28.01.2014

Z notatnika kinomanki, cz. XXIII

Moje blogowanie z systematycznością nie ma wiele wspólnego. A wręcz moja systematyczność woła o pomstę do nieba. Ale przygotowuję właśnie notkę o premierach, których nie zdążyłam obejrzeć w 2013 roku i teraz je właśnie (co poniektóre) nadrabiam. Planuję też notkę o filmach dla młodzieży czy może raczej ich braku. A dziś przybywam z wynurzeniami na temat kilku innych filmów obejrzanych nie tak dawno. Krótkimi, bo ostatnio zupełnie nie mam ochoty na pisanie – o ile pisać nie muszę. Poza tym moją zmorą jest krótka pamięć. Kilka dni po obejrzeniu filmu zacierają się w mojej pamięci szczegóły, nie pamiętam wręcz czasem zakończenia. Więc jak tu pisać recenzję czy choćby sklecić kilka zdań. Moja przypadłość jest straszna – pewnie na starość będę mieć Alzhaimera. Cóż jednak począć. Jakieś impresje w mojej głowie zostały, więc postaram się Wam opowiedzieć o kilku filmach.

W okresie przedświątecznym – wiem, to było dawno – naszło mnie na oglądanie filmów z Bożym Narodzeniem w tle. I tak zaliczyłam pięć seansów. Na pierwszy ogień poszły produkcje z Meg Ryan, a napisane przez niezrównaną w temacie związków damsko – męskich Norę Ephron.


Możecie się zastanawiać, jak to możliwe, że jeszcze nie widziałam tego filmu. To przecież jedna z pierwszych tego typu produkcji, określająca pewne standardy komedii romantycznych (choć nie do końca ten film nią jest), wielokrotnie powtarzana w telewizji. Ale ja z telewizją raczej na bakier. Poza tym kiedyś typowe wyciskacze łez, a za taki uważałam ten film, po prostu mnie odstręczały. Dziś to się zmieniło i wspominam Bezsenność… jako bardzo ciepły, przyjemny film. Oczywiście, można mieć zastrzeżenia co do prawdopodobieństwa wydarzeń, ale przecież nie o to chodzi w całym tym gatunki. Chodzi o to, żeby poczuć się lepiej, uwierzyć w przeznaczenie i dobrych ludzi. Bardzo dobrym pomysłem było odniesienie do Niezapomnianego romansu z Cary’m Grantem, wokół którego zbudowane jest spotkanie dwójki głównych bohaterów.


Teraz możecie się dziwić jeszcze bardziej, bo przecież w tym filmie jest słynna scena z udawaniem orgazmu w restauracji i każdy już ją widział. No, nie każdy ;) Przyznam szczerze, że od początku filmu tej właśnie sceny najbardziej wyczekiwałam. W sumie też trochę się rozczarowałam – Meg Ryan przesadziła z ekspresją, dając bardzo przejaskrawiony obraz kobiecego spełnienia. Sam film jest nawet lepszy od poprzedniego, a to dlatego, że jest bardziej wiarygodna. Historia znajomości dwojga ludzi rozpisana na wiele lat jest równie inteligenta, co zabawna, a w przypadku komedii romantycznych często trudno o taką równowagę. No i trzeba oczywiście wspomnieć, że jest to film uroczo przegadany. Taka trylogia Richarda Linklatera (Przed wschodem słońca, Przed zachodem słońca, Przed północą) w pigułce, ponownie właściwie o przeznaczeniu, od którego nie da się uciec. Ja z moją ogromną wiarą w przeznaczenie nie mogłabym czarowi tego filmu nie ulec. Muszę jeszcze dodać, że Meg Ryan – choć denerwuje mnie jej mimika – jednak zasłużyła sobie na miano królowej komedii romantycznych, nawet mimo tego, iż w każdej z nich jest taka sama. To jednak chyba raczej wina scenarzystów, a nie samej aktorki. Pokuszę się jednak o stwierdzenie, że czy to będzie Bezsenność…, Kiedy Harry…, Masz wiadomość czy Francuski pocałunek, oglądamy film o jednej i tej samej bohaterce tylko w innym tu i teraz.


O tym filmie akurat w mojej głowie zachowała się bardzo blada impresja, co samo w sobie jest chyba znakiem tego, że czuję się tym filmem rozczarowana. Ulubiony świąteczny film Amerykanów okazał się przypowiastką ku pokrzepieniu serc – Amerykanie kochają takie klimaty – ale niestety bardzo nudną. Być może nie byłam na tym filmie zbyt skupiona, być może moja uwaga poszła spać, ale ani mnie nie wzruszył, ani nie oczarował jakimś ciepłem, klimatem, o którym tyle czytałam. Losy głównego bohatera oglądałam dosyć obojętnie, zastanawiając się jedynie, co widzi on w naprawdę mało urodziwej Violet. Prawdopodobnie to nie był mój dzień i muszę obejrzeć To wspaniałe życie ponownie.  

Nieco inaczej ma się rzecz z Cudem na 34 ulicy (pierwszą wersją z 1947, a nie remakiem z 1994), który bardzo trudno było mi zdobyć. Na szczęście jednak film mnie nie rozczarował, ale o oczarowaniu też nie ma mowy. Ta produkcja również doskonale wpisuje się w to, co lubią oglądać Amerykanie – pozytywna historia o świętym Mikołaju, o tym że trzeba wierzyć, być dla innych dobrym, bo dobro popłaca itd. Jest to idealny film na rodzinne, świąteczne popołudnie – lekki, niezobowiązujący, ale jednak też dość mało zajmujący.  
7/10

Na koniec akcent polski – Listy do M. (2011), po których naprawdę nie spodziewałam się wiele, a dostałam bardzo dobry film. Oczywiście, pełno w nim klisz i schematów, a sam pomysł na przeplatające się historie grupy bohaterów również jest wtórny, jednakże w zalewie przeciętności czy nawet marności polskich komedii romantycznych jest to prawdziwa perełka, do której chętnie wrócę. Nie oglądałam jej ze zgrzytem zębów, zaśmiałam się wiele razy, wzruszyłam też, podniosłam na duchu – dostałam wszystko to, o co może chodzić przed świętami. Wiadomo, że jest to bajka, tak samo jak jest nią kochane przez wszystkich Love Actually. Ale bajki też są przecież potrzebne. Ważne tylko, by były na jako takim poziomie. W Listach do M. znajdziemy ponadto mnóstwo znanych twarzy – aktorów w większości nie wybitnych, ale po prostu popularnych. Największą ucztą zdecydowanie jest duet Agnieszka Wagner i Wojciech Malajkat. Naprawdę klasa, w dodatku ich historia jest chyba najciekawsza. Ale nie drażni właściwie nikt: i Adamczyk, i Dygant wypadają tak jak trzeba czyli zabawnie, Karolak jest świetny w roli św. Mikołaja, Maciej Stuhr jak to Maciej Stuhr, a Roma Gąsiorowska całkiem pasuje do roli współczesnej Bridget Jones. A, i plus za wątek Pawła Małuszyńskiego (nie zdradzam, żeby nie spolerować). Jeśli za rok TVN zaserwuje nam ten film to polecam Wam uśpić Wasze uprzedzenia i obejrzeć. To chyba najlepszy polski film o miłości od bardzo dawna.
7/10

Napisałam, że chcę Wam opowiedzieć o filmach obejrzanych całkiem niedawno. Skłamałam. Poniżej znajdą się filmy oglądane nawet i we wrześniu. Ale choć wspomnienia o nich mam już trochę rozmyte, wspomnieć o nich muszę. Filmy z 2013 roku zostawiłam sobie do osobnej notki.


Film dla miłośników nieśpiesznie opowiedzianych skomplikowanych psychologicznie historii miłosnych z wojną w tle. Atutem filmu są zdjęcia, kostiumy i aktorstwo. Film ma cudowny klimat retro, trzyma w napięciu, gra na emocjach i nie daje jednoznacznych odpowiedzi.

Chinatown (1974)  brak oceny

Jeden z najlepszych filmów kryminalnych w historii? Jeden z najlepszych czarnych kryminałów? Niestety nie mogę tego potwierdzić. Dla mnie Chinatown jest przede wszystkim filmem wyjątkowo nudnym, ale być może takie są prawa tego gatunku, o czym już zresztą kiedyś wspominałam. Ale ponieważ jest to film ceniony, być może dam mu jeszcze szansę, by ten jego geniusz dostrzec. Szkoda, że nie za pierwszym razem, bo Polańskiego bardzo cenię i zaliczam do jednego z ulubionych reżyserów.


Tu również małe rozczarowanie. Film dobry, choć nie wiem czy obiektywny. Księżna Elżbieta Batory czyli tytułowa hrabina to postać, która od pewnego czasu bardzo mnie fascynuje. Najkrócej mówiąc słynęła z tego, że smarowała się dla zachowania urody świeżą krwią młodych dziewcząt, dziewic, które masowo były zabijane w jej zamku. Taka jest wersja oficjalna, której hołduje i ten film, ale mówi się też, że być może to tylko oszczerstwa wysuwane przez jej wrogów, zazdrosnych o pieniądze. Film jest ładny wizualnie, odpowiednio mroczny i intrygujący, a Julie Delpy, która jest i jego scenarzystką i reżyserką, stworzyła bardzo sugestywną kreację, dalece odmienną od jej komediowego emploi kojarzonego z trylogią Linklatera czy jej własnymi 2 dniami w Paryżu i 2 dniami w NY. Film jest wiarygodnym studium psychologicznym postaci próżnej, bojącej się starości hrabiny, może nieco przewidywalnym, jeśli zna się tę historię, ale opowiedzianym we wciągający sposób.


Dennise Lehane to musi być naprawdę świetny pisarz. Oglądam już któryś film na podstawie jego książki i znów jestem pod wrażeniem. Thrillery czy może raczej dramaty kryminalne tego rodzaju, z atmosferą zagadki, są jednymi z moich ulubionych filmów. Film Clinta Eastwooda oprócz tego, że ma świetnie napisane postaci, które są znakomicie zagrane, jest po prostu niesamowicie emocjonalny. Świetnie zostały pokazane relacje międzyludzkie, ich zmienianie się pod wpływem okoliczności. Bardzo sprawnie budowane i podtrzymywane jest w nim napięcie, a niebanalne zakończenie ma naprawdę sporą siłę rażenia.


Dawno nie oglądałam tak pozytywnie nastrajającego filmu. Miliony widzów jednak nie mogły się mylić – a film ten jak pamiętam reklamowano właśnie statystykami – ileż to widzów go nie widziało i się nim nie zachwyciło. Dziś sama dołączam do ich grona i cieszę się, że Nietykalni nie okazali się obrazem przereklamowanym. To, co doceniam najbardziej to fakt, że choroba – niepełnosprawność nie została tu pokazana jako wyrok, koszmar, dramat. Oczywiście, można powiedzieć, że poruszający się na wózku, sparaliżowany Phillipe odkrywa uroki życia dopiero przy swoim czarnoskórym opiekunie, ale w filmie bardziej chodzi o zderzenie dwóch różnych światów niż uwypuklanie dramatu osoby sparaliżowanej. Twórcy filmu nie grają na naszej wrażliwości, nie są ckliwi, melodramatyczni. Nie ma tu przesady w żadną stronę (jak na przykład przejaskrawiony humor) i to mi się bardzo podoba. Nie będę kłamać, łezka mi się na samym końcu zakręciła w oku, ale mi niewiele trzeba do wzruszenia. Zdecydowanie film ten daje pokrzepienie, nastraja pozytywnie, bez jednoczesnego moralizowania czy upiększania czegokolwiek. Jest to prosta, wiarygodna historia (w końcu zdarzyła się naprawdę), w której komizm doskonale równoważy się z dramatem, dlatego moim zdaniem powinna się spodobać nawet bardziej wymagającym i wybrednym widzom.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...