28.01.2012

Czytajmy klasykę!



Klasykę wypada znać. Dlaczego tak uważam? Bo liczne są współcześnie odwołania do klasyki, zarówno w literaturze, kinie jak i w codziennych tekstach publicystycznych, wiadomościach czy programach telewizyjnych, serialach…Po prostu klasyka cytowana jest na każdym kroku. Każdy więc, chcąc nie chcąc, słyszał o „Mistrzu i Małgorzacie”, „Lolicie”, „Nędznikach”, „Annie Kareninie”, „Dumie i uprzedzeniu”…Wydaje mi się jednak, że stosunkowo niewiele osób z naszego pokolenia – mam tu na myśli ludzi urodzonych w latach 80. i później – przeczytało te wielkie powieści. Sięgają po nie chyba przede wszystkim osoby szczególnie zainteresowane literaturą, nieustannie dzierżące w dłoniach jakąś książkę. Osoby czytające od czasu do czasu (niekoniecznie dlatego, że nie chcą, ale głównie dlatego, że często nie mają na to czasu, czy raczej tak im się wydaje – bo ja na wcale nie naukową książkę potrafiłam znaleźć czas nawet w sesji) sięgają chyba częściej po jakieś łatwo przyswajalne nowości, lekkie i niezbyt wymagające. A klasyka jest jednak trochę wymagająca, bo chociażby jej język może niektórym sprawiać trudności. Kinomani w szczególności powinni znać klasykę literatury, która jest i będzie zawsze doskonałym materiałem na scenariusz filmowy. Rzadko kiedy kończy się na jednej tylko ekranizacji (tudzież adaptacji - pamiętajmy różnicy je dzielącej) książki. Jeśli taka ekranizacja odniosła sukces, a najczęściej tak właśnie jest, to za kilkanaście/kilkadziesiąt lat znowu ktoś z apetytem na sukces pokusi się o własną interpretację wizji pisarza. Nie o tym jednak chcę pisać. Z pewnością większość kinomanów lubi przed obejrzeniem filmu, który powstał na podstawie książki, książkę tę przeczytać. Dlatego polecam Wam sięganie po klasykę, bo po pierwsze nowe ekranizacje będą powstawać nieustannie (wkrótce np. druga ekranizacja „Wielkiego Gatsby’ego” czy kolejna "Anny Kareniny"), a wtedy Wy już będziecie znać książkowy pierwowzór, po drugie – po przeczytaniu książki będziecie mieć ochotę obejrzeć którąś z jej ekranizacji i w ten sposób możecie odkryć zupełnie nowe nazwiska, nowych aktorów, reżyserów, a może i nowy ulubiony film. Ja staram się czytać klasykę na przemian z książkami bardziej współczesnymi, dla zachowania równowagi. Nie jestem może jakimś wzorem do naśladowania w tej kwestii, bo jeszcze wiele, wiele arcydzieł literatury przede mną, a po niektóre pewnie nawet z założenia nie sięgnę, ale w ostatnim czasie zaczęłam nadrabiać zaległości i z zadowoleniem mogę stwierdzić, że było warto. Oto kilka moich refleksji po lekturze (linki w tytule odsyłają do strony lubimyczytać.pl, również moja skala ocen jest stamtąd zaczerpnięta):

WIELKI GATSBY  (Francis Scott Fitzgerald)  8/10



Ostatnio przeczytany, głównie dlatego, że w tym roku ma mieć premierę, jak wspomniałam, jego nowa ekranizacja, w reżyserii Baza Luhrmanna, a z Leonardo DiCaprio i Carrey Mulligan w rolach głównych. Mówi się, że to może być film bardzo „oscarowy” i dać DiCaprio upragnionego Oscara, dlatego jest na mojej liście „must see”. Nie miałam pojęcia o czym jest ta książka, gdy po nią sięgałam, nie miałam więc żadnych nadziei, a co za tym idzie nie było też rozczarowania. Spodobała mi się bardzo, głównie dlatego, że czytając ją nie ma się wrażenia, że opisuje odległe czasy sprzed dziesiątek lat. Pisana jest przystępnym językiem, nie zawiera zbędnych opisów, a jej tematyka jest uniwersalna: mieć czy być? Dobrym pomysłem było uczynienie narratorem sąsiada Gatsby’ego. Jego losy poznajemy z perspektywy bezstronnego obserwatora, razem z nim powoli odkrywamy tajemnice Gatsby’ego, co daje nam bardziej wiarygodny obraz tej postaci niż gdyby on sam był narratorem. Książka obala mit american dream, pokazuje, że pieniądze szczęścia nie dają, a wręcz odwrotnie – zaprzepaszczają szanse na nie. Ale do tego wniosku trzeba dojść samemu, bo Fitzgerald nie daje tych morałów na tacy. Polecam – wciąga i szybko się czyta.

ANNA KARENINA (Lew Tołstoj)  7/10
Właśnie taką wersję posiadam
Odkąd żyję, ta książka mieszka sobie w moim domu, a mnie do niej nigdy nie ciągnęło. Po pierwsze – bo nie lubię ckliwych romansów, a za taki ją uważałam. Po drugie – bo kartki jakieś takie pożółkłe, śmierdzące, a okładka taka toporna – to wymówka z dzieciństwa ;) Ale z braku laku, czyli z braku dobrych książek w mojej miejskiej bibliotece, pewnego dnia sięgnęłam po pierwszy tom „Anny…” z myślą, że przecież w każdej chwili mogę zrezygnować. Ku mojemu zdziwieniu bardzo szybko się wciągnęłam i nawet zapach kartek mnie nie zniechęcił. Oczywiście nie raz, nie dwa denerwowałam się nad głupotą tytułowej bohaterki, ale to na szczęście nie jedyna postać w książce. Ciekawych, mniej lub bardziej tragicznych postaci jest w niej więcej, a autor stara się przedstawić portret psychologiczny każdej z nich. Jest to typowa saga rodzinna, wielowątkowa, z wyraźnie zarysowanym tłem historycznym i doskonale działająca na wyobraźnię (wystawne bale, kosztowne suknie itd.). Z racji jej długości (dwa tomy po ok. 400 stron) łatwo się przywiązać do bohaterów i z chęcią przeczytałoby się jeszcze tom trzeci, gdyby nie to, że niektórych opisów, szczególnie tych związanych z pracą i życiem na wsi było za dużo. Trochę to wygląda tak, jak gdyby Tołstoj do powieści o wielkiej miłości chciał koniecznie przemycić krytykę stosunków feudalnych, a ta mnie trochę znużyła. Jednak moje pierwsze spotkanie z Tołstojem zaliczam do udanych i kto wie, pewnie w przyszłości sięgnę po „Wojnę i pokój”, by móc sobie potem obejrzeć ekranizację z Audrey Hepburn. A ktoś z Was może poleci mi dobrą ekranizację „Anny…”?

GRACZ (Fiodor Dostojewski)  5/10




Postanowiłam sięgnąć po Dostojewskiego, którego „Zbrodnia i kara” wywarła na mnie ogromne wrażenie w liceum. Stwierdziłam, że najbezpieczniej będzie sięgnąć po coś cienkiego, bo być może „Zbrodnia i kara” to taki jednorazowy wybryk i już np. „Bracia Karamazow” mi się nie spodobają. No i niestety eksperyment nie przyniósł wyniku, na który liczyłam. „Gracz” spodobał mi się średnio. Może dlatego, że jest to powieść dość specyficzna, bo zawierająca wiele wątków autobiograficznych. I chyba głównie na ich odtworzeniu skupił się autor. Nie ma ona w sobie nic ze „Zbrodni i kary”, jest raczej opowieścią napisaną z humorem, sarkazmem niż poważną powieścią psychologiczną. Przy czym akurat humor Dostojewskiego do mnie nie trafił. Nie mniej jednak doskonale portretuje on postać człowieka uzależnionego od hazardu. Człowieka, któremu nie zależy na wygrywaniu pieniędzy a którego pociąga jedynie samo ryzyko. Nauczyła mnie ta książka czegos istotnego – nie mówmy o uzależnieniu od hazardu, a o uzależnieniu od ryzyka. To o wiele bardziej na miejscu. Podobno Dostojewski pisał tę książkę w pośpiechu, bo potrzebował pieniędzy na spłatę długów. To niestety widać. Nie jest to wybitna powieść, dlatego nie polecam. Ale po „Braci Karamazow’ mimo wszystko chyba jednak kiedyś sięgnę. Ale to chyba jak dorosnę…

KRÓL LIR (William Szekspir)  7/10



Szekspir to dopiero jest klasyka. Trochę niewybaczalne dla mnie jest, że ja, zakochana w Londynie, wszystkim co angielskie i w samych Brytyjczykach, nie znam całej jego twórczości, która niezmiennie pozostaje inspiracją dla wielu wierzących, że „życie jest teatrem, a aktorami ludzie”. Staram się nadrabiać również dzieła Szekspira, ale przyznam, że gdy mam do wyboru epikę i dramat, zawsze wybiorę epikę. Nie wiem skąd ta awersja do dramatów (tych literackich, oczywiście, bo jak wszyscy doskonale wiedzą, dramat to mój ulubiony gatunek filmowy). Ale przynajmniej wiem, że Szekspira mogę czytać w ciemno, bo się nie zawiodę. Zawsze mnie porusza. Króla Lira czytałam już dość dawno i musiało to wyglądać zabawnie. W wakacyjny, upalny dzień, na małym dworcu dziewczyna czeka sobie na przesiadkę i czyta książkę z cyklu „Lektury szkolne”, o czym informuje okładka. Lektury szkolne z opracowaniem, w dodatku. A ludzie wokół czytają sobie „Millenium” albo co jeszcze lepsze, nowy numer „Party”. Czułam się jak prawdziwa intelektualistka :D Jeśli mam coś powiedzieć odnośnie samej książki to tematyka jak zwykle u Szekspira czyli zdrada, miłość, obłęd, zbrodnia, rozkład stosunków rodzinnych itd. Mam przez to niestety wrażenie, że wszystkie „szekspiry” zleją mi się wkrótce w całość. Ale warto czytać Szekspira, jako trening dla języka i umysłu. A przede wszystkim dlatego, że jego utwory choć pisane kilkaset lat temu pozostaną na zawsze aktualne. Pokazują jak niewiele zmienia się w ludziach, choć sam świat poszedł już ogromnie do przodu. Jedyne czego nie obejmuje postęp cywilizacyjny to psychiki ludzkiej, bo bohaterów dramatów Szekspira z łatwością znajdziemy w naszym własnym otoczeniu. 


LOLITA (Vladmir Nabokov)  9/10


Czytacie na własną odpowiedzialność, bo zdradzam troszkę fabułę. 

Z tą książką spośród opisywanych wiązałam największe nadzieje. Całe szczęście się nie zawiodłam. Początkowo podchodziłam do niej sceptycznie, wszak trudno uwierzyć, że książka o pedofilu może być arcydziełem. Początkowych kilkanaście stron czytało mi się ciężko, opornie przewracałam kartki, ale teraz wiem, że po prostu w przypadku tej książki, trzeba złapać jej rytm, oswoić się ze sposobem narracji, aż wsiąknie się na dobre i nie będzie można się oderwać od lektury. A ów sposób narracji to jest mistrzostwo. Narratorem jest bowiem sam pedofil (choć czy rzeczywiście należałoby go aż tak okrutnie nazywać?), Humbert Humbert. Przedstawienie punktu widzenia osoby niewątpliwie chorej, zboczonej i o kompletnie wypaczonym rozumieniu słowa „moralność” to dopiero sztuka. Sztuka, która udało się Nabokovowi wyśmienicie. Mało tego, że czyta się wynaturzenia Humberta z pasją to autorowi udało się osiągnąć coś więcej – wywołać u czytelnika ambiwalentny stosunek do narratora, zarazem głównego bohatera. Bo choć w realnym świecie pedofilię tępimy i najchętniej pedofili skazalibyśmy na karę śmierci, to Humberta nie sposób…nie polubić. Ja zapałałam do niego sympatią, na pewno nie odrazą. Myślę, że to właśnie przez język jakim się posługuje. Opisuje historię swojego życia z dużą dozą humoru, z dystansem do siebie, traktuje swoje zachowanie jako coś normalnego – jest jak dziecko, które pierwszy raz się zakochało i nie może powstrzymać swoich pragnień i obsesji. Poza tym każdy dzień z Lolitą to nowa przygoda. Książka bynajmniej nie jest nudna. Szczerze mówiąc, zupełnie inaczej ją sobie wyobrażałam. Myślałam, że będzie w niej mnóstwo bardzo dosłownie opisanych scen seksu, może niesmacznych, i wulgarnych tekstów padających z ust nastoletniej nimfetki. Obawiałam się, że książka ta będzie ociekać perwersją i nie dam rady jej przeczytać. Tymczasem niespodzianka. Autor nie musiał uciekać się do tak drastycznych środków, by nas zaciekawić i być przy tym wiarygodnym i to chyba też kolejne źródło jego sukcesu. A co do samej Lolitki. Myślę sobie, że problem zjawiska nastolatek opętanych seksem i uwodzących starszych mężczyzn został doskonale wyjaśniony. Znamy takie bohaterki z filmów czy innych książek, znamy pewnie też z prawdziwego życia. Przyczyna takiej a nie innej postawy jak zwykle leży w domu, w rodzinie, może niepełnej, może nie dość kochającej. Chodzi chyba głównie o zwrócenie na siebie uwagi, a kiedy to już się uda, dziewczyna najczęściej nie ma ochoty na nic więcej. Lolita Nabokova niby uwodzi Humberta, ale potem oskarża go o gwałt, niby go lubi, ale jednak nie znosi. A kiedy uświadamia sobie, że jest tylko zabawką w jego rękach, seks-maszyną, odchodzi. Naprawdę, ciekawa to i pouczająca książka, wybitnie napisana i skonstruowana (są to notatki na temat związku z Lolitą, które sporządza Humbert w więzieniu). Na pewno sięgnę po film, myślałam o tym nowszym, z Jeremy’m Ironsem, ale zauważyłam na filmwebie, że jest jeszcze film Kubricka z 1962 roku, wyróżniony wieloma nominacjami do Oscarów. Widzieliście któryś?



22.01.2012

Z notatnika kinomanki, cz. VII



Jeden dzień    6/10      UWAGA! TU MOŻE BYĆ SPOILER!

Oj, wiązałam z tym filmem spore nadzieje, odkąd obejrzałam zwiastun i przeczytałam wiele dobrych słów o książce, na podstawie której powstał. Moja ocena niestety jest zawyżona. Film w sumie dobrze się ogląda, ale bez większych emocji, a jest to z założenia melodramat, więc wydawałoby się, że musi choć trochę wyciskać łzy. Nic z tego. Może to dlatego, że ciężko polubić parę głównych bohaterów, pomimo rozbrajającego uśmiechu Anne Hathaway i niewątpliwego chłopięcego uroku Jima Sturgessa, którzy się w nich wcielają. Nie widać między nimi chemii, namiętności, wielkiego pragnienia by być razem, a jednak podobno o to im przez cały film chodzi. Bohaterami nie miotają rozdzierające uczucia, raczej poddają się oni potulnie losowi. Ich postawa sprawiła, że jakoś nie czekałam wcale na to, czy w końcu uda im się być razem, nawet im w tym nie kibicowałam. W filmie brakuje zwrotów akcji, jest on dość monotonny. Dialogi nie są szczególnie wyrafinowane, brakuje zapadających w pamięć scen. Mimo wszystko podobały mi się w filmie dwie rzeczy: czas akcji, a więc jeden, ten sam dzień, na przestrzeni dwudziestu lat – dzięki temu widzimy też jak zmieniają się bohaterowie, ich priorytety, oraz zakończenie nawiązujące do początku historii, będące niejakim wyjaśnieniem. Plusem jest dla mnie to, że film nie kończy się happy endem. Co prawda zakończenie jest skrajnie melodramatyczne, ale przynajmniej dość zaskakujące. Choć może jak na melodramat, wcale nie? W każdym razie odradzać, nie odradzam, ale lepiej nie nastawiać się na melodramat wszechczasów.

Drive    7/10

Film, który wielu widzów wynosi pod niebiosa, pisząc o jego „kultowości”. Po pierwsze, czy coś jest kultowe to pokazuje czas, więc nie ogłaszajmy już dziś takich wyroków. Po drugie, nie wiem czym miałby sobie na tę kultowość zasłużyć. To dobry film i na pewno wyróżniający się na tle tych, które opisałam chociażby w poście poniżej. Oszczędne dialogi, hipnotyzująca muzyka, bardzo dobre aktorstwo (obok Goslinga jak dla mnie wyróżnia się szczególnie Carrey Mulligan) zapewniają 100 minut dobrej rozrywki. „Drive” ma klimat, jakiego w wielu filmach akcji próżno szukać. To historia, którą ogląda się w napięciu, bo jest nieprzewidywalna. Głównego bohatera, granego przez Ryana Goslinga otacza aura tajemnicy, która dodaje do tej historii jeszcze więcej niepokoju. Zakończenie jest na tyle niebanalne, że nie burzy dobrze przemyślanego scenariusza ani nie psuje dobrego wrażenia towarzyszącego nam przez cały seans. Niemniej pośród szeregu pozytywów nie potrafię wymienić ani jednej sceny czy dialogu, który miałby być za 10 lat określany mianem „kultowego”. Ale jak mówię, czas może to zweryfikować. Pewne jest, co podkreślają uznani recenzenci, że Refn, czyli reżyser filmu jest trochę jak Tarantino. Za mało filmów w życiu obejrzałam, a już na pewno za mało filmów akcji czy sensacyjnych, by móc się w tym temacie wypowiadać, ale podobno wiele w „Drive” nawiązań do kina lat 80. (podobnie jak u Tarantino - do kina nieco niższych lotów).  I coś z tego widać na ekranie, bo film jest trochę jakby nie z naszych czasów. Ludzie naprawdę lubiący akcję w filmach, pościgi, strzelaniny, bójki i całą resztę trochę się pewnie zawiodą, bo w przeciwieństwie do innych filmów tego gatunku, tutaj ta akcja nie jest celem samym w sobie. To raczej przerywnik między tymi naprawdę kluczowymi scenami, które raczej są wyciszone i spokojne. Hm, im dłużej o tym filmie myślę, tym bardziej go doceniam. Jedno jest pewne, obejrzę go ponownie. Może wówczas dostrzegę więcej smaczków. Ale póki co moje zdanie o tym filmie i tak jest pozytywne i myślę, że warto go zobaczyć, chociażby po to by wyrobić sobie własną opinię i dowiedzieć się, o co tyle szumu. 

Służące    8/10  

Jejku, jaki to przyjemny film! Właśnie przyszło mi do głowy, że można by jego klimat przyrównać do książki „Smażone zielone pomidory” Fannie Flagg (pewnie też do filmu, ale tego nie widziałam). Jest taki ciepły, mimo tego że porusza bardzo ważne, drażliwe kwestie. Akcja dzieje się w Stanach Zjednoczonych w latach 60. i skupia na problemie czarnoskórych służących, które postanawiają przerwać zmowę milczenia i opowiedzieć o tym w jak niegodziwy sposób są traktowane przez swoich pracodawców. Ich zwierzenia spisuje pochodząca z dobrego domu, niepokorna Skeeter (w tej roli bardzo dobra Emma Stone), która wbrew otoczeniu pragnie zostać pisarką. „Służące” to film o kobietach i dla kobiet. Pokazuje w jaki sposób kobiety musiały walczyć o swoje prawa. Nie tylko tytułowe służące, ale też Skeeter, bo choć biała to w pewien sposób również odczuwała dyskryminację, bo chciała się realizować, spełniać swoje ambicje zawodowe, a nie jak jej koleżanki prowadzić dom i rodzić dzieci. Podoba mi się, że nie ma w tym filmie na siłę wplecionego wątku romansowego z udziałem Skeeter, z wymuszonym szczęśliwym zakończeniem. Jak wspomniałam swój występ w tym filmie Emma Stone może zaliczyć do bardzo udanych, ale nie tylko ona. Film jest popisem doskonałego kobiecego aktorstwa. Nominacje do Złotych Globów dla aż trzech aktorek z obsady na pewno nie są przypadkiem. Te kobiety, a więc Octavia Spencer, Viola Davis, Jessica Chastain, ale także mniej wyróżniająca się Stone, Bryce Dallas Howard czy Sissy Spacek są w dużej mierze odpowiedzialne za to, że tak dobrze się „Służące” ogląda. Docenić należy też, że twórcom udało się wiernie odtworzyć klimat lat 60. poprzez stroje, fryzury czy scenografię. Wszystko to fajnie ze sobą współgra. A film na zmianę bawi i wzrusza. Waga problemu dyskryminacji rasowej zostaje podkreślona, ale reżyser podszedł do tego tematu z dystansem, a co najważniejsze przedstawił go tak, by nie zanudzić widza. Bardzo Wam polecam, na zimowy chłodny wieczór jak znalazł. Powinien wlać w Wasze serca trochę optymizmu :)

Jeździec bez głowy    8/10  

Horror, który można oglądać bez strachu. Może to brzmi jak nienajlepsza rekomendacja, ale jak widzicie po ocenie, jest wręcz odwrotnie. Za kamerą Tim Burton więc jest mrocznie i bardzo klimatycznie i głównie za to ta dobra ocena. Kostiumy, scenografia, muzyka Elfmana, kolorystyka, sceneria…A fabuła, jak fabuła, najważniejsze, że jest tajemnica, więc ogląda się w napięciu i z zainteresowaniem, ale jak zaznaczyłam nie trzeba się potem bać pójść chociażby do łazienki ze strachem, że ktoś tam może czyhać na nasz życie. W tym filmie jest sporo scen komediowych, które skutecznie rozładowują napięcie i zdejmują z człowieka ciężar przerażenia. A. Muszę jeszcze nadmienić, że świetny jest w swojej roli Johnny Depp, taki nieprzenikniony, ale to pewnie nie będzie dla nikogo niespodzianką.

Salt    5/10  

Mizerna ocena, ale myślę, że zasłużona. Wynudziłam się koszmarnie. Pościgi, strzelaniny i inne tego typu akcje zawsze sprawiają, że chce mi się spać. Filmy akcji po prostu nie są dla mnie, ale tak jak w tym wypadku, czasem ogląda się filmy tylko dla aktorów. No i ze względu na to, że o tym filmie było głośno z racji występu w nim Daniela Olbrychskiego, ciekawość wzięła górę. No i do pana Daniela zastrzeżeń mieć nie mogę. Pasował do roli i doskonale się odnalazł w tej hollywoodzkiej produkcji. Angelina jak to Angelina. Dużo do zagrania nie miała, ale ona kocha takie role, w których sobie może pobiegać. W sumie nawet nie wiem, kto mógłby zająć jej miejsce, ona już jest przypisana do takich ról. No a jeśli chodzi o scenariusz to niestety jest to jedna wielka bajka, ale i tak przewidywalna, bo filmu wg tego schematu było już wiele. Nigdy nie zrozumiem też po co ludziom wciskać, że taka jedna Angelina rozprawi się z kilkoma łobuzami na raz. Śmiać mi się chciało na tym filmie nad głupotą jego twórców i tyle.


Nie ma filmu Almodovara, który oceniłabym poniżej 8, choć oczywiście wielu jeszcze nie widziałam, bo jego dorobek jest imponujący. Ale to świadczy nie tylko o tym, jak dobrym jest on reżyserem i w jak doskonałej trwa formie. To może też niepokoić, bo skoro nie jestem w stanie wyróżnić żadnego jego filmu wyższą oceną, może wcale nie są to jakieś arcydzieła. Chociaż patrząc teraz, z perspektywy czasu, mając w pamięci jego obejrzane filmy, porównując np. "Skórę, w której żyję" do „Volver” czy „Kobiet na skraju załamania nerwowego”, tamte filmy podobały mi się chyba bardziej, mam ochotę do nich wrócić. Niemniej, każdy film Hiszpana robi na mnie ogromne wrażenie, bo zawsze pojawiają się w nich tak niebanalne wątki, że jestem nie dość, że zaskoczona, to jeszcze cały seans w napięciu czekam na to, co będzie dalej. I tak było też w przypadku „Skóry…”. Opowiedziana tu historia jest szalenie nieprawdopodobna. Ktoś powie, że właśnie kilka linijek wyżej pisałam, że wybujała wyobraźnia scenarzystów mnie irytuje. Tak, jeśli rzecz dotyczy kina akcji, bo tam chodzi tylko o tę akcję, o niewymagającą myślenia rozrywkę, a Almodovar chce jednak poruszyć w nas pewne struny, skłonić do refleksji. I tak po seansie rodzi się w głowie mnóstwo pytań prowadzących do rozważań wręcz filozoficznych nad etyką, moralnością i miłością.

Muszę przyznać, że nowa muza Almodovara, Elena Anaya, grająca główną rolę kobiecą. przekonała mnie do siebie, a byłam do niej trochę zniechęcona, bo widziałabym na jej miejscu raczej starą muzę czyli Penelope Cruz. Ale Elena zagrała naprawdę przyzwoicie i wykazała się dużą odwagą, bo rola nie należała do najłatwiejszych. Na jej grę jednak zwraca się drugorzędną uwagę, bo co wysuwa się na pierwszy plan to jej wielka uroda. Oraz gra Antonio Banderasa, którego wreszcie po latach jestem w stanie docenić jako naprawdę dobrego aktora.


Druhny   6/10  

Przyznam, że zaskoczyła mnie nominacja do Złotego Globu w kategorii najlepsza komedia. Pomijając już fakt, że do śmiechu tu za dużo nie ma (chyba że śmieszna miała być scena, w której tytułowe druhny okupują łazienkę z powodu zatrucia pokarmowego – uwierzcie, bardzo łagodnie i eufemistycznie to opisałam, ale to jest raczej żenujące niż śmieszne), to jednak nie jest to jakiś wybitnie zrealizowany film. I tej nominacji nadal nie rozumiem. Czyżby była w minionym roku aż taka posucha, jeśli chodzi o komedie?
Głównym jego atutem jest postać głównej bohaterki, Annie (w tej roli Kristen Wiig, także współautorka scenariusza). To o niej jest tak naprawdę film. O kobiecie, która znalazła się w bardzo trudnym momencie swojego życia: nie ma pracy, pieniędzy, musi znowu zamieszkać z matką i romansuje z mężczyzną, dla którego jest jedynie wieczorną rozrywką. I jakby tego było mało musi rywalizować o względy najlepszej przyjaciółki (to ona właśnie wychodzi za mąż) z bogatą Helen, którą stać na spełnienie wszystkich przedślubnych marzeń Lilian i zorganizowanie ślubu jak z bajki.”
„Druhny” reklamowano jako kobiecą wersję „Kac Vegas”. Te porównania, które niektórych odstraszają, są dosyć krzywdzące, bo o ile „Kac Vegas” jest naprawdę zabawną komedią, to jednak nie niesie z sobą żadnego głębszego przekazu. Druhny” natomiast trochę na wesoło, ale pełnią rolę studium kobiecej przyjaźni. Łatwo się z bohaterkami identyfikować, bo pewnie każdy z nas tkwił kiedyś w takim niezdrowym trójkącie przyjaźni.

Nie jest to film, który należałby obejrzeć. Nie jest to też film, który was rozśmieszy. Nie ma właściwie żadnych powodów, dla których miałabym Wam ten film polecić. Nie będą to stracone dwie godziny, ale jednak jest mnóstwo lepszych filmów, na które można je poświęcić.



Mam wrażenie, że ten film jest tak hojnie nagradzany tylko ze względu na kontrowersyjną tematykę. To już chyba każdy wie – postawiona w nim teza (choć nie dosłownie) brzmi „Na Mazurach znajdowały się tajne więzienia CIA”. I chyba sam fakt, że Jerzy Skolimowski tak a nie inaczej ustosunkowuje się do krążących od lat pogłosek, sprawia, że „znawcy” pieją nad tym filmem z zachwytu. Jednym słowem, traktuję te dobre opinie jako nagrody za odwagę. Bo sam film jest po prostu nudny i wyróżnia się chyba tylko tym, że pada w nim bardzo niewiele słów. Ciekawie robi się dopiero kilkanaście minut przed końcem, kiedy na ekranie pojawia się Emmanuelle Seigner. Coś zaczyna się dziać, bo do tej pory nasz zbiegły z więzienia bohater, tylko uciekał, a my co najwyżej mogliśmy podziwiać ładne widoki. Jeśli obejrzeć, to tylko poglądowo. Film dla ludzi naprawdę zainteresowanych tematem albo tych, co to muszą na własne oczy zobaczyć, o co tyle szumu (jak ja;)). 

15.01.2012

Z notatnika kinomanki, cz. VI

Uwierzycie, że przez ponad 5 miesięcy mojej nieobecności na blogu obejrzałam tylko 23 filmy? Zatrważające. Chociaż nie, muszę dodać jeszcze kilka, które oglądałam po raz kolejny, ale to i tak nie poprawia tego wyniku. Bywało przecież, że potrafiłam obejrzeć blisko 20 filmów w miesiącu. No ale odkryłam zajęcia przyjemniejsze od oglądania filmów (naprawdę, istnieją takowe!), a także nadrabiałam zaległości serialowe. Obejrzałam w końcu m.in. "Seks w wielkim mieście", na którego cześć pean pochwalny na pewno się tu pojawi. Natomiast o kilku obejrzanych w tym czasie filmach chciałabym napisać już teraz. Druga część (a właściwie siódma) wkrótce, a potem już na bieżąco postaram się trochę dokładniej recenzować co niektóre obrazy. Zaczynamy:

O Północy w Paryżu  - 6/10
Najbardziej kasowy film Allena? Chyba tylko z powodu niezwykle zintensyfikowanych działań promocyjnych. To, że ludzie walili do kina na ten film – z ciekawości – nie oznacza, że on jest najlepszym jego filmem od lat. Ja się na nim trochę nudziłam, nie przekonywał mnie też Owen Wilson. Jedno co mi się szczególnie podobało – oprócz paryskich krajobrazów – to samo przesłanie, które podał nam Mistrz. W jakich czasach byśmy nie żyli, zawsze będziemy uważać ja za gorsze względem innych i tęsknić za życiem w innej epoce. I to w tym filmie jest świetnie przedstawione. Poza tym ta Marion Cotillard! Ona ma w sobie to coś, co czyni ją podobną dawnym gwiazdom czarno-białego kina. Pewien magnetyzm, który sprawia, że nie można oderwać od niej oczu, gdy pojawia się na ekranie. Aaa. Dla równowagi jeszcze jeden minus – ten film niestety nie był śmieszny. Wcale. Ani trochę. I byłoby ok., gdyby nie reklamowano go nachalnie jako komedię. 

Pi - ???

Absolutnie, jeden z najdziwniejszych filmów jakie oglądałam. Lubię filmy psychologiczne, ale obłęd głównego bohatera przerósł moje możliwości. Nie wiem jak go ocenić, bo na pewno warsztatowo bardzo dobrze, ale przyjemności z oglądania nie wyniosłam żadnej.  











Hesher - 6/10 

Wiązałam dość duże nadzieje z tym filmem, ze względu na Natalie Portman i Josepha Gordona - Levitta w obsadzie, ale się przeliczyłam trochę. To znaczy oboje spisali się znakomicie, Gordon – Levitt zyskuje coraz bardziej w moich oczach, ale sam film nie porywa. Jest trochę absurdalny, trochę mało wiarygodny – wyglądający jak kloszard chłopak wprowadza się nagle do domu owdowiałego ojca i jego syna i robi spore zamieszanie w ich życiu i nikt nie jest sobie w stanie z nim poradzić – na wstępie jest to już dla mnie zbyt mało prawdopodobne. Oczywiście, jest potem też próba wyciskania łez u widza, bo chłopak swoimi niekonwencjonalnymi metodami oswaja ich ze śmiercią żony i matki, a potem nawet i babci, co bywa wzruszające. Bo to jest głównie film o stracie, żałobie i braku wsparcia. Może nie jest zły, ale nie zapadł mi szczególnie w pamięć, nie mam ochoty do niego wracać.



Dobry brytyjski film nie jest zły. Richard Aoyade ratuje upadający gatunek filmu dla młodzieży. Oczywiście starsi widzowie też się nie będą nudzić. Film opowiada o pierwszym zakochaniu niejakiego Olivera Tate’a, trochę neurotycznego, dość nieśmiałego 15-latka. Przez film prowadzi nas jego dowcipna narracja, służąca pokazaniu w jaki sposób Oliver postrzega otaczający go świat. Postać głównego bohatera jest świetnie napisana, nie sposób go nie polubić – to bystrzacha, wrażliwiec, wydaje mu się, że jest już dojrzały i tak też chce się zachowywać, ale mechanizmy które rządzą rzeczywistością go zaskakują i okazuje się, że tak naprawdę niewiele jeszcze wie o życiu, bo ono nigdy nie układa się według jednego schematu. Mało tego, że film jest interesujący to posiada też walory czysto estetyczne – świetne zdjęcia i specyficzną kolorystykę (przed oczami mam czerwień, czerń i granat – ale do końca nie ręczę że to było tak;)). No i ścieżka dźwiękowa też jest niczego sobie.  Kto lubi obejrzeć sobie czasem ciepły, niebanalny ale optymistycznie nastrajający film temu polecam :) I polećcie go znajomym nastolatkom jako odtrutkę na "Zmierzch" ;)


Może nie śmiałam się do rozpuku przez całe 90 minut, ale były chwile, że uśmiech długo nie schodził z mojej twarzy. Moim zdaniem ten film dość dobrze portretuje kobiety, wiele z zachowań przypisanych przez Koterskiego naszej płci całkiem mi do nas pasuje, ale niektóre są zupełnie wyssane z palca, albo ja po prostu takich kobiet nie znam. Ale warto było się dowiedzieć co o kobietach myślą mężczyźni, co im w nas przeszkadza, a czego by oczekiwali. Oczywiście film jest mocno oparty o stereotypy i jestem więcej niż pewna, że taką opinie o kobietach jak bohaterowie grani przez Więckiewicza i Woronowicza ma jedynie część mężczyzn (na szczęście!). Przyznam, że po seansie niektóre z poruszanych kwestii były prze chwilę przedmiotem żartów moich i mojego mężczyzny, ale choć facetów to podobno irytuje ja nadal mówię, że „idę siku” (oczywiście, żeby było jasne – nie mówię tak w towarzystwie ;)). Reżyserowi należy pogratulować podjęcia ryzyka, jakim było oparcie filmu na samych dialogach i grze dwóch aktorów. Przedsięwzięcie zakończyło się pełnym sukcesem, bo ogląda się go całkiem przyjemnie i dobiega on końca zupełnie niepostrzeżenie.
Film spodoba się na pewno panom, a jeśli chodzi o panie to tylko tym, które mają do siebie dystans i umieją się z siebie śmiać. To rzecz niezbędna, żeby seans „Bab…” nam się udał. Jednak należy dodać coś bardzo ważnego – reżyser drwi sobie nie tylko z kobiet, ale z obu płci. Zwróćcie na to uwagę, bo chyba to jest sednem tego obrazu – nie widzimy u siebie tego, co krytykujemy u innych. Baby nie są wcale inne od mężczyzn. Mężczyznom tak się tylko wydaje, bo nie dostrzegają swoich wad, ale to już jest temat na zupełnie inną dyskusję…

Słoń - 8/10 

O ile film porusza bardzo ważne tematy – łatwy dostęp do broni w Stanach, przemoc wśród nastolatków (opowiada o masakrze w liceum, która naprawdę miała miejsce) – to nie da się ukryć, że jest trochę nużący ze względu na długie, przeciągane w nieskończoność sceny. Na nich jednak opiera się ten film. Jest on w całości obserwacją, jakby zapisem ze szkolnego monitoringu, reżyser nikogo nie poddaje bowiem ocenie. Obserwujemy banalne scenki ze szkolnych korytarzy, poznajemy bliżej kilku bohaterów (ciekawe jest pokazanie niektórych scen kilkakrotnie ale z punktu widzenia innych postaci), widzimy, że każdy z nich ma jakieś swoje plany – w końcu są młodzi, u progu życia. Z drugiej strony poznajemy braci, Erica i Alexa, zafascynowanych nazizmem (i chyba niezdrowo zafascynowanych też sobą nawzajem, co może sugerować scena wspólnego prysznica), którzy postanawiają te plany swoich kolegów i koleżanek w jednej chwili unicestwić. Wrażenie robi precyzja z jaką zaplanowali swoją zbrodnię. Pojawia się oczywiście pytanie: dlaczego?, na które film nie daje właściwie żadnej odpowiedzi. Zdecydowanym uproszczeniem byłoby napisanie, że winne są pełne przemocy gry komputerowe, w które zapalczywie grają bracia. Z nich można wywieść zainteresowanie faszyzmem, bronią i wytłumaczyć to, co się stało. Ale co siedziało w głowach tych chłopców, tego nie wie ze stuprocentową pewnością pewni nikt. Nie ma jednej prostej odpowiedzi na pytanie dlaczego to zrobili i stąd właśnie tytuł filmu, który dla każdego widza stanowi zagadkę. Po czym szukamy na forach i dowiadujemy się, że jest on nawiązaniem do przypowieści o dwóch ślepcach, którzy opisują słonia. Kazdy "widzi" inną część ciała - trąbę, kły, ogon i według każdego ten słoń wygląda inaczej. Reżyser podobno twierdził, że tak właśnie jest z przemocą w szkołach – on ją widzi tak i pokazuje tylko ten jeden jej aspekt, bo nie jest w stanie ogarnąć całego zjawiska (podaję za filmwebem, czy raczej jego błyskotliwymi użytkownikami, którzy dotarli do takich wyjaśnień). Niewątpliwie film jest bardzo dobrze przemyślany i skłania do refleksji, pozostawiając nas chwilę po seansie w absolutnym milczeniu, a już wiele razy podkreślałam, że jak dla mnie świadczy to o tym, że warto było go obejrzeć. 

A dzisiaj Złote Globy. Oczywiście nie ma mowy, żebym obejrzała, chyba nawet gdybym miała szybko śmigający internet albo HBO. Po prostu między 2 w nocy a 5 nad ranem nie funkcjonuję najlepiej :) Komu życzę statuetki? Kibicuję "Służącym", "Idom marcowym", Ryanowi Goslingowi, Michelle Williams (choć jeszcze nie wiem jak poradziła sobie z rolą Marilyn), ale też Kate Winslet, która z nią rywalizuje. Mam szczerą nadzieję, że dziennikarze przyznający nagrody docenią Zooey Deschanel, bo jest fenomenalna, nie tylko w roli "New Girl". Za nią chyba trzymam kciuki najbardziej. Bardzo jestem ciekawa tegorocznych werdyktów. Jutro będzie ciekawy poranek przed komputerem :) 

12.01.2012

Powrót

Wracam. Wracam dzięki Klaudynie, na której bloga przy okazji zapraszam. Zmotywowałaś mnie, dziękuję ;* Jak się domyślam, nikt za mną nie tęsknił przez te kilka miesięcy, kiedy mnie tu nie było, nikt nawet nie odczuł mojego zniknięcia. Ale dzielenie się swoimi poglądami w sieci to na razie jedyne, co mogę zrobić, by nie zapomnieć, że wykształciłam się na dziennikarkę. A właściwie nie - strony z ofertami pracy przypominają mi o tym codziennie. Tak więc pisać dla Was będzie wyjątkowy okaz - bezrobotna dziennikarka zakochana w kinie, a od kilku miesięcy także w pewnym studencie. Tak, to jest dobry trop dla zastanawiających się nad powodem mojej długiej nieobecności w blogosferze ;) Nie muszę już oglądać filmów o miłości, bo gram we własnym. Ale lubię je, przyzwyczajenia trudno zmienić, więc recenzji mniej lub bardziej komediowych romansów i wyciskających łzy melodramatów na pewno w tym roku nie zabraknie. Przy okazji odkryłam, że posiadanie drugiej połówki to też oglądanie filmów, po której sama na pewno bym nie sięgnęła, jak "Ogniem i mieczem" i "Solaris". To ja w tym związku jestem "znawczynią" kina, więc na szczęście to ja na ogół wybieram filmy na wieczorne seanse. I tak zostałam w końcu edukatorem filmowym wykładającym w dwuosobowym filmowym klubie :) Marzenia się spełniają ;) 

Ale dość o mnie, czas przejść do konkretów. Stan posiadania gotowych recenzji z lektur, filmów, seriali i przesłuchanych w ciągu tych 5 miesięcy płyt jest póki co zerowy, więc przyjdzie Wam pewnie chwilę na nie poczekać, a póki co przed Wami lista kilku rzeczy, na które ja czekam z niecierpliwością:

1. Płyta "Born To Die" Lany Del Rey - to już 27 stycznia. Nie obchodzą mnie jej usta, nie obchodzi mnie czy jest produktem jakiejś firmy fonograficznej, nie obchodzi mnie jej przeszłość. Dziewczyna pięknie śpiewa do pięknych kompozycji i dlatego czekam na jej płytę z niecierpliwością. 

2. Tak jak w poprzednim roku najbardziej nie mogłam się doczekać premiery "Czarnego Łabędzia", tak w tym roku nie mam jednego faworyta w kategorii: film. 
Jako miłośniczka talentu Davida Finchera i Stiega Larssona oraz nieidealnej urody Daniela Craiga, a także będąc ciekawą jak spisze się Rooney Mara w roli kultowej już postaci Lisbeth Salander czekam na "Dziewczynę z tatuażem". Właściwie to już jutro w kinach, ale u mnie pewnie dopiero za jakieś 2-3 tygodnie.
Jako fanka Marilyn Monroe bardzo czekam na "My Week With Marilyn". 
Jako fanka Kayi Scodelario czekam natomiast na "Wichrowe Wzgórza" (kwiecień).
Z ciekawości czekam na "W drodze".
Z przeczuciem, że film ma szanse na Oscary chcę bardzo, ale to bardzo obejrzeć "Spadkobierców"(niebezpiecznie odkrywam, że jednak lubię Clooneya...).
Z sympatii do Angeliny Jolie chętnie obejrzę "In The Land Of Blood And Honey", aczkolwiek wątpię by miało to miejsce w jakimś kinie, choć może dystrybutorzy mnie zaskoczą.
Z wieloletniej miłości do Johnny'ego Deppa i rozkwitającej miłości do Tima Burtona czekam na "Dark Shadows"(maj).

Oczywiście chcę zobaczyć też mnóstwo innych premier, ale przeżyję jeśli ich nie zobaczę. Albo tak mi się tylko na razie wydaje xD W każdym razie dostęp (legalny, rzecz jasna, bo nielegalny - cóż...) do świeżutkich filmów będę mieć od 14 marca ułatwiony. Otóż tego dnia w moim pięknym mieście wielkie otwarcie Centrum Filmowego Helios z aż 5 salami kinowymi. Wow! Jeszcze trochę i będziemy metropolią. 

3. Czy ja czekam na jakąś książkę w tym roku? Murakami chyba niczego nie planuje wydać, Jane Austen raczej nic już nie napisze, Larsson i Agatha Christie też nie...Cóż, tutaj kwestia pozostaje otwarta i zupełnie nic w niej nie planuję. To znaczy, czytać tak, jak najwięcej, ale niekoniecznie jakieś nowości. 

4. Seriale. O tak. Nowe sezony True Blood i The Killing, ale przede wszystkim zaczynający się już wkrótce 6 sezon Skins. No i ciekawam bardzo finału Gotowych na wszystko. Deafinitywnego finału, niestety. Podobno ma być optymistyczny. A ja już sobie wyobrażałam wszystkie gospodynie z Wisteria Lane za kratkami tudzież umierające śmiercią tragiczną. Lubię mocne finały, no co xD A, jeszcze jeden nowy serial, którego jestem ciekawa. Polski, żeby było śmiesznie. Nazywa się Misja Afganistan i robi go Canal +. Jak dla mnie powód do obejrzenia jest jeden i nazywa się Piotr Rogucki. Ale przedtem Piotr pojawi się w moim mieście :) Naprawdę, zaczynam wierzyć w to, że to miasto ożyje kulturalnie.

I tak to się przedstawiają moje oczekiwania względem roku 2012. Więcej niż pewne jest to, że lista ta z biegiem dni będzie się wydłużać, bo w końcu każdy dzień przynosi jakieś niespodzianki. Tych pozytywnych życzę Wam i sobie w tym nowym roku jak najwięcej :) 

A oczekiwanie na kolejne posty niech Wam umili wspomniana Lana:



LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...