31.01.2015

Kącik polskiego filmu: Hiszpanka (reż. Łukasz Barczyk, 2014)



10 refleksji po seansie Hiszpanki Łukasza Barczyka:

  1. Magdalena Popławska potrafi wyglądać bardzo seksownie. Szkoda, że w całym filmie jest na ekranie łącznie jakieś 5 minut. Nie przeszkodziło to jednak umieścić jej twarzy i nazwiska na plakacie.
  2. Odnośnie plakatu. Pewnie chcielibyście powiedzieć: grafik płakał, jak projektował. Otóż nie, on po prostu widział film i wiedział już, że na nic lepszego nie zasługuje. Jest więc nieudaną zżynką z Nędzników
    Magdalena Popławska
  3. Kino Helios w moim mieście, w którym to miałam wątpliwą przyjemność oglądać Hiszpankę, czuło pismo nosem. Jak inaczej wytłumaczyć, że ów film można było obejrzeć tylko o godzinie 10 rano lub 19.30?
  4. Nie warto wierzyć recenzjom profesjonalnych krytyków. Okazuje się, że czasem to użytkownicy filmwebu mają rację (ale w ok. 95 % przypadków nie mają – z mojego doświadczenia). Co tu dużo jednak kryć, taki np. Paweł T. Felis opiniował scenariusz do Hiszpanki i uznał film za godny otrzymania dotacji 4 mln zł PISF, więc siłą rzeczy napisał w Wyborczej przychylną recenzję…
  5. Nie warto też wierzyć trailerom. Bo Hiszpanka to nie jest film o powstaniu wielkopolskim, a tak był reklamowany. Wielka to szkoda, bo to powstanie mało popularne, a przecież nasze jedyne wygrane. Nie jest to też film o hiszpańskiej grypie. O czym więc jest? Trudno rzec. To wie chyba tylko Łukasz Barczyk. W każdym razie chciał być taki cool i nakręcił ostatnią scenę, o jedną za dużo, która ma widzom „dawać do myślenia”. No to daje, naprawdę: czy można wymyślić głupsze zakończenie?
  6. Pojawia się w mojej głowie pytanie: co zachwyciło aktorów, którzy zgodzili się zagrać w tym filmie? Przecież są tu nawet Peszek i Frycz (panowie dwaj, a nie ich córki, bynajmniej), ten drugi w roli, która w Hollywood śmiało mogłaby pretendować do Złotej Maliny. Czyżby skusił ich budżet i obiecanki, że to będzie film, jakiego jeszcze w Polsce nie było? No, udało się, to z pewnością jeden z najgorszych polskich filmów ever.
  7. Ale, ale…Jeśli o aktorach mowa, to stwierdzam, że Sonia Bohosiewicz jest świetna nawet w rolach epizodycznych. Swoją obecnością w Hiszpance na chwilę wyrwała mnie z marazmu, w jaki wpędził mnie ten film. 
    Dwie najbardziej irytujące postaci Hiszpanki
  8. Nie rozumiem idei powolnego mówienia przez obsadę Hiszpanki. W wypadku niektórych postaci w tym filmie jest ono uzasadnione. Jednak tutaj wszyscy mówią wolno, jakby deklamowali wiersz – robią przerwy kilkusekundowe między wyrazami, co jest nie do zniesienia. Całość wypada przez to jeszcze bardziej nienaturalnie, sztucznie i teatralnie. O, właśnie – przedstawienie teatralne, jakie pojawia się w Hiszpance to w ogóle osobna historia do skrytykowania.
  9. Zbliżając się do konkluzji, musicie wiedzieć, że 16 zł (tyle wydałam na bilet, na szczęście poszłam w Tani Wtorek) to całkiem spora kwota, za którą wypijecie dobrą kawę/czekoladę, kupicie coś do czytania, pojeździcie na łyżwach, albo po prostu pójdziecie na inny film. Wszystko, bylibyście tych 16 zł nie przeznaczali na Hiszpankę.
  10. Ostateczna refleksja jest więc taka: Hiszpanka to bardzo, bardzo zły, nieudany film. Jeśli sądziliście do tej pory, że widzieliście zły film, po jej seansie zmienicie zdanie. Niestety. Co nie zmienia faktu, że ja wciąż będę dawać szanse polskiemu kinu, jednak wiem, że spora ilość ludzi przez taką Hiszpankę zniechęci się do rodzimych produkcji jeszcze bardziej.


Na koniec trochę liczb: budżet Hiszpanki to 24 mln złotych. Z tego 4 mln zł z PISF. W pierwszy weekend wyświetlania film obejrzało zaledwie 16 tys. widzów, co jest po prostu klapą, jedną z największych porażek kasowych polskiego kina. 

A moja ocena? Cóż, rzadko się zdarza, ale musi być 1/10. W moich oczach nic - udane kostiumy czy scenografia - nie ratuje tego filmu. 

26.01.2015

Boyhood (reż. R. Linklater, 2014)




Jeśli film trwa prawie 3 godziny musi mieć w sobie coś, co zainteresuje na te 3 godziny widza. Najlepiej jeśli jest to porywający scenariusz, ale czasem wystarczą niesamowite efekty specjalne czy brawurowa gra aktorska. Czy film o zwykłym życiu i przeciętnych ludziach może być w stanie przykuć uwagę widza na te 3 długie godziny, w ciągu których można zrobić naprawdę wiele innych, może pożyteczniejszych, a może ciekawszych rzeczy? Okazuje się że tak. Jakiś czas temu oglądałam trwający prawie 3 godziny film Xaviera Dolana, który jednak swoim Laurence Anyways trochę mnie zawiódł. Na tym filmie zaczęłam się nudzić w połowie – wtedy kiedy przeciętny film zmierzałby już powoli w stronę końca. Historia przedstawiona przez Dolana spokojnie mogła zostać zamknięta w czasie ok. 100 minut, tymczasem została niepotrzebnie rozwleczona. Co ciekawe, przed seansem Boyhood jakoś mi umknęło, że film ten trwa niespełna 3 godziny. W tym wypadku jednak długość filmu jest jak najbardziej usprawiedliwiona – przecież kręcono go przez 12 lat. Najważniejsze pytanie jakie pojawia się w kontekście filmu brzmi: czy gdyby nie ten specyficzny sposób jego powstawania, Boyhood zachwycałby tak samo?

O Boyhood pisze się jako o filmowym eksperymencie. Reżyser i scenarzysta filmu, Richard Linklater eksperymentuje nie od dziś. Nie mówię tu tylko o trylogii Przed wschodem słońca/Po zachodzie słońca/Przed północą, której kolejne części serwował nam w odstępach kilku lat, ale też o innych filmach w jego dorobku. Nakręcił m.in. Przez ciemne zwierciadło, wykonane w technice animacji ortoskopowej, będące ponoć dość psychodelicznym filmem (to ekranizacja powieści Phlipa K. Dicka), ma na koncie też film zaangażowany społecznie, czyli Fast Food Nation będący krytyką amerykańskich barów szybkiej obsługi. Pomysł z Boyhood jest chyba jednak najciekawszy. Zdjęcia do filmu rozciągnięto na czas dwunastu lat, ekipa spotykała się co roku by kręcić kolejne – chronologicznie następne – sceny. Wszystko po to, by jak najlepiej oddać – w moim przekonaniu  - proces dorastania, szukania swojego miejsca w świecie. W zmieniającym się świecie, bo zmienia się nie tylko otoczenie Masona, ludzie w jego życiu, miejsca w których mieszka, ale też sam świat rozumiany jako uwarunkowania społeczne, polityczne czy kulturowe. A metamorfozę przechodzi nie tylko Mason, ale i cała jego rodzina.



Boyhood jest filmem o zwykłym życiu. W skrócie mówiąc: Mason ma rozwiedzionych rodziców i starszą o dwa lata siostrę. Mieszka z matką, która chce sobie ułożyć życie – skończyć studia, znaleźć lepszą pracę, wyjść ponownie za mąż. Z ojcem Mason i jego siostra widują się w czasie weekendów. Przez dwanaście lat matka zdąży mieć dwóch mężów, wybudować dom, a ojciec znajdzie sobie nową żonę i urodzi mi się kolejne dziecko. Siostra pójdzie na studia. Ot, zwykła kolej rzeczy. W tym wszystkim Mason, wchodzący w życie, poznający jego różne odcienie, uczący się świata. O sensie filmu wiele mówi dla mnie scena, w której ojciec Masona przyjeżdża z żoną i maleńkim synkiem, by zabrać Masona i jego siostrę na weekend do siebie. Ale przyjeżdża już nie swoim wystrzałowym sportowym wozem, lecz jednym z tych dużych, rodzinnych samochodów, które przede wszystkim mają być praktyczne. Mason jest zawiedziony, bo ojciec obiecał mu dać tamten samochód na 16-te urodziny (choć wcale tego nie pamięta). Tyle, że priorytety się zmieniły – ojciec założył rodzinę, ma małe dziecko, a więc musiał zmienić samochód na większy i bezpieczniejszy. Sam się jednocześnie zmienił – pod wpływem nowej sytuacji wydoroślał. Ta scena pokazuje, że nic w życiu nie trwa wiecznie, pojawia się ktoś i nagle jesteśmy w stanie zmienić dla niego całkowicie swoje życie, a wszystko inne staje się mniej ważne. Między innymi tego musi nauczyć się Mason.

W filmie Linklatera można przeglądać się jak w zwierciadle. Każdy widz w życiu Masona i jego siostry znajdzie znajome wątki. Choćby wyżej wspomniane rozczarowanie, pierwsze picie alkoholu i rozmowy o seksie, konieczność zrobienia czegoś wbrew własnej woli. Dla innych znajome będą inne przeżycia – rozwód rodziców, surowy ojczym, który okazuje się pijakiem. Mason jest bohaterem dość nijakim, nie wyróżniającym się niczym poza swoją małomównością i długimi włosami, ale tym samym jest bohaterem uniwersalnym, "every menem", który wydaje się nam dziwnie znajomy.


Doświadczeniem wyjątkowym jest oglądanie na ekranie dojrzewających bohaterów i to, że upływ czasu jest tu całkowicie realny. Twarze bohaterów nie tylko się fizycznie zmieniają, ale oni sami zyskują wiarygodności. Nie byłoby tak gdyby nie talent, odwaga i zaangażowanie aktorów: Patricka Arquette, Ethan Hawke, Ellar Coltrane i Lorelei Linklater tworzą na ekranie zgrany, świetnie obsadzony zespół. Żadne z nich nie ma słabszych momentów, co przez dwanaście lat mogłoby przecież mieć miejsce. Szczególnie dobrze wypada Coltrane, który w momencie startu kręcenia filmu miał 8 lat. Trudno wymagać od dziecka wiarygodnego, skrupulatnego budowania postaci przez kilkanaście lat. Tymczasem jego bohater od początku do końca pozostaje autentyczny. Być może podobnymi argumentami Akademia motywuje nominację do Oscara dla Arquette. Ta znakomita aktorka ma w Boyhood swoje pięć minut, a co więcej, jest bohaterką równorzędną do Masona. Stworzyła interesujący portret matki, która wszystko robi przede wszystkim z myślą o swoich dzieciach, portret matki wręcz idealnej, która zawsze potrafi pocieszyć i powiedzieć „jakoś to będzie”. I która potem musi pogodzić się z tym, że jej dzieci wyfrunęły z gniazda i odpowiedzieć sobie na pytanie: co dalej? Scena, w której Patricka Arquette zadaje to pytanie, jest naprawdę wielka. Z kolei, także nominowany do Oscara, Ethan Hawke sam przechodzi dla mnie na ekranie transformację – za aktora przeciętnego do naprawdę dobrego i genialnie pasuje do roli dojrzewającego dopiero ojca. Kiedyś w talent Hawke nie wierzyłam, ale do takich ról jak ta jest on chyba stworzony.

Frajdą podczas seansu było dla mnie zgadywanie, który aktualnie rok mamy na ekranie. Reżyser daje oczywiście podpowiedzi, takie jak społeczno – polityczne wydarzenia czy po prostu ówczesne muzyczne hity w tle, co jest dodatkowym smaczkiem filmu. Wielką siłą Boyhood jest jednak montaż, dzięki któremu przejścia z jednego roku do drugiego są niesamowicie subtelne, prawie niezauważalne, ale mimo wszystko wyraźne.

Pomysł nakręcenia filmu, w którym upływ czasu na ekranie równa się czasowi realizacji filmu, nie mógł by się prawdopodobnie sprawdzić w wypadku innego gatunku czy tematu, a przynajmniej w niewielu przypadkach. To właśnie taka banalna, obyczajowa historia rodzinna pozwoliła najlepiej wykorzystać możliwości jakie daje ten sposób pracy reżysera. Ale odpowiedzmy sobie na pytanie zadane na początku: czy gdyby dwanaście lat minęło tylko na ekranie, a nie w normalnym życiu, Boyhood podobałby się równie mocno? Nie oszukujmy się – pewnie. Trudno mówić o tym filmie, odcinając się od tych „dwunastu lat”. Trudno oceniać go tylko jako trwający prawie 3 godziny film, a nie jako trwający lata, dokładnie przemyślany projekt. Bo tym wydaje mi się być Boyhood – projektem zrealizowanym po to, by coś ważnego przekazać. To projekt bardzo pozytywny, inspirujący do działania, napawający optymizmem i nadzieją. Linklater pokazuje, że życie, które w danej chwili nie wygląda zbyt optymistycznie i radośnie, może za jakiś czas stać się pogodne i kolorowe. I na odwrót. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć kolei naszego losu, ale nie możemy się poddawać. Musimy po prostu żyć.

Moja ocena: 9/10

23.01.2015

Z notatnika kinomanki, cz. XXIX

Ostatni przegląd obejrzanych filmów był na początku października. Brakuje weny, motywacji i chęci do pisania, przyznaję. Próbuję jednak to zmienić. W ostatnim czasie – czyli od rzeczonego października – wcale nie obejrzałam jednak jakieś gigantycznej liczny filmów. Poniżej krótko o tych, o których warto wspomnieć. Tym razem pogrupowałam moje oceny w trzy kategorie, dzięki czemu łatwiej będzie Wam ocenić, czy polecam dany film.

Trzeba obejrzeć

Broken (reż. R. Norris, 2012)  8/10 
















Przez pierwszych kilkadziesiąt minut zastanawiałam się dokąd zmierza ta pozornie zwykła, obyczajowa opowieść o życiu na przeciętnym angielskim przedmieściu. Im bliżej jednak do finału, tym bardziej wzrastało napięcie i tym bardziej reżyser mnie zaskakiwał. Czym? Tym, że okazało się, że jego film mówi okrucieństwie, złu i brutalności i że nie waha się przed najbardziej szokującymi rozwiązaniami. Z upływem czasu coraz więcej w filmie dramaturgicznych zwrotów akcji, coraz bardziej nas on pochłania, czy nawet przytłacza ciężarem opowieści. Ogromnie wiele robi dla filmu odtwórczyni głównej roli, młodziutka Eloise Laurence, której oczami oglądamy cały przedstawiony w nim świat. Świetne role stworzyli też jak zwykle Tim Roth i Cillian Murphy. Niełatwo jest zapomnieć o tym filmie tuż po seansie – Broken głęboko porusza i skłania do refleksji. Bardzo niepozorny, mały, ale wielki film.

Jak być kochaną (reż. W. Has, 1962) 8/10 

Rola Barbary Krafftówny w tym filmie uznawana jest za jedną z najlepszych kobiecych ról w polskim kinie. To faktycznie da się zauważyć. Dzięki temu, że poznajemy wewnętrzne monologi granej przez nią Felicji, możemy mówić w przypadku Jak być kochaną o filmie psychologicznym. Samej Krafftównie dało to natomiast możliwość zbudowania doskonale pełnego wizerunku Felicji, która przy tym cały czas pozostaje dla mnie postacią niejednoznaczną. Film Hasa jest przede wszystkim portretem tej kobiety, ciężko doświadczonej, naznaczonej stratą, rozdartej emocjonalnie. Poza tym jest to także piękny film o niespełnionej miłości i życiowych rozczarowaniach. Nie bez znaczenia jest wojna w tle całej tej historii, bo to ona w dużej mierze wpływa tu na losy bohaterów. W tym miejscu koniecznie wspomnieć trzeba Zbyszka Cybulskiego. Z każdym kolejnym filmem aktor ten nie przestaje mnie pozytywnie zaskakiwać swoją ekspresyjną, do głębi zaangażowaną grą. Choć tu musi ustąpić palmy pierwszeństwa Krafttównie, tworzy znów świetną, poruszającą kreację. Jak być kochaną zachwyca także w warstwie kompozycji z uwagi na retrospekcje i czasowe przeskoki, a epizod Wiesława Gołasa to majstersztyk. Cóż dodać, musicie obejrzeć.

Labirynt fauna (reż. G. del Toro, 2006) 8/10 

O kurczę! Kto by pomyślał, że ten film mi się spodoba. Reklamowano go jako horror (serio!), więc od razu wykluczyłam go z listy filmów, które kiedyś obejrzę. Na szczęście związek dwojga osób opierać się musi o kompromisy: kiedy zaproponowałam Ukochanemu, że obejrzymy Coco Chanel, musiałam się jednocześnie zgodzić na obejrzenie Labiryntu fauna. To była dobra transakcja, zwłaszcza, że z tej dwójki Labirynt… bije Coco…na głowę. Ale na pewno mówiłabym zupełnie inaczej, gdyby ta baśniowa przypowieść w całości opierała się na świecie równoległym i fantazji głównej bohaterki. Jednak Labirynt fauna jest czymś więcej niż baśnią. Bo Guillermo del Toro jednocześnie opowiada bardzo prawdziwą historię dziejącą się w rzeczywistym świecie, jak i przedstawia alternatywny świat, do którego zostaje wpuszczona mała Ofelia. Okrucieństwo wojny zostaje zderzone ze światem czarów i niesamowitości. Świat ten, a konkretnie tytułowy labirynt fauna, staje się dla dziewczynki odskocznią od smutnej, krwawej codzienności, w której musi zmagać się z surowym ojczymem. Pytanie, czy labirynt był tylko wymysłem jej wyobraźni, ratunkiem, który dla siebie wymyśliła, pewnie na zawsze zostanie otwarte. Dzięki temu jednak film zyskuje i zostaje z nami na długo. Przy czym nie jest to baśń z oczywistym happy endem. Najbardziej porusza właśnie pokazanie zła – w osobie kapitana – bez jakiegokolwiek oszczędzania widza. Jednocześnie nie byłoby takiego efektu gdyby nie środki, którymi posługują się twórcy, a więc przede wszystkim zdjęcia (nagrodzone Oscarem) i efekty specjalne. Całość jest naprawdę wyjątkowa. A więc kto jeszcze nie widział, ten powinien nadrobić zaległości.


Warto obejrzeć

Obywatel (reż. J. Stuhr, 2014) 8/10 












Obywatel to nie jest typowa komedia i trzeba o tym pamiętać zabierając się za jego oglądanie. To podróż sentymentalna do przeszłości, dosyć przewrotna, przez co przyjemnie się w niej bierze udział, a także refleksja nad nami, Polakami, biorąca pod lupę nasze wady, wszelkie przywary i stereotypy. Film fajnie obsadzony i interesująco zmontowany.

Adwokat diabła (reż. T. Hackford, 1997) 8/10 

Zdecydowanie za późno obejrzany, głównie z powodu braku sympatii dla Keanu Reevesa. Tu jednak jego drętwota aktorska bardzo pasuje i w gruncie rzeczy nie denerwował mnie w tym filmie. To może być jednak zasługa dobrego scenariusza, który po prostu trzyma widza w napięciu. Ciekawie pod tym względem wypadają na przykład sceny na sali sądowej. Oczywiście, muszę zauważyć, że pod koniec twórcy brną już za bardzo w dosłowność i zakończenie wypada dość kiczowato. Ale całość jest interesująca, to na pewno thriller wart uwagi, jeśli lubimy ten gatunek, a przy okazji ciekawy komentarz do zawodu adwokata. Na plus także Charlize Theron, która zagrała tu chyba jedną ze swoich najlepszych ról. To aktorka wciąż przeze mnie niedoceniana, nabrałam więc apetytu na więcej filmów z jej udziałem.

Pani z przedszkola (reż. M. Krzyształowicz, 2014) 7/10

Choć wszystko, co najlepsze, zostało pokazane w zwiastunie, ubawiłam się na tym filmie. Interesujący scenariusz, w gruncie rzeczy odważna historia – w końcu mamy tu na pierwszym planie związek lesbijski – no i przede wszystkim absolutna czołówka polskich aktorów sprawiają, że warto film Krzyształowicza obejrzeć. Do tego plus za klimat PRL-u.

Hardkor Disko (reż. K. Skonieczny, 2014) 6/10 












Co jest najlepsze w debiucie fabularnym Krzysztofa Skoniecznego, znanego i cenionego młodego reżysera teledysków? Warstwa audiowizualna, co nie jest zaskoczeniem. Zdjęcia są tu fenomenalne, choć pewnie niektórych irytują. Niektóre kadry, a nawet konkretne sceny wciąż mam jeszcze przed oczami, a film widziałam już kilka tygodni temu. To zupełnie nowa jakość w polskim kinie i żeby zrozumieć o czym mówię, musicie po prostu Hardkor Disko obejrzeć. Niestety, film nie pozbawiony jest wad. Główną są niedopowiedzenia. Zazwyczaj w filmach je sobie cenię, ale nie wtedy kiedy oglądam na ekranie szokujące sceny, które widzę bez przyczyny, bez uzasadnienia. Główny bohater, Marcin, pojawia się i zamierza wymordować pewną nowobogacką rodzinę. Dlaczego? Nie wiemy nic o nim ani jego motywacji. Możemy się tylko domyślać i domysły są, co widać po filmowych forach, ale czy to domysły idące we właściwym kierunku? Mam jeszcze jedno zastrzeżenie – tradycyjne: nie wierzę, że tak wygląda świat nastolatków, jak przedstawia go Skonieczny (i jak przedstawiają niemal wszyscy polscy reżyserzy). Na plus natomiast działa jeszcze obsada, zarówno Marcin Kowalczyk, jak i Janusz Chabior i Agnieszka Wosińska, która jest według mnie bardzo niedoceniana. Widać w filmie inspiracje reżyserami choćby takimi filmami jak Funny Games czy Only God Forgives, a i jeszcze więcej by się tego znalazło. I fajnie, że reżyser szuka, próbuje, eksperymentuje. Może następnym razem wyjdzie mu film jeszcze lepszy. Ale czas z Hardkor Disko i tak nie będzie stracony. Mimo wszystko polecam.

Still Alice (reż. R. Glazer, W. Westermoreland, 2014) 6/10 

Still Alice, czyli ekranizacja bestsellerowej powieści Lisy Genovy, Motyl, to prawdę mówiąc film przeciętny. W żadnym wypadku taki film nie mógłby być wymieniany jednym tchem z tegorocznymi kandydatami do Oscarów, gdyby nie rola Julianne Moore. To ona nadaje temu filmowi największą wartość. Największą, ale nie jedyną, bo obok niej sama tematyka też jest niezwykle ciekawa i w tym względzie Still Alice mi się podobało, zwracając moją uwagę na problem, o którym tak naprawdę nie miałam wielkiego pojęcia. Bo kto by pomyślał, że kobieta w wieku 50 lat może już cierpieć na zaawansowanego Alzhaimera. Jak wygląda przebieg tej choroby tego dowiadujemy się z filmu w moim przekonaniu dostatecznie. Natomiast jak radzi sobie rodzina chorej, w tym względzie film kuleje. Zabrakło emocji i wiarygodności w zachowaniu dzieci i męża Alice. Ale czego zabrakło mi najbardziej to chyba większej ilości epizodów z życia Alice, kiedy Alzhaimera daje znać o sobie i jak w takiej sytuacji reaguje rodzina. Co do samej Alice – Julianne Moore odwaliła kawał świetnej roboty, grając przejmująco i przekonywująco, nie mniej jednak nie jestem pewna czy właśnie za ten film dałabym jej Oscara (w końcu ma na koncie tak genialne role jak w Godzinach czy Samotnym mężczyźnie, gdzie nie wystarczyły cechy osoby chorej, by zbudować interesującą postać). Co do reszty obsady to ja zawsze jestem przychylna dla Kirsten Stewart i tu również zrobiła na mnie dobre wrażenie, a wręcz doskonale pasowała do swojej roli, gdyż sama też jest chyba osobą buntowniczą i przekorną. Zaskoczyła mnie za to pozytywnie Kate Bosworth, której nie uważałam za dobrą aktorkę, tymczasem tutaj, choć wiele do zagrania nie ma, robi bardzo pozytywne wrażenie. Z rolami męskimi w filmie nieco gorzej. Najwięcej zastrzeżeń oczywiście mają ci, którzy czytali książkę. Ja nie czytałam i pewnie tego nie zrobię i mimo że film jest przeciętny uważam, że warto go obejrzeć.

Jeziorak (reż. M. Otłowski, 2014) 7/10 

Inspiracje skandynawskimi kryminałami czuć tu na kilometr. Ale to tylko pozornie minus, bo przecież na naszym gruncie kryminałów nie robi się niemal wcale, więc Jeziorak jest takim światełkiem w tunelu, że jak się chce, to można. A wzorce wybrano najlepsze. Udało się osiągnąć na ekranie ten charakterystyczny skandynawski klimat – jest deszczowo, mrocznie, ponuro. A akcja pędzi, tyle że już tych kolejnych zwrotów akcji można się czepiać i będzie to uzasadnione. Jest w Jezioraku tak wiele zbiegów okoliczności, że czynią one z tej historii opowieść wielce niewiarygodną. Ale jeśli by zapomnieć o kryterium wiarygodności, otrzymujemy naprawdę wciągający, bardzo dobrze zagrany (brawo Jowita Budnik) film.


Można sobie darować

Mapy gwiazd (reż. D. Cronenberg, 2014) 6/10 

Jednym słowem opisałabym go jako intrygujący. Fanką Cronenberga nie jestem, ale Mapy gwiazd postanowiłam obejrzeć dla obsady. Julianne Moore zagrała tam jedną ze swoich najlepszych ról, Mia Wasikowska po raz kolejny udowodniła, że ma zadatki na świetną aktorkę, a Robert Pattinson – że w ogóle potrafi grać. Sama tematyka bardzo na czasie, a podejście do niej odważne i prowokujące. Czemu więc taka niska ocena? Bo męczyłam się oglądając ten film. Nie znalazłam sympatii dla bohaterów (ale z założenia są oni antypatyczni) i znudziła mnie prosta fabuła, opowieść, w której tak naprawdę nie chodzi o nic. Doceniam jednak satyryczne zacięcie.

Zacznijmy od nowa (reż. J. Carney, 2013) 5/10  















Szczerze mówiąc, ten film, po którym spodziewałam się bardzo wiele, zdążył mi już wywietrzeć z głowy. Właściwie nic oprócz dobrego, bo niebanalnego, zakończenia nie zostało mi po nim w pamięci. Nuda, choć z dobrą rolą Keiry Knightley, przyjemną muzyką i ciepłą atmosferą.

Czarownica (reż. R. Stromberg, 2014) 4/10 

Wielkie rozczarowanie. Familijne filmy fantasy to nigdy nie jest dla mnie dobry pomysł na seans, jednak ten chciałam zobaczyć ze względu na Angelinę Jolie. Choć ta wypadła w swojej bodajże ostatniej roli bardzo dobrze, nie uratowała koszmarnie nudnego i przewidywalnego filmu, w którym aż roi się od irytujących postaci (wróżki wygrywają wszystko w tej kategorii). Jedynym jak dla mnie plusem filmu – obok Jolie, która jednak była za stara na rolę, którą grała – jest olśniewająca strona wizualna, w tym świetna scenografia i charakteryzacja. O tym filmie naprawdę można powiedzieć że jest bajkowy – ale tylko w wyglądzie, bo bajki są na ogół dużo ciekawsze.

Ekspres polarny (reż. R. Zemeckis, 2004) 7/10

Jeden z bardziej popularnych animowanych filmów świątecznych. Ja za animacjami nie przepadam w ogóle, więc obejrzałam go dopiero teraz, mimo licznych emisji w TV w ciągu ostatnich lat. Skusiła mnie w końcu rekomendacja koleżanki, która na Ekspresie…zawsze się wzrusza. Cóż, mnie to nie spotkało. Chyba jednak za stara i zbyt poważna jestem. Przygody małych bohaterów zwyczajnie mnie nudziły. Jednak Ekspres polarny robi ogromne wrażenie techniką, w jakiej jest wykonany. W roku 2004 było to zdecydowanie nowatorskie podejście i wydaje mi się, że więcej filmów animowanych powinno wykorzystywać technologię wychwytywania ruchu. Magia filmu to jednak także jego przesłanie, może nie odkrywcze, ale ważne, gdy film oglądają dzieci. A Ekspres polarny jak najbardziej powinien podobać się najmłodszym.

Coco Chanel (reż. A. Fontanie, 2009) 5/10 

























Podoba mi się oryginalny tytuł tego filmu: Coco avant Chanel czyli Coco staje się Chanel. I rzeczywiście, film opowiada o początkach najsłynniejszej projektantki mody, o okresie gdy dopiero odkrywała kim chce zostać i co chce robić w życiu, a przede wszystkim o jej pierwszych wielkich miłościach. A więc pierwsza wada filmu – zbyt wiele o miłości, za mało o modzie. Wada druga – nie poznajemy Coco, nic a nic. Zostaje dla nas nieprzeniknioną tajemnicą, nie dowiadujemy się o niej niemal niczego. Kto choć trochę zna jej biografię i czytał o niej co nie co, ten wie, że była osobą wręcz okrutną, znamy jej raczej inny wizerunek niż ten, który wyłania się z tego niedopowiedzianego obrazu. Oczywiście, taki był najwidoczniej zamysł, żeby dojść tylko do pewnego momentu jej biografii, ale nie wyszło z tego nic więcej ponad przeciętne romansidło. Choć trzeba docenić bardzo dobrą obsadę – Audrey Tautou partnerują utalentowani Alessandro Nivola i Benoit Poelvoorde, a moją największą uwagę skupiła Emmanuelle Devos.


Grand Budapest Hotel (reż. W. Anderson, 2014) 6/10

To zdecydowanie nie są moje klimaty. Po raz kolejny dałam szansę Andersonowi i po raz kolejny stwierdzam, że niestety nie polubię się z nim. To znaczy jego filmy robią na mnie wrażenie warstwą wizualną, ale ponieważ ja cenię sobie głównie filmy, jak ja to mówię „życiowe”, bajki, które wymyśla Anderson kompletnie do mnie nie trafiają. Być może Genialny klan jest najbardziej przyziemny, bo z obejrzanej do tej pory czwórki, ten jego film oceniam najwyżej. Być może też Rushmore miałoby u mnie jakąś szansę. W zasadzie w powyższych zdaniach mieści się uzasadnienie, czemu tak świetnie oceniany film Andersona ma u mnie tylko marne 6/10. Ja się na jego filmach nudzę, nie potrafię dać się wciągnąć ani zżyć z bohaterami. To może o tym co mi się podobało: zawsze podoba mi się u Andersona dobór obsady, a dalej oczywiście scenografia, charakteryzacja i kostiumy. Fabuła jednak nie i tak jest i w tym wypadku. I to w zasadzie tyle co mogę o Grand Budapest Hotel powiedzieć. Mam nadzieję, że najlepszym filmem na Oscarach nie zostanie, bo według mnie po prostu nim nie jest.



LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...