jest także scena, w której widzimy lecące helikoptery, dla których tłem jest triumfalny utwór Richarda Wagnera Ride Of The Valkyries. Utwór ten sam w sobie przyprawia o ciarki na plecach, a wykorzystanie go w scenie zrzucania pocisków na wietnamskie wioski decyduje o wydźwięku tej sceny. Zresztą same zdjęcia także zasługują na wyróżnienie, bo to one w dużej mierze wpływają na specyficzny, niepowtarzalny klimat filmu intensywnością swoich barw i kadrowaniem. Do tego znakomite role Martina Sheena, Roberta Duvalla i Marlona Brando.

O Czasie Apokalipsy można napisać znacznie więcej, ale przy takich arcydziełach nie wiem, czy jest to w ogóle zasadne. One mówią same za siebie i tak jest też w tym przypadku.

Dzieło wielowymiarowe, mocne, nie dające o sobie szybko zapomnieć. Polecam.

Moja ocena: 9/10

Zawrót głowy (reż. A. Hitchcock, 1958)


Zawrót głowy był dla mnie do niedawna jednym z wielu podobnych do siebie filmów Hitchcocka. Tymczasem kiedy latem tego roku Brytyjski Instytut Filmowy ogłosił go mianem filmu wszechczasów (spychając tym samym z pierwszego miejsca królującego od dziesiątek lat Obywatela Kane’a) stwierdziłam, że widocznie jest to arcydzieło, które mi umknęło. Teraz udało mi się w końcu Vertigo obejrzeć. I powiem tak – chyba, wbrew szczerym chęciom, nie zostanę jednak jakąś szczególnie ogromną fanką Hitcha.

Trudno jest mi ten film oceniać w oderwaniu od tego wyróżnienia, które zdobył. A niestety, w kontekście okrzyknięcia go najlepszym filmem w historii, film wypada blado. Przy całym geniuszu misternej intrygi, która jest jego osią, brakuje tu całkowicie pozostałych elementów, które mogłyby sprawić, że nazwę go arcydziełem. Przede wszystkim, jest to film czysto rozrywkowy, nie niosący z sobą żadnego przesłania, przekazu, refleksji - jak Obywatel Kane chociażby, a tego wymagam od arcydzieł.

O czym jest Vertigo? W skrócie mówiąc, były policjant John „Scottie” Ferguson (James Stewart) cierpiący na zawroty głowy i mający lęk wysokości, zostaje poproszony przez starego znajomego, Gavina Elstera, o przysługę – ma śledzić jego żonę, którą podobno opętał jakiś duch i nakłania do popełnienia samobójstwa. Madeleine zaczyna fascynować naszego bohatera, a śledztwo staje się z czasem całkiem osobistą sprawą. Nie powinnam pisać więcej, bo właśnie postać Madeleine (w tej roli Kim Novak) jest kluczem do sedna filmu.

Fabuła zasadza się na intrydze, którą jednak wcale nie tak trudno rozwikłać (mi udało się to jeszcze zanim reżyser – jak to miał w zwyczaju – ujawnił jej sedno widzom, wprowadzając do filmu charakterystyczny dla swoich produkcji suspens, sprowadzający się do tego, że to widz wie więcej od głównego bohatera; do tego momentu widz faktycznie jest zwodzony prze reżysera). Nie niesie z sobą wielkiego napięcia, nie wywołuje szczególnego niepokoju u widza (jedynie początkowo, gdy bohater śledzi – jak mu się wydaje – żonę Elstera).

Owszem, Vertigo ma kilka brawurowych scen – m.in. sen Scottiego, w którym reżyser efektownie operuje m.in. kolorami i ruchami kamery, czy też scenę finałową, która pozostawia widza w lekkim zaskoczeniu i otwiera przed nim drzwi do własnej interpretacji. Na uwagę zasługują także zdjęcia pozwalające zobaczyć wysokość oczami człowieka cierpiącego na lęk wysokości. Jak na arcydzieło, w tym filmie jest jednak za dużo momentów przestoju. Akcja toczy się raczej niespiesznie, a długie wędrówki Scottiego po San Francisco są jednak trochę zbyt nużące.

Ogółem więc Zawrót głowy to dobry film rozrywkowy, w którym jednak moim zdaniem nie czuć tej Bożej iskry, tego czegoś, co kazałoby mi go nazwać wybitnym. W czasach swego powstania był nowatorski pod względem realizacji, ale wydaje mi się, że nie do końca wytrzymuje próbę czasu. Nie jest to też bynajmniej film, którego nie warto oglądać, z pewnością nie. Ale nastawianie się na arcydzieło może zakończyć się rozczarowaniem.

Moja ocena: 7/10

Casablanca (reż. M. Curtiz, 1942)


Casablanca to film kultowy, bez względu na to, czy uznajemy w swoim słowniku takie słowo. Film, o którym wszyscy mówią dobrze i który wszystkim się podoba. Mi również, choć obiektywnie patrząc wiem, że nie jest to dzieło wybitne.

Casablanca porusza mnie jako melodramat, film o miłości, która nie może się ziścić. Ale, choć to klasyk jeśli o melodramaty chodzi, nie uważam, żeby był najlepszym jaki kiedykolwiek nakręcono. Wydaje mi się, że dwie rzeczy decydują o jego niebywałym powodzeniu: charyzmatyczny, cyniczny Humprey Bogart i ów melodramatyczny wątek niespełnionej miłości sprowadzony do piosenki granej przez Sama „As Time Goes By”. Być może Casablanca jest najczęściej cytowanym filmem w historii. Nie zdziwiłoby mnie to, gdyż dialogi to mocna strona filmu. Poza tym Casablanca to dramat rozegrany właściwie w jednym miejscu, w krótkim czasie i z udziałem niewielu bohaterów i myślę, że właśnie to pozwala widzom zaangażować się w tę historię i po prostu się nią przejąć. Z drugiej jednak strony, film trąci nieco ckliwością i sztampowością (np. romantyczne sceny w Paryżu), a także może wydawać się nieco nierealistyczny czy psychologicznie niewiarygodny. Ale wydaje się, że te jego cechy schodzą na drugi plan, bledną przy niewątpliwie dobrze poprowadzonej historii, przy chemii jaką da się zauważyć między Bogartem a Bergman i zostają stłumione przez specyficzny dla filmów noir klimat.

Casablanca robi wrażenie, szczególnie gdy pomyśli się, że kręcona była w czasie gdy na większej części świata panowała wojenna zawierucha. Tymczasem film ten występuje przeciwko Państwom Osi i zabiera wyraźny głos w sprawie wojny. Nic dziwnego, że w ówczesnym czasie pisano o nim jako o dodającym otuchy i dającym nadzieję. Dziś możemy powiedzieć, że ze względu na poruszane kwestie (i dzięki sposobowi w jaki to robi) nadal pozostaje aktualny i chyba możemy być spokojni, że nie zostanie zapomniany także przez następne pokolenia.

Moja ocena: 8/10

9.01.2013

Kącik polskiego filmu: Ogród Luizy (reż. M. Wojtyszko, Ł. Wiśniewski, 2007)



Polacy potrafią kręcić naprawdę ładne, angażujące emocjonalnie bajki, które nie są jednak wybitnymi fabularnie dziełami. Ogród Luizy postawiłabym w jednym rzędzie z Sarą, w tyle głowy majaczy mi też Uprowadzenie Agaty i nie wiedzieć czemu, doczepili się też Zakochani, choć klimat mają zupełnie inny.

Co cechuje Ogród Luizy? Zupełnie nierealistyczna fabuła i całkowicie odrealniona sytuacja przedstawiona w filmie – gangster ukrywa się w zakładzie psychiatrycznym, gdzie poznaje dziewczynę ze stwierdzoną schizofrenią i oczywiście zakochuje się w niej. Co jest dalej nie trudno zgadnąć. Choć wiedziałam, że będzie to bardzo przewidywalny film, miałam ochotę go obejrzeć, bo podobno, jak na polskie warunki, jest to film naprawdę dobry. I tak też go oceniam – jest to film dobry jak dobra może być bajka o księżniczce, która spotyka swego księcia. Dziewczyny to lubią. Ale jednak, jeśli kino ma mówić o rzeczywistości, pokazywać prawdziwe zachowania itd., to Ogród... zasługuje na krytykę. Dużo jest tu bowiem kuriozów, które po prostu trzeba zaakceptować. Taka konwencja. A więc Luizę bez problemów udaje się uprowadzić z zakładu, pani psycholog pomaga gangsterowi, choć pewnie mogłaby za to stracić pracę, nie wspominając już o tym, że doświadczeni policjanci niecelnie strzelają do naszego gangstera z całkiem niedużego dystansu. Dużo tutaj także stereotypów, świat jest przedstawiony jako czarno – biały, a zatem dla przykładu Fabio korzysta z usług prostytutki, która jest Ukrainką, natomiast personel szpitala psychiatrycznego sam wymagałby leczenia, bo lubi pić na dyżurze, obmacywać i bić młode pacjentki i ogólnie jest wrogi i nieprzyjazny. Trzeba jednak oddać, że tempo filmu jest szybkie, a fabuła wciąga od początku. Choć ta historia, moim zdaniem, nie mogłaby się wydarzyć w takim kształcie (ale co ja tam wiem, różne rzeczy się zdarzają), to jednak ogląda się to z dużym zainteresowaniem. Może właśnie dlatego, że jest to wizja świata, w którym miłość spotyka nas znienacka, jest w stanie pokonać wszystkie przeciwności i ostatecznie zwyciężyć nad nimi, byśmy żyli długo i szczęśliwie.  Czy nie takiego świata dla siebie chcemy? Czy nie dlatego lubimy bajki o Kopciuszkach i Śpiących królewnach? Ponadto, jest to film o niezrozumieniu, a to dotyka w pewnym momencie życia każdego z nas. Część z nas być może czuje się jak zagubiona w świecie rządzonym przez pieniądz i określone reguły Luiza, a część jak Fabio, którego skrywana wrażliwość kłóci się z wizerunkiem twardziela.


Z pewnością dużą zaletą filmu i czymś, co dodaje mu wartości jest dobra obsada, która nie tylko sprowadza się do nazwisk – Dorociński czy Preis, ale faktycznie dobrze gra. Eteryczna Patrycja Soliman, nieznana szerszej publiczności, bardzo pasuje do roli nadwrażliwej dziewczyny, która spogląda na życie przez zupełnie inny pryzmat niż inni ludzie. Natomiast perłą jest rola Marcina Hycnara, który jest tak przekonujący w roli demonicznego sanitariusza Mariana, że na trwale pozostanie w mojej pamięci jako typ, do którego nie pała się sympatią. Zresztą on ma to w oczach – nadaje się po prostu wizualnie do grania „tych złych”. 

Czy polecam? Właściwie czemu nie. Jeśli macie ochotę na historię miłosną z happy endem, zamiast sięgać po kolejną amerykańską schematyczną komedię romantyczną, spójrzcie jak opowiada się o miłości nad Wisłą.

Moja ocena to 6/10. 

4.01.2013

Debiutanci (reż. M. Mills, 2010)


Witajcie w nowym roku! Postanowiłam nie poddawać się terrorowi wszechobecnych podsumowań roku 2012. Za mało obejrzałam (jakieś 90 filmów po raz pierwszy, plus wiele powtórek, ale pewnie tylko kilkanaście produkcji datowanych na rok 2012), za mało przeczytałam (52 książki), zdecydowanie za mało usłyszałam., żeby decydować co komu wyszło w 2012 najlepiej. Mogłabym jedynie sercem wskazać, jaka muzyka w tym roku mnie oczarowała, jaki film zrobił największe wrażenie, lektura, której książki była najlepiej wykorzystanym czasem. Ale czy nie lepiej zamiast podsumowań i postanowień po prostu robić swoje? W związku z czym ja daję Wam kolejną recenzję. Tym razem Debiutanci Mike’a Millsa.


Debiutanci mieli mi zapewnić uroczą historię miłosną. Tymczasem urok filmu jest wątpliwy. To znaczy, film jest niezły, ale niestety twórcy popełnili jeden poważny grzech, który dyskwalifikuje możliwość określenia Debiutantów uroczymi. Mianowicie film Mike’a Millsa jest nudny. A dobry film nie powinien być nudny. Nawet jeśli jest statyczny i tempo akcji posuwa się w nim powoli, a fabuła utkana jest z pozornie nic nie znaczących scen (jak np. w Powiększeniu Antonioniego), to film może mieć w sobie coś, co jak magnes będzie trzymać widza przed ekranem. Cóż, w Debiutantach jedynym magnesem są aktorzy grający główne role – Ewan McGregor, Melanie Laurent i Christopher Plummer (który w mojej opinii, jak by nie było laika, nie pokazał nic tak niesamowitego, co zasługiwałoby na wszystkie aktorskie nagrody świata). Ewanowi z każdym filmem coraz bardziej nie mogę się oprzeć, a ponad wszystko nadaje się on do grania takich trochę niespełnionych, rozchwianych osobników goniących za niewiadomo czym. Melanie jest śliczna i słodka, ma rozbrajający uśmiech, fajny akcent, nonszalancko nosi ładne ciuchy,  no i mówi po francusku. No a Plummer gra siedemdziesięcioletniego geja, ale jak dla mnie nie jest nośnikiem zbyt wielu emocji. Emocjonalny ciężar filmu dźwiga na sobie McGregor. To jego postać, Olivier [a więc syn Plummera], przeżywa egzystencjalne rozterki inspirowane śmiercią ojca i poznaniem intrygującej dziewczyny, Anny [Laurent]. Anna też jest ciekawą postacią. To aktorka, ciągle w rozjazdach, w hotelach, w dodatku obarczona depresją ojca. Jednak ich relacja miłosna mnie nie przekonuje. Ładnie się ogląda tych dwoje w kadrze, to są ładne obrazki kiedy idą sobie za rączkę, śmieją się i wygłupiają, ale to nie wystarczy, żeby mnie przekonać, że już żyć bez siebie nie mogą. Poza tym mam już dość schematu „dopiero się poznali, a już idą z sobą do łóżka”. Osobiście nie znam ludzi, którzy tak robią, ale może to znaczy, że obracam się w dziwnym towarzystwie. Generalnie, związek Anny i Olivera jest strasznie stereotypowo nakreślony [ona jest taką dziewczyną a’la Manic Pixie Dream Girl czyli idealną, wesołą, kumpelowatą dziewczyną, przy której nasz bohater odzyskuje chęci do życia]. Bardziej przekonuje mnie wątek ojca geja, który dopiero po śmierci żony wyjawia swoją prawdziwą tożsamość seksualną. W filmie zostaje on pokazany w stylu raczej komediowym, moim zdaniem błędnie. Ja zauważam w postaci ojca raczej więcej tragizmu niż komedii – człowiek przez całe życie skrywał swoje prawdziwe ja, bo chciał być fair w stosunku do żony. Prawdopodobnie był nieszczęśliwy. Pełnią życia zaczął żyć dopiero u jego schyłku.


Nie jest moim celem miażdżąca krytyka filmu. Nie mogę powiedzieć, że straciłam czas oglądając go. Nie jest to jednak nic, czego w kinie byśmy już nie widzieli. Historia jakich wiele i to w nie najbardziej doskonałym wykonaniu. Za to dzięki pewnym niuansom, ogląda się ją całkiem dobrze. Po pierwsze, Olivier rozmawia z psem jak z najlepszym przyjacielem. To jest ujmujące i dodaje jego postaci jeszcze więcej uroku [a więc drogie Panie, z pewnością będziecie miały ochotę zaopiekować się biednym Ewanem ;]. Po drugie, zauważymy w filmie polski akcent – ściany mieszkania Oliviera zdobią polskie plakaty filmowe z okresu świetności polskiej szkoły plakatu [reżyser filmu jest jej ogromnym fanem]. Po trzecie, świetna muzyka – współczesna, ale nastrojowa. Przewijający się przez cały film motyw buduje klimat melancholii i zadumy.


Debiutanci, chcąc nie chcąc, są dla mnie kolejną amerykańską podróbką filmu niezależnego, artystycznego, ambitnego. Owszem, reżyser eksperymentuje z formą wprowadzając achronologiczny montaż. Wydarzenia z przeszłości, czyli cały wątek z ojcem, pojawia się w fabule na zasadzie wspomnień Oliviera. Ale to zabieg stanowiący dziś już raczej mały wyróżnik. Jedno, co można jeszcze docenić w zamyśle reżyserskim Millsa to bezpretensjonalność filmu. Nie doszukamy się tu żadnych pouczeń, nie jest to też głos w sprawie homoseksualizmu, a jedynie prosta, kameralna historia, nad którą może trudno się zachwycić, ale nie sposób też całkowicie zanegować jej wartości.

Moja ocena to 6/10

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...