Jeśli
film trwa prawie 3 godziny musi mieć w sobie coś, co zainteresuje na te 3
godziny widza. Najlepiej jeśli jest to porywający scenariusz, ale czasem
wystarczą niesamowite efekty specjalne czy brawurowa gra aktorska. Czy film o
zwykłym życiu i przeciętnych ludziach może być w stanie przykuć uwagę widza na
te 3 długie godziny, w ciągu których można zrobić naprawdę wiele innych, może
pożyteczniejszych, a może ciekawszych rzeczy? Okazuje się że tak. Jakiś czas
temu oglądałam trwający prawie 3 godziny film Xaviera Dolana, który jednak
swoim Laurence Anyways trochę mnie
zawiódł. Na tym filmie zaczęłam się nudzić w połowie – wtedy kiedy przeciętny
film zmierzałby już powoli w stronę końca. Historia przedstawiona przez Dolana
spokojnie mogła zostać zamknięta w czasie ok. 100 minut, tymczasem została
niepotrzebnie rozwleczona. Co ciekawe, przed seansem Boyhood jakoś mi umknęło, że film ten trwa niespełna 3 godziny. W
tym wypadku jednak długość filmu jest jak najbardziej usprawiedliwiona –
przecież kręcono go przez 12 lat. Najważniejsze pytanie jakie pojawia się w
kontekście filmu brzmi: czy gdyby nie ten specyficzny sposób jego powstawania, Boyhood zachwycałby tak samo?
O Boyhood pisze się jako o filmowym
eksperymencie. Reżyser i scenarzysta filmu, Richard Linklater eksperymentuje nie od dziś. Nie mówię tu tylko
o trylogii Przed wschodem słońca/Po zachodzie słońca/Przed północą, której
kolejne części serwował nam w odstępach kilku lat, ale też o innych filmach w
jego dorobku. Nakręcił m.in. Przez ciemne
zwierciadło, wykonane w technice animacji ortoskopowej, będące ponoć dość
psychodelicznym filmem (to ekranizacja powieści Phlipa K. Dicka), ma na koncie
też film zaangażowany społecznie, czyli Fast
Food Nation będący krytyką
amerykańskich barów szybkiej obsługi. Pomysł z Boyhood jest chyba jednak najciekawszy. Zdjęcia do filmu
rozciągnięto na czas dwunastu lat, ekipa spotykała się co roku by kręcić
kolejne – chronologicznie następne – sceny. Wszystko po to, by jak najlepiej
oddać – w moim przekonaniu - proces
dorastania, szukania swojego miejsca w świecie. W zmieniającym się świecie, bo
zmienia się nie tylko otoczenie Masona, ludzie w jego życiu, miejsca w których
mieszka, ale też sam świat rozumiany jako uwarunkowania społeczne, polityczne
czy kulturowe. A metamorfozę przechodzi nie tylko Mason, ale i cała jego
rodzina.
Boyhood jest filmem o zwykłym życiu. W skrócie mówiąc: Mason ma
rozwiedzionych rodziców i starszą o dwa lata siostrę. Mieszka z matką, która
chce sobie ułożyć życie – skończyć studia, znaleźć lepszą pracę, wyjść ponownie
za mąż. Z ojcem Mason i jego siostra widują się w czasie weekendów. Przez dwanaście
lat matka zdąży mieć dwóch mężów, wybudować dom, a ojciec znajdzie sobie nową
żonę i urodzi mi się kolejne dziecko. Siostra pójdzie na studia. Ot, zwykła
kolej rzeczy. W tym wszystkim Mason, wchodzący w życie, poznający jego różne
odcienie, uczący się świata. O sensie filmu wiele mówi dla mnie scena, w której
ojciec Masona przyjeżdża z żoną i maleńkim synkiem, by zabrać Masona i jego
siostrę na weekend do siebie. Ale przyjeżdża już nie swoim wystrzałowym
sportowym wozem, lecz jednym z tych dużych, rodzinnych samochodów, które przede
wszystkim mają być praktyczne. Mason jest zawiedziony, bo ojciec obiecał mu dać
tamten samochód na 16-te urodziny (choć wcale tego nie pamięta). Tyle, że
priorytety się zmieniły – ojciec założył rodzinę, ma małe dziecko, a więc
musiał zmienić samochód na większy i bezpieczniejszy. Sam się jednocześnie zmienił
– pod wpływem nowej sytuacji wydoroślał. Ta scena pokazuje, że nic w życiu nie
trwa wiecznie, pojawia się ktoś i nagle jesteśmy w stanie zmienić dla niego
całkowicie swoje życie, a wszystko inne staje się mniej ważne. Między innymi
tego musi nauczyć się Mason.
W
filmie Linklatera można przeglądać się jak w zwierciadle. Każdy widz w życiu
Masona i jego siostry znajdzie znajome wątki. Choćby wyżej wspomniane
rozczarowanie, pierwsze picie alkoholu i rozmowy o seksie, konieczność
zrobienia czegoś wbrew własnej woli. Dla innych znajome będą inne przeżycia –
rozwód rodziców, surowy ojczym, który okazuje się pijakiem. Mason jest
bohaterem dość nijakim, nie wyróżniającym się niczym poza swoją małomównością i
długimi włosami, ale tym samym jest bohaterem uniwersalnym, "every menem", który wydaje
się nam dziwnie znajomy.
Doświadczeniem
wyjątkowym jest oglądanie na ekranie dojrzewających bohaterów i to, że upływ czasu
jest tu całkowicie realny. Twarze bohaterów nie tylko się fizycznie zmieniają,
ale oni sami zyskują wiarygodności. Nie byłoby tak gdyby nie talent, odwaga i
zaangażowanie aktorów: Patricka Arquette, Ethan Hawke, Ellar Coltrane i Lorelei
Linklater tworzą na ekranie zgrany, świetnie obsadzony zespół. Żadne z nich nie
ma słabszych momentów, co przez dwanaście lat mogłoby przecież mieć miejsce. Szczególnie
dobrze wypada Coltrane, który w momencie startu kręcenia filmu miał 8 lat.
Trudno wymagać od dziecka wiarygodnego, skrupulatnego budowania postaci przez
kilkanaście lat. Tymczasem jego bohater od początku do końca pozostaje
autentyczny. Być może podobnymi argumentami Akademia motywuje nominację do
Oscara dla Arquette. Ta znakomita aktorka ma w Boyhood swoje pięć minut, a co
więcej, jest bohaterką równorzędną do Masona. Stworzyła interesujący portret
matki, która wszystko robi przede wszystkim z myślą o swoich dzieciach, portret
matki wręcz idealnej, która zawsze potrafi pocieszyć i powiedzieć „jakoś to
będzie”. I która potem musi pogodzić się z tym, że jej dzieci wyfrunęły z
gniazda i odpowiedzieć sobie na pytanie: co dalej? Scena, w której Patricka Arquette
zadaje to pytanie, jest naprawdę wielka. Z kolei, także nominowany do Oscara, Ethan Hawke
sam przechodzi dla mnie na ekranie transformację – za aktora przeciętnego do
naprawdę dobrego i genialnie pasuje do roli dojrzewającego dopiero ojca. Kiedyś
w talent Hawke nie wierzyłam, ale do takich ról jak ta jest on chyba stworzony.
Frajdą
podczas seansu było dla mnie zgadywanie, który aktualnie rok mamy na ekranie.
Reżyser daje oczywiście podpowiedzi, takie jak społeczno – polityczne
wydarzenia czy po prostu ówczesne muzyczne hity w tle, co jest dodatkowym
smaczkiem filmu. Wielką siłą Boyhood
jest jednak montaż, dzięki któremu przejścia z jednego roku do drugiego są
niesamowicie subtelne, prawie niezauważalne, ale mimo wszystko wyraźne.
Pomysł
nakręcenia filmu, w którym upływ czasu na ekranie równa się czasowi realizacji
filmu, nie mógł by się prawdopodobnie sprawdzić w wypadku innego gatunku czy
tematu, a przynajmniej w niewielu przypadkach. To właśnie taka banalna,
obyczajowa historia rodzinna pozwoliła najlepiej wykorzystać możliwości jakie
daje ten sposób pracy reżysera. Ale odpowiedzmy sobie na pytanie zadane na
początku: czy gdyby dwanaście lat minęło tylko na ekranie, a nie w normalnym
życiu, Boyhood podobałby się równie
mocno? Nie oszukujmy się – pewnie. Trudno mówić o tym filmie, odcinając się od
tych „dwunastu lat”. Trudno oceniać go tylko jako trwający prawie 3 godziny
film, a nie jako trwający lata, dokładnie przemyślany projekt. Bo tym wydaje mi
się być Boyhood – projektem
zrealizowanym po to, by coś ważnego przekazać. To projekt bardzo pozytywny,
inspirujący do działania, napawający optymizmem i nadzieją. Linklater pokazuje,
że życie, które w danej chwili nie wygląda zbyt optymistycznie i radośnie, może
za jakiś czas stać się pogodne i kolorowe. I na odwrót. Nie jesteśmy w stanie
przewidzieć kolei naszego losu, ale nie możemy się poddawać. Musimy po prostu
żyć.
Moja
ocena: 9/10
Bardzo fajny tekst, dobrze się czytało. Ale kupiłaś mnie ostatnimi zdaniami, które
OdpowiedzUsuńpomogły mi zdecydować czy warto zobaczyć "Boyhood". Bo jak wiadomo zbiera całkiem różne recenzje.
Jedynie te 3h trochę zniechęcają, na kino za długi :>