28.02.2014

Z notatnika kinomanki, cz. XXV: Oscarowe filmy + moje typy

Do rozdania Oscarów pozostało niewiele czasu, więc śpieszę się z opiniami o kilku nominowanych filmach. Pisałam już o Zniewolonym, American Hustle, Ona i Tajemnicy Filomeny – wszystkie te recenzje znajdziecie na mediarivermagazine.pl (nie widzę sensu, żeby je tu przeklejać w całości, skoro mogę wam podać link). O Grawitacji pisałam w poprzedniej notce. Dziś czas na pozostałe filmy nominowane w kategorii najlepszy film. Plus do tego Sierpień w hrabstwie Osage, który moim zdaniem jest lepszy od kilku swoich kontrkandydatów i również powinien znaleźć się w gronie wyróżnionych nominacją.



Atmosfera filmu Johna Wellsa, twórcy m.in. amerykańskiej wersji serialu Shameless, jest tak duszna, jak klimat panujący w Sierpniu w hrabstwie Osage. Z nieba leje się żar, a z ust członków rodziny Weston padają przykre słowa. Nikt nie jest w stanie jednak przebić nestorki rodu – Violet Weston, w którą brawurowo wciela się Meryl Streep. Nie przeczę, że Sierpień... ogląda się tak dobrze właśnie z jej powodu. Meryl daje brawurowy popis swoich umiejętności, tworząc postać o wysokim ego i wybuchowym temperamencie, która nie pozwala sobie na „pęknięcie”. Ale ten film to nie tylko Meryl Streep. Inni aktorzy nie dali się przyćmić wielkiej aktorce i również starają się z mniejszym – jak Ewan McGregor – czy większym – jak Julia Roberts – powodzeniem stworzyć znakomite kreacje. Właściwie aktorsko jest to jeden z najmocniejszych filmów jakie ostatnio oglądałam. Poza Abigail Breslin, o której nie wiem czy w ogóle warto wspominać, bo ona raczej miała tu być takim dodatkiem do dorosłych gwiazd niż jedną z czołowych bohaterek, cała obsada gra świetnie, każdy zasługuje na uznanie (fajnie też zawsze zobaczyć Benedicta Cumberbatcha w innej roli niż Sherlock), a chemia jaką się udało im wszystkim stworzyć (widoczna głównie w scenie przy stole) jest ideałem.

A sam przepis na film jest sprawdzony – zebrać w jednym miejscu dużo postaci, nie rzadko ze sobą skonfliktowanych, o odmiennych postawach i sprawić, że między nimi zaiskrzy. Taki punkt wyjścia jest pretekstem dla fenomenalnego aktorstwa – to przede wszystkim. Ale Sierpień… to także film, który jest w stanie poruszyć nas, skłonić do przemyśleń czy po prostu do porównań filmowej rodziny z naszą własną. Bo przecież każda rodzina ma swoje brudy i tajemnice. I choć to nagromadzenie skrywanej dotąd agresji, wrogości, urazów staje się w pewnym momencie trochę ciężarem dla widza, Sierpień…to naprawdę film, któremu warto poświęcić wieczór.
  


Wilk z Wall Street trwa bite trzy godziny. A jednak właściwie nie nudzi. Trudno znaleźć jakiś moment przestoju w tym długim filmie, moment w którym widz zacząłby się nudzić. Brawa za to. Akcja nie zwalnia ani na chwilę, choć co do samej jej atrakcyjności dla widza, mam trochę wątpliwości. Film Scorsese bawi, zajmuje, porusza do czasu. Z czasem staje się nużący. Seks, narkotyki, alkohol i przekręty głównego bohatera przestają robić wrażenie. Scorsese opowiada nam historię pewnego człowieka, człowieka, który szybko się dorobił, ale który popadł też w uzależnienie i wiele stracił. Tyle, że takie historie widzieliśmy już wiele razy. Scorsese swoim filmem nie wnosi wiele – no, może bije rekord użycia słowa „fuck” w filmie. Jest tu wiele dobrych scen, scen zabawnych, robiących wrażenie. Są kapitalne dialogi. Jest Leonardo DiCaprio, który gra świetnie. Nie jest to moim zdaniem jego rolą życia, były lepsze okazje by dać mu Oscara, ale w roli Jordana Belforta naprawdę ma okazję, i wykorzystuje ją, by się wykazać. Pokazuje cały wachlarz emocji, tworzy postać barwną, charakterystyczną, wyrazistą – dość podłą, a jednak budzącą sympatię. Ale mimo tych wszystkich zalet, do których warto dorzucić jeszcze montaż, do Wilka z Wall Street nie mam ochoty wracać. I to jest trochę moje małe rozczarowanie.
















Okres okołooscarowy to prawdziwa wylęgarnia opowieści opartych na faktach. Wiadomo, najlepsze historie pisze samo życie. A Akademia to kocha. Ale ubrać taką historię w filmowy kostium tak, by nie zanudzić widza i wzbudzić w nim emocje, nie zawsze się udaje. Witaj w klubie nie można jednak niczego zarzucić. Ten dwugodzinny film od początku do końca wywołuje emocje i wzbudza rosnące zaciekawienie. Fascynująca jest sama historia – nosiciela HIV, Rona Woodroofa, który na przekór amerykańskiemu prawu zajmuje się zdobywaniem i dystrybucją wśród chorych nielegalnych, ale przedłużających życie leków. Jego determinacja, wola walki i chęć życia oraz uratowania żyć innych jest przejmująca w dużej mierze za sprawą kreacji Matthew McConaugheya. Ale do tego dochodzi jeszcze jedna subtelność – bohater jest, gdy go poznajemy, homofobem, a sam fakt, że jako nosiciel HIV sam jest uznawany za „pedała”, bo tak mówią o nim koledzy, sprawia, że jeszcze bardziej chce się odciąć od takiego środowiska. Katalizatorem przemiany będzie jednak spotkanie z Rayon – transseksualnym mężczyzną, granym przez Jareda Leto. Nie będę pisać, jak bardzo cieszę się, że Leto w końcu wrócił do grania w filmach, a nie na gitarze i to od razu w takim stylu, bo zabrzmi to prawdziwie girl-fanowsko. Ale to, co robi swoim głosem, gestami, mimiką jest naprawdę zachwycające. Łatwo byłoby przeszarżować w roli transseksualisty, stworzyć postać stereotypową czy karykaturalną, ale Leto zachowuje umiar i buduje bohatera bardzo niejednoznacznego. Relacja Ron – Rayon to motor napędowy filmu, kolejne etapy tej znajomości przyciągają uwagę widza najbardziej. Ale mocne wrażenie robi też będąca właściwie głównym tematem filmu walka Rona z służbą zdrowia. Warto zaznaczyć, że akcja filmu dzieje się w latach 80., kiedy epidemia AIDS dopiero dawała znać o sobie, a sami chorzy byli w rękach medyków niczym króliki doświadczalne. Walczący o prawa chorych do odpowiedniego leczenia Woodroof jest w oczach Amerykanów bohaterem rangi Harveya Milka (którego znamy pod postacią Seana Penna z Obywatela Milka), z kolei wychudzony, wyniszczony McConaughey bliski jest Tomowi Hanksowi z Filadelfii.

Witaj w klubie mogło być filmem bardzo ponurym, jednak jest tu miejsce na subtelny humor, oswobadzający nas od emocji, a przyjęta konwencja ratuje film od popadnięcia w banał. Nie ma tu moralizowania ani użalania się, są co najwyżej oskarżenia. Twórcy nie epatują też widokiem chorych, wyniszczonych ludzi, nie szokują, szukając środków wyrazu gdzie indziej. Film pozbawiony jest też niestety jakiegoś artystycznego pazura – zdjęcia, muzyka, sam klimat jaki udało się uzyskać na ekranie pozostawia widza z niedosytem. To bardzo dobre kino, jednak jego fabuła jest zbyt ciężka emocjonalnie, a strona wizualna zbyt nijaka, by chcieć do niego wracać.

Nebraska 8/10

















Małe, wielkie kino. Tyle powinno wystarczyć, by zachęcić do obejrzenia Nebraski, ale pokuszę się o więcej, bo ten niepozorny film na to zasługuje. Niepozorny, bo pozbawiony wielkich nazwisk i z fabułą, która nie wskazywałaby, że warto się nim zainteresować. A jednak. Wyprawa ojca z synem po rzekomy milion dolarów, który wygrał ojciec, do rzeczonej tytułowej Nebraski, jest dla reżysera pretekstem do mówienia o ważnych sprawach: przede wszystkim o relacji dzieci – rodzice i podążaniu za marzeniami. Jest w tym filmie prawdziwe życie, reżyser skupia się na przeciętności. Akcję umiejscawia na zaściankowo myślących peryferiach USA, a  bohaterami czyni ludzi nie zamożnych, nie pięknych, nie odnoszących sukcesów. Nebraska jest zwierciadłem, w którym każdy z nas może się przejrzeć. Ekran zaludniają ludzie starzy, ale to właśnie nimi się kiedyś staniemy, to w nich należy upatrywać naszych przyszłych rozczarowań, rozgoryczeń i żalów straconej bezpowrotnie młodości.

Ubrana w kostium kina drogi, Nebraska, mimo powoli rozwijanej akcji czy wręcz mimo jej (pozornego) braku, wciąga i nie nuży. Alexander Payne już raz udowodnił, że potrafi robić kino drogi, kręcąc świetne Bezdroża. Podobnie jak i tam, umiejętnie też przeplata w swoim najnowszym filmie śmiech i łzy. Zdziwaczały staruszek,  w którego fenomenalnie wcielił się Bruce Dern, potrafi jednym komentarzem czy ciętą ripostą wywołać na naszej twarzy szeroki uśmiech. Ale okazji do uśmiechu jest tu więcej, a Nebraska, będąc filmem nostalgicznym i refleksyjnym, jest zarazem filmem nastrajającym bardzo pozytywnie. Jego siła tkwi w prostocie – prostocie, która nie każdemu się spodoba, ale która wydaje się być najlepszą drogą do opowiadania o tym, co w życiu ważne. Uzupełniony o bardzo dobre kreacje aktorskie, zapadającą w pamięć nastrojową muzykę i czarno – białe, wyśmienicie skadrowane zdjęcia, film Payne’a jest wśród tegorocznych nominowanych do Oscarów prawdziwą perełką.


Kino jednego aktora, góra dwóch, zawsze robi wrażenie na Akademii. Przed rokiem mieliśmy Życie Pi, teraz jest Kapitan Phillips. Tom Hanks powrócił chciałoby się powiedzieć do wielkiego grania. Choć mnie i tak bardziej poruszył w Cast Away czy Terminalu. No ale czy jedna rola jest w stanie przesądzić o wielkości filmu? Bo dla mnie w Kapitanie Phillipsie dobry jest Hanks, dobry jest grający somalijskiego pirata Barkhad Abdi, ale to wszystko. Scenariusz nie porywa, choć są momenty trzymające w napięciu. Na początku wydawało mi się, że ja po prostu nie lubię takiego kina – bo to jest jednak kino akcji. Ale to nie o to jednak chodzi, bo przecież i w kinie akcji mam swoje perełki. A więc zabrakło mi chyba lepszych dialogów i dogłębniejszego przedstawienia postaci samego kapitana. I nieuchwytnego czegoś jeszcze. Szczerze mówiąc – ten film mnie po prostu wynudził. Może to słaby argument, ale prawdziwy.


Moje typy oscarowe

Najlepszy film:

Mój faworyt: Ona 
Wygra: Zniewolony

Najlepszy aktor:

Mój faworyt: Leonardo DiCaprio (tak za całokształt) 
Wygra: Chiwetel Ejiofor

Najlepsza aktorka:

Moja faworytka: Cate Blanchett 
Wygra: Cate Blanchett

Najlepszy aktor drugoplanowy:

Mój faworyt: Jared Leto 
Wygra: Jared Leto

Najlepsza aktorka drugoplanowa:

Moja faworytka: Jennifer Lawrence 
Wygra: Jennifer Lawrence/Lupita Nyong’o

Najlepszy reżyser:

Mój faworyt: Alexander Payne 
Wygra: Steve McQueen

Najlepszy scenariusz oryginalny:

Mój faworyt: Ona 
Wygra: Ona (oby!)

Najlepszy scenariusz adaptowany:

Mój faworyt: Przed północą
Wygra: Kapitan Phillips

Najlepszy film nieanglojęzyczny: [tu widziałam zaledwie dwa filmy, ale myślę, że te pozostałe niewiele by zmieniły w mojej opinii]

Mój faworyt: W kręgu miłości (choć Polowanie podobało mi się równie mocno) 
Wygra: Wielkie piękno

Kategorie takie jak montaż, dźwięk czy scenografia są dla mnie równie ciekawe i ważne, jednak nie wiedziałam wszystkich filmów nominowanych w poszczególnych kategoriach, więc nie ma sensu zabierać głosu.

Jak zwykle, Oscarów oglądać nie będę, co nie zmienia faktu, że czekam na niedzielę, a właściwie na poniedziałek, z dużą niecierpliwością :)  

25.02.2014

Z notatnika kinomanki, cz. XXIV: Filmy 2013

W końcu udało mi się obejrzeć, napisać i zebrać opinie na temat kilku filmów jeszcze z roku 2013, o których było głośno, a ja oczywiście obejrzałam je poniewczasie. Wyszły mi teksty zróżnicowane – niektóre mogłyby dostać osobny wpis. Tym samym post ten jest pewnie jednym z najdłuższych, jaki ten blog widział. Ale mam nadzieję, że komuś na coś się te opinie przydadzą i jeśli poświęcicie czas na ich przeczytanie, nie będzie to czas stracony. Enjoy!  

Don Jon 7/10















Reżyserski debiut Josepha Gordona Levitta jest atrakcyjny przede wszystkim w warstwie wizualnej. I nie mam tu na myśli urody występujących w nim aktorów (a przynajmniej nie tylko). Na pewno siłą filmu jest dobry montaż obrazujący rutynową codzienność głównego bohatera. Zresztą jest to film, którego oglądanie nie nuży, a niestety taki minus mogłabym wytknąć nawet najlepszym produkcjom. Choć, oczywiście, od początku wiadomo, jak skończy się ta historia, Don Jon opowiada o miłości, seksie i uzależnieniu w sposób świeży i ciekawy. Warto pogratulować Levittovi już samego pomysłu na film, bo nie wiem jak w waszym wypadku, ale w moim był to pierwszy film o uzależnieniu od pornografii, jaki obejrzałam. Nie sądziłam nawet, że można ją przedkładać nad prawdziwy seks. A jednak Levitt daje nam nawet odpowiedź czemu tak jest. Choć Don Jon jest filmem stricte rozrywkowym, jest przy okazji filmem inteligentnym i mądrym. Połączenie komedii, komedii romantycznej i dramatu jest bardzo zbalansowane i ostatecznie otrzymujemy film nie mieszczący się w normach, trudny do klasyfikacji i jednocześnie nie zorientowany na konkretnego widza, lecz taki, w którym każdy powinien znaleźć coś dla siebie.


Drugie oblicze, jeśli chodzi o ocenę być może powinnam docenić bardziej, bo im więcej o nim myślałam po seansie, tym bardziej dochodziłam do wniosku, że ma bardzo dobry scenariusz. A jednak scenariusz to nie wszystko. Przyznam, że mam zarzuty do tempa, w jakim rozgrywa się opowieść w tym filmie. Akcja rozgrywa się początkowo powoli i wydaje się, że prowadzi donikąd, co może działać na widza zniechęcająco. Film jest jednak podzielony na trzy części, z których każda jest lepsza od poprzedniej i które doskonale się uzupełniają, składając na obraz ojcostwa i synowskiej miłości. Sposób zapętlenia historii synów i ojców godny pochwały. Naprawdę ciekawy scenariusz. Nieco gorzej z wykonaniem, bo historia niestety jest opowiedziana w zbyt nużący sposób. Aktorsko może nie powala, mimo iż Gosling i Cooper w obsadzie. Ich role nie są jednak jakoś szczególnie wymagające czy złożone, a aktorzy po prostu robią to, co do nich należy. Trzeba jednak przyznać, że Eva Mendes faktycznie może zacząć być brana teraz na poważnie jako aktorka (choć nie uważam też, że wypadła tu jakoś fenomenalnie). Absolutnie jednak Drugie oblicze potwierdza klasę Dereka Cianfrance jako reżysera, który ma przede wszystkim coś do powiedzenia, a nie kręci filmów ot tak sobie. Już nie mogę się doczekać następnego.

Grawitacja 7/10















Z Grawitacją mam nie lada problem. Nie podzielam głosów większości widzów czy krytyków na temat wyjątkowości tego filmu, a w szczególności pozytywnych opinii na temat gry Sandry Bullock. Na pewno grała poprawnie i przekonująco, jednak nie jest to rola oscarowa. Co do reszty. Doskonale zdaję sobie sprawę, że oglądana w kinie, oczywiście w 3D, Grawitacja robi znacznie większe wrażenie niż w domowym zaciszu na małym ekranie. I żałuję, że nie wybrałam się na nią, gdy była grana, bo potrafię sobie wyobrazić tę magię. Już oglądając film w domu czułam się trochę jakbym orbitowała z bohaterami w kosmosie, co dopiero więc musieli czuć widzowie w kinach. Zgadzam się więc, że dla takich filmów jak Grawitacja wymyślono w ogóle tę technologię. Ale wydaje mi się, że to Avatar był przełomem i Grawitacja nic nowego tutaj nie wniosła. Jeśli jest inaczej, poprawcie mnie. Zgadzam się, że Grawitacja ma piękna oprawę muzyczną. Bardzo też doceniam zabieg z dźwiękiem, mający jeszcze bardziej przekonać nas, że towarzyszymy Sandrze i George’owi. Kolejna sprawa to zdjęcia. Tu również nie mam zarzutów, choć efekt wow odnotowałam tylko kilka razy. Za to scenariusz i sama fabuła…Tutaj właśnie mam zastrzeżenia. Kolejny raz potwierdza się moja opinia, że filmy 3D chcą kupić widza tylko efektami. Sandra Bullock jako matka, która opłakuje wciąż stratę córki nie wystarczy, żeby skoncentrować wokół niej fabułę. To taki tani chwyt, który ma wzbudzić w widzu współczucie. I ten chwyt nie pasuje do tak dobrze zrealizowanego na każdej innej płaszczyźnie filmu (nie wiem jak jest z wiernością zasadom fizyki itd.). Ckliwe, tandetne, ociekające wręcz kiczem zakończenie pozostawiło mnie z dużym niedosytem. I mam szczerą nadzieję, że Grawitacja nie zgarnie najważniejszych Oscarów.


















Tu, niestety, mogę mówić o lekkim niedosycie, choć film Richarda Curtisa to nadal czołówka komedii romantycznych/filmów o miłości. Usłyszałam od kogoś, że ten film nastawi mnie bardzo pozytywnie do życia, pozostawi z uśmiechem na ustach i będę miała ochotę wkrótce obejrzeć go ponownie, żeby ten stan powtórzyć. No cóż, tak się nie stało, ale może dlatego, że mnie łatwiej wzruszyć, zdołować niż nastroić pozytywnie i pokrzepić. Historia mężczyzny, który może cofać się w czasie przed seansem kojarzyła mi się z książką Żona podróżnika w czasie (filmu Zaklęci w czasie nie widziałam). Jednak nie do końca jest to podobna historia, bowiem bohater filmu Curtisa, Tim,, może się przemieszczać w czasie zawsze wtedy, gdy tego potrzebuje, a ponadto może się cofać tylko do wydarzeń, które już kiedyś przeżył, książkowy Henry natomiast nie mógł tego kontrolować. Tim wykorzystuje swoją zdolność m.in. do uwiedzenia swojej przyszłej żony. To co pozytywnie zaskakuje to fakt, że mniej więcej w połowie film z lekkiej komedii staje się całkiem poważnym dramatem, a główny bohater swoje nadprzyrodzone moce wykorzystuje z coraz bardziej poważnych powodów. Podoba mi się także wymowa filmu: bierz życie takim jakie jest, odnajduj szczęście w codzienności, nie zastanawiaj się „co by było gdyby”. Przy takim przesłaniu może się wydawać, że Czas na miłość to kolejny przesłodzony twór nie mający wiele wspólnego z życiem. a jednak nie. Jest to typowy film brytyjski, gdzie smutek miesza się z radością, nic nie jest stereotypowe, a humor jest dość oryginalny. Za humor odpowiada zresztą w dużej mierze Bill Nighy. Jedyne, co musze zarzucić Curtisowi to fakt, że jego film jest długi i mimo wszystko trochę nużący. Te dwie godziny seansu jednak się odczuwa.


Jedyny polski film w tym gronie, co nie świadczy o mnie za dobrze, ale też podyktowane jest dostępnością. Film Ryszarda Bugajskiego to pozytywne zaskoczenie, nie liczyłam bowiem na to, że spodoba mi się polityczny thriller. Ale Układ zamknięty nie tylko opowiada interesującą, przerażającą wręcz historię (przerażającą tym bardziej, że opartą na faktach), ale robi to w sposób bardzo dotykający emocjonalności widzów. Film od początku wciąga, trzyma w napięciu do końca – tego się oczekuje od thrillera. Do tego jest przyzwoicie zagrany, plejada uznanych aktorów robi swoje, a i ci młodsi są bez zarzutu. Siłą filmu jest szokujący scenariusz, który napisało samo życie (co jest trochę smutne). Moje zarzuty to jednak duża liczba niejasności i pozostawienie wielu kwestii w sferze domysłów.  




Frances jest nierandkowalna. To ostatnie słowo wejdzie dzięki filmowi Noela Baumbacha do powszechnego obiegu. Mi się bardzo podoba. Ale co ono tak naprawdę znaczy? Frances jest dziewczyną, która nie wie czego chce, ot co. I nierandkowalność nie ma tu nic do rzeczy. Oczywistym jest, że w przypadku Frances nasuwają się skojarzenia z Dziewczynami, dla których Lena Dunham pisze jeszcze mniej optymistyczne scenariusze. Frances, tak jak bohaterki serialu, jest w takim momencie życia, kiedy wypadałoby się jakoś ustatkować. Mieć dobrą pracę, taką która spełnia w jakiś sposób jeśli nie nasze marzenia, to przynajmniej oczekiwania, własne miejsce i kogoś u boku. W dzisiejszych czasach to niestety piekielnie trudne do wykonania – mieć to wszystko naraz. Nie pomaga jeszcze takie usposobienie jak ma Frances – neurotyczka pełna sprzeczności, mająca sto pomysłów na minutę, idąca codziennie w zaparte z głową podniesioną do góry. Będzie kłamać, udawać, robić dobrą minę do złej gry, żeby tylko wyglądało, że wszystko jest ok. Że jej życie jest takie super, a porażki – porażkami się nie przejmuje. I powie ktoś, że to taki hipsterski film – że noszący dziwne ubrania i słuchający nieznanej nikomu innemu muzyki ludzie odbiorą go jako film o nich. Może i tak, ale co w tym złego. Dla mnie Frances Ha to nie jest film hipsterski, ale film o ludziach głęboko nieszczęśliwych, czego zupełnie się po nim nie spodziewałam. Znowu kłania się kłamliwa promocja – zapewniano mnie z materiałów promocyjnych, że to lekka historia, a sama Frances swoją postawą nastroi mnie optymistycznie, doda wiary w siebie itd. itp. No nie. Frances jest zagubiona, niespełniona, nieszczęśliwa, co widać doskonale na każdym kroku. Ale może ja nie o fabule, tylko o realizacji się wypowiem. Czarno – biała taśma moim zdaniem robi swoje. Czyli dodaje filmowi +100 % do – przepraszam - zajebistości i ambitności. Jestem święcie przekonana, że gdyby film był w kolorze to po pierwsze nie byłoby tych wszystkich porównań do francuskiej Nowej Fali, a po drugie oglądałoby się Frances Ha jako jedną z wielu podobnych do siebie historii o młodych ludziach stojących u progu dorosłości. Tych filmów czy seriali może nie było za wiele, ale czy Baumbach mówi coś nowego? Moim zdaniem nie. Lepiej od Dunham tego nie zrobi. Zresztą do tego, co mówi Dunham co tydzień w Dziewczynach trudno jeszcze coś dodać. A propos Dziewczyn, trudno uwierzyć, że grający w nich Adam Driver znalazł się w obsadzie Frances Ha tak zupełnie przez przypadek. Co warto natomiast docenić, to fakt, że reżysera nie obchodzą zbytnio perypetie miłosne Frances. Miłość, ani żaden konkretny facet nie jest dla niej najważniejszy, dziewczyna nie biadoli, że musi sobie kogoś znaleźć. To na pewno na plus. A sama Greta Gerwig jako Frances? Cóż, tu mam wrażenie, że niestety Greta jest sobą. Ok., powiecie, że Lena Dunham w Dziewczynach też jest sobą. Tylko że to nie jest serial wyłącznie o niej. A Frances Ha jest w całości o Frances Ha. A może jednak o Grecie Gie? Przecież Gerwig napisała scenariusz i wzbogaciła go o elementy z własnego życia, rodziców Frances grają ponadto jej prawdziwi rodzice. Film ten bardziej niż do refleksji o własnym życiu skłania mnie do refleksji nad tym, gdzie zmierza kino. Bo po filmach chociażby Julie Delpy, Leny Dunham, Sarah Polley (choć w jej przypadku powstał dokument) czy tymże właśnie, można zauważyć bardzo ciekawy trend, jakim jest ekshibicjonizm reżyserów czy scenarzystów, którzy coraz chętnie ujmują w fabułę swoje prawdziwe życie, z uwzględnieniem pokazania na ekranie swoich faktycznych bliskich. Pytanie, czy w tym wszystkim pozostanie miejsce na myśl o widzu.
















Na zamknięcie trylogii Linklatera czekałam bardzo niecierpliwie i z żalem, że to już koniec. Ale kto wie, może za jakiś czas doczekamy się kontynuacji. Przed północą początkowo mi się nie spodobało. Bohaterowie (a także, co trzeba podkreślić, współscenarzyści, czyli Ethan Hawke i Julie Delpy) dorośli, ustatkowali się, młodzieńcza łapczywość życia gdzieś z nich uciekła. Ale film pokazuje dokładnie, co ich zmieniło. Proza życia, nie mająca wiele wspólnego z romantycznymi spacerami po Wiedniu i Paryżu. Przez kolejne lata wspólnego życia, na drodze Celine i Jesse’a pojawiły się zakręty, wyszły na jaw różnice charakterów, nie obywało się bez kłótni. W filmie spotykamy ich w trakcie wakacji w Grecji, gdzie w końcu dają upust swoim emocjom, oskarżają się i wytykają wzajemne błędy. Obserwujemy ich kryzys. Choć obraz przestaje być na chwilę sielankowy, film niczym nie różni się od części poprzednich. Może jedynie liczbą osób występujących na ekranie. To ponownie jednak inteligentne kino oparte na dialogu i wymagające zaangażowania i skupienia ze strony widza. Wzajemne przekomarzania i zacięte dyskusje brzmią w ustach Delpy i Hawke’a jak zwykle bardzo wiarygodnie, tak wiarygodnie, że odnieść można wrażenie, że to ich prywatne rozmowy. Ale w końcu przecież to oni sami pisali te dialogi, z których bije taka prawda. Nadal film Linklatera chce się określić mianem uroczego. To zasługa chemii, którą mimo sprzeczek nadal widać w bohaterach, i ich wzajemnego do siebie stosunku, który wciąż podyktowany jest młodzieńczym zakochaniem. To właśnie miłość, chciałoby się powiedzieć. A fantastyczne w filmie Linklatera jest też budowanie napięcia. Nigdy nie wiesz, jak zakończy się jedna z długaśnych scen kręconych nierzadko w jednym ujęciu. Niby to nie gatunek na takie zagrywki, a jednak już od pierwszej sceny, a na ostatniej kończąc, twórcy zwodzą widza i trzymają w niepewności. Osobiście mam nadzieję, że to nie ostatnie spotkanie z Celine i Jesse’m. A swoją drogą, w porównaniu do części drugiej, myślę, że śmiało można Przed północą obejrzeć nie znając poprzednich części trylogii.
  
Labirynt 9/10

Thriller to gatunek trudny. Trudny do napisania, bo sztuką jest takie budowanie napięcia, by widz nie był lepszym detektywem niż bohaterowie. W Labiryncie to się udaje. Niczego nie wiemy praktycznie do samego końca. Zakończenie zostawia nas nadal z wieloma wątpliwościami, co z jednej strony jest trudne do zaakceptowania (scenariuszowe dziury?), z drugiej jest właśnie mistrzowskim posunięciem, które sprawia, że o filmie myślimy jeszcze długo po napisach końcowych. Pamiętam, że w okresie nominacji do Złotych Globów, a potem Oscarów, na blogach i w komentarzach pojawiało się wiele głosów podkreślających, że wśród wyróżnionych brakuje Labiryntu. Dziś jestem już w stanie to zrozumieć, wtedy nie rozumiałam. Bo film w mediach przeszedł raczej bez echa. A tymczasem jest to z pewnością jeden z najlepszych tytułów minionego roku. Ma wszystko, co powinien mieć dobry thriller: wciągającą fabułę, duszny od emocji klimat, wyrazistych bohaterów. A przede wszystkim tajemnicę. Opowiedziana w Labiryncie historia nie jest prosta, nie jest oczywista, wymaga od widza skupienia. Wiele wątków, aluzji, pozornie nic nie znaczących detali, które mają albo nie mają znaczenia dla fabuły. Zaskakujące, że prawie 2,5 godziny seansu mijają w mgnieniu oka, choć akcja posuwa się do przodu stosunkowo powoli. W Labiryncie nie ma dłużyzn, żadna scena nie jest zbędna. Reżyser potrafi zaskoczyć i złapać widza za gardło. Obojętnym nie można być już wobec samego głównego bohatera – rodzica, który sam postanawia wymierzyć karę domniemanemu porywaczowi swojej córki i jej koleżanki. Hugh Jackman w tej roli naprawdę zapada w pamięć. Z drugiej strony mamy bardzo opanowanego, skupionego detektywa Loki (znakomity Jake Gyllenhaal i jego tiki), mierzącego się z pierwszą do tej pory sprawą, której być może nie uda mu się rozwiązać. Nad wszystkimi bohaterami wisi poczucie bezradności. Potęguje je ponura kolorystyka kadrów portretująca zmęczone twarze bohaterów i powtarzający się wątek muzyczny. Naprawdę dobre kino, którego nie powstydziłby się sam David Fincher. Wkrótce na naszych ekranach kolejny film reżysera Denise Villeneuve z cudownym plakatem i z Jakiem Gyllenhaalem ponownie w głównej roli. Enemy zapowiada się wyjątkowo ciekawie (zwiastun).

Stoker 6/10



Takie filmy jak Stoker nazywa się wydmuszkami. I nie zmieni tego mówieni, że ten reżyser tak ma. Przyznaję, to mój pierwszy film Chan-wook Parka. Być może za słabą fabułę należałoby obwinić Wentwortha Millera, który wystąpił tym razem w roli scenarzysty. W Stokerze piękne, wysmakowane obrazy, owszem, budują napięcie, ale co z tego, skoro widz bardzo łatwo może się domyśleć, kto jest kim i co zamierza zrobić. Jest kilka zaskoczeń, ale raczej drobnych niż spektakularnych i dotyczą one głównej bohaterki, granej przez Mię Wasikowską (granej zresztą całkiem solidnie). Aktorsko blado wypada Nicole Kidman – ma niewiele do grania, ale może to dobrze, bo patrzy się na nią coraz gorzej (i pomyśleć, że była to kiedyś moja ulubiona aktorka). Matthew Goode z kolei jako „creepy” wujek sprawdził się doskonale. Film należy na pewno pochwalić za klimat – ni to horror, ni to thriller, niepokój wisi w powietrzu i budowany jest w dużej mierze przez wspomniane zdjęcia. A to też sztuka.















Może wykażę się dużym niezrozumieniem czy też ignorancją, a może po prostu brakiem inteligencji, ale Tylko Bóg wybacza w ogóle do mnie nie trafia i zupełnie mnie nie przekonuje. Bo świetnym, klimatycznym Drive postawiłam Refnowi poprzeczkę bardzo wysoko. Niestety, każdy jego kolejny (choć nie chronologicznie) film zawodzi mnie. Już teraz wiem, dlaczego Tylko Bóg wybacza podzielił krytyków i widzów w Cannes. O ile zresztą krytyk „przełknie” jeszcze takie kino, o tyle tylko najbardziej wytrwali i wyrafinowani koneserzy kina znajdą w nim coś dla siebie. Cały ten film – jego fabuła, bohaterowie, stylistyka - wydaje mi się oderwany od rzeczywistości. Niektórzy nazywają to, co widzimy na ekranie poetyką koszmaru sennego. Być może to dobre określenie, bo ja określiłabym go również mianem onirycznego. Następujące po sobie obrazy zostały wypełnione w większości po brzegi ciszą, która nie ułatwia zrozumienia symbolicznego przesłania konkretnych scen. A symboli jest tu z pewnością mnóstwo. Do tego dochodzi jeszcze przemoc, która wręcz wylewa się z ekranu. Nie wydaje mi się, że jest to głębokie kino, nie sądzę, że jest w nim jakieś przesłanie, którego nie rozumiem. Zastanawiam się zatem, jaki jest sens robić filmy, które zrozumiałe są tylko dla samego reżysera? Filmy, które nudzą swoją ospałością i skomplikowaniem, zamiast wciągać i ciekawić? Ale żeby nie było, że zupełnie nic mi się nie podobało. Podobał mi się Ryan Gosling, to chyba oczywiste. Ale aktorsko bije go na głowę Kristin Scott-Thomas, która tworzy tu jedną z najciekawszych ról w swojej karierze (choć Kristin nie ma słabych momentów w CV). Stworzyła postać, która ożywia ten film, postać, dla której można jakoś dociągnąć do jego końca. U Refna podobają mi się zawsze też zdjęcia – ich kadrowanie i kolorystyka. Film jest wizualnie ładny, ale niestety dla mnie pusty w środku.


Ten film w całości należy do Cate Blanchett. Ta aktorka nigdy jeszcze nie zrobiła na mnie tak wielkiego wrażenia i jeśli ma za swoją rolę dostać Oscara ja nie mam nic przeciwko. Mówi się, że Blue Jasmine to swego rodzaju adaptacja Tramwaju zwanego pożądaniem. I rzeczywiście można go tak odczytywać. W tym kontekście wydaje się też, że nie przypadkiem w główną rolę wciela się właśnie Blanchett – aktorka przed kilkoma laty brawurowo wcieliła się w Blanche z Tramwaju… na deskach teatralnych. W Blue Jasmine prezentuje całe spektrum swojego talentu aktorskiego – w jednej chwili jest spokojna, w drugiej wybucha.  Nerwowość, rozedrganie emocjonalne, bezradność swojej bohaterki oddała z dużą wiarygodnością. Allen natomiast pięknie piętnuje nasze wady – z jednej strony próżność, kult posiadania, bycia kimś, z drugiej strony naiwność, brak oczekiwań i życie złudzeniami. Czyli przedstawia dwie siostry: Jasmine i Ginger (bardzo wiarygodna Sally Hawkins). Historia jest zgrabnie opowiedziana, plany czasowe płynnie się przeplatają. W Blue Jasmine Allen przestał kombinować – nie ma tu wielu wątków, wielu bohaterów, nie ma symboliki i metafor. Tematem jest samo życie, a bohaterami ludzie z krwi i kości. Allen powrócił do korzeni i jest w formie.















Najlepsze na koniec. A nie liczyłam na wiele. Raczej na to, że będzie to jeden z wielu filmów nieanglojęzycznych o których wiele się mówi, które się chwali, a dla mnie są one albo nudne, albo przeintelektualizowane albo trudne. W kręgu miłości jest filmem nie tyle trudnym, co bolesnym. I to bardzo emocjonalne oddziaływanie na widza ogromnie sobie w nim cenię. Film Feliksa van Groeningera jest filmem wzruszającym, ale nie tendencyjnym. Ten film to o wiele więcej niż wyciskacz łez. To po prostu znakomicie opowiedziana historia wielkiej miłości. Każdy element jest tu dla mnie perfekcyjny.

Elise i Didiera poznajemy w momencie kiedy ich kilkuletnia córka zapada na poważną chorobę. Oboje są zdruzgotani, co odzwierciedlają ich zmęczone, nieświeże twarze. Jednak wbrew pozorom film nie opowiada o zmaganiu z chorobą córki, ale o tym, co się dzieje po jej stracie. Opowiada też historię związku pary bohaterów. Perfekcyjny montaż zabiera nas co chwilę z teraźniejszości do przeszłości, gdzie przyglądamy się kolejnym etapom związku Didiera i Elise. Oboje są „alternatywni” – on wolny duch, żyjący niczym kowboj, ona seksowna, śmiała tatuażystka wpisująca się wyglądem w styl rockabilly. Poznają się, zakochują, zaczynają razem mieszkać i występować w zespole grającym muzykę bluegrass, krewną country. Żyją beztrosko, ich miłość kwitnie, pojawia się dziecko – Maybelle.

W kręgu miłości (który powstał na podstawie sztuki Johana Heldenbergha, grającego, co ciekawe, w filmie główną rolę męską) to film o ogromnym dramacie, jakim jest strata dziecka, ale też o wielkiej miłości i namiętności. Śmierć dziecka oddala Elise i Didiera od siebie. Powoduje wzajemne obwinianie się i odmienne próby pogodzenia się z losem. Do pary dociera jak odmienne mają światopoglądy. Zderzenie wiary i niewiary staje się nie do zniesienia. Racjonalny Didier, bluźniący przeciwko Bogu (emocjonalny wybuch podczas koncertu to zdecydowanie jedna z najlepszych scen) i Elise wierząca, że jej córka żyje gdzieś jeszcze w innym wcieleniu, nie są dłużej w stanie być razem. Co nie oznacza, że ich miłość wygasła.

Trudno pisać o filmie, nie zdradzając dalszej fabuły, ale nie chcę tego robić, byście mogli sami przeżyć te emocje na własnej skórze. Powiedzieć, że miłość, która kończy się tak jak ta ukazana w tym filmie jest moim marzeniem, byłoby z mojej strony wręcz grzechem. Na pewno nie takiego finału dla siebie pragnę. Ale jednocześnie taki obraz właśnie do mnie najsilniej przemawia – wierzę, że to jest właśnie miłość przez duże M, że ludzie którzy przechodzą takie dramaty, najsilniej jej doświadczyli, poznali jej istotę. Piękno i siła miłości zostało dla mnie uchwycone w tym filmie perfekcyjnie. I perfekcyjnie pokazane, nie tylko za sprawą montażu, ale przede wszystkim dwójki aktorów. Ten film mógłby się tak nie udać, gdyby była amerykański, a w role Didiera i Elise wcielały się hollywoodzkie gwiazdy.  Belgijscy aktorzy – dla nas nieznani - są w swoich rolach przejmujący i wiarygodni. Zatracają się w nich bez reszty. Grają odważnie, nie boją się nagości, ani obnażania najgłębszych emocji. Prawdy do ich historii dodaje nawet ich wygląd – nie są ani piękni, ani brzydcy, są zwyczajnymi ludźmi, z którymi możemy się identyfikować.

Co jednak może przesądzać o sukcesie W kręgu miłości to muzyka.  Piosenki wykonywane na scenie przez zespół Didiera i Elise są najlepszym komentarzem do tego, co oglądamy na ekranie, a jednocześnie dają chwilę oddechu po emocjonalnych scenach. Muzyka po prostu dopełnia całości i jest nie dodatkiem, lecz integralną, równie ważną częścią filmu.

W kręgu miłości stawia wiele pytań. Pytań o wiarę – czy w czymś nam ona pomaga, czy ma sens, pytań o to, czy miłość jest w stanie wszystko przetrwać i o to, czy różnice między nami są do pogodzenia, gdy się bardzo kochamy. Z powodu tych pytań film zostaje w nas, siedzi w człowieku długo po seansie. Jeśli tak jak ja tego oczekujecie od kina, gorąco Wam polecam.

24.02.2014

Filmy nieobejrzane

Miałam dziś zamieścić baaardzo długi wpis o kilku filmach z 2013 roku, które dopiero nadrobiłam. Ale zainspirowana wpisem Agny, postanowiłam dziś napisać o moich filmach nieobejrzanych. Agna z kolei zainspirowała się felietonem Michała Oleszczyka z filmwebu. Filmy nieobejrzane w przypadku nas – osób zwących się kinomanami czy pretendujących do miana znawców kina lub choćby jednego gatunku – nigdy nie są powodem do dumy. Nie sposób jednak ich nie mieć, bo nie sposób zobaczyć wszystko, w sytuacji, gdy filmów wciąż przybywa. Pocieszające są jednak słowa Oleszczyka, który jest krytykiem wysokiej klasy, a nie widział np. Mojego własnego Idaho czy Ucieczki z Nowego Jorku (które ja akurat widziałam, co tylko potwierdza, że każdy ma inne filmy nieobejrzane i wcale nie musi to być klasyka). No właśnie, filmy nieobejrzane to na ogół filmy należące do klasyki kina, filmy kultowe, filmy reprezentatywne dla swoich gatunków. Filmy, które po prostu trzeba znać. Nie zamierzam się tłumaczyć, dlaczego poniższych tytułów nie widziałam. Co więcej, ja się nie wstydzę, że tych filmów nie widziałam. Wstydzić można się kradzieży, ale nie nieznajomości filmów. Warto moim zdaniem – ponownie odwołując się do felietonu Oleszczyka – wyluzować i nie przejmować się presją kolejnych tytułów do nadrobienia. Zwłaszcza, jeśli filmy same w sobie nas one nie pociągają. Ja już na przykład nie próbuję oglądać filmów Bergmana, bo jest to dla mnie strata czasu. Wiem, że wypada, zwłaszcza jak się jest fanką Allena, który z Bergmana zżynał swego czasu sporo, ale póki mnie ktoś do tego nie zmusi na jakichś filmoznawczych studiach, na które pewnie i tak się nigdy nie wybiorę – no way.

A zatem poniżej lista filmów nieobejrzanych, które bardzo chcę obejrzeć (oczywiście nie wszystkich, ale tych których nieznajomość najbardziej mi ciąży):

  1. Człowiek z żelaza
  2. Człowiek z marmuru
  3. Kanał
  4. Dług
  5. Antychryst
  6. Deszczowa piosenka
  7. Osiem i pół (zaczęłam, ale nie potrafiłam skończyć)
  8. Lista Schindlera
  9. Galerianki
  10. Amadeusz
  11. Fargo (zaczęłam, ale skończyłam jeszcze szybciej niż Osiem i pół)
  12. Dzień świra (nie widziałam nic o Adasiu Miauczyńskim)
  13. Przesłuchanie
  14. Angielski pacjent


Co Wy na to? Zachęcam Was do podobnych wpisów na Waszych blogach. 

22.02.2014

Ona (reż. S. Jonez, 2013)

Miłość w czasach ekranów

tumblr.com















"Żyjemy w czasach, w których ludzie nie wyobrażają sobie życia bez komputera w równym stopniu co życia bez drugiego człowieka. Spike Jonze w swoim najnowszym filmie zastanawia się, czy komputer może nam zastąpić ukochaną osobę.

Niedaleka przyszłość. Bohater filmu, będący w trakcie rozwodu Theodore (Joaquin Phoenix), za radą znajomych kupuje sobie OS1 – najnowocześniejszy system operacyjny, który został zaprojektowany tak, by spełniać wszystkie potrzeby użytkownika. Jego OS1 przybiera imię Samantha i mówi kobiecym głosem (dla widza jest to głos Scarlett Johansson). Wyręcza swojego właściciela we wszystkim – organizuje mu plan dnia, czyta za niego maile, umawia spotkania, a jednocześnie szybko staje się powiernikiem, pocieszycielem i najlepszym przyjacielem. Samantha z dnia na dzień staje się Theodore’owi bliższa niż niejeden człowiek. I jakkolwiek zabawnie to brzmi, maszyna i człowiek zakochują się w sobie z wzajemnością.

Relację tej pary Jonze przedstawia niczym związek dwojga osób. Jest miejsce na flirt, rozmowy o przyszłości, marzenia, wspólne wygłupy, a nawet na wirtualny seks. W świecie, w którym żyje Theodore, taki związek nie jest zresztą niczym dziwnym. To świat, w którym relacje międzyludzkie stały się odarte z emocji, czego najlepszym dowodem profesja Theodore’a zajmującego się pisaniem listów miłosnych w imieniu innych ludzi. Nie ma też podziału na świat realny i wirtualny, one się przenikają. Związki z wirtualnymi asystentami tworzy wiele osób. Podwójna randka – on, ona, on plus wirtualna asystentka nikogo nie dziwi. Ludzie mówiący do małych przenośnych urządzeń przypominających puderniczki czy lusterka nikogo nie zaskakują. Wymowna jest jednak scena, w której Theodore dostrzega, że na ulicy wszyscy niemalże bez wyjątku rozmawiają ze swoimi komputerami, a nikt nie odzywa się do idącego obok drugiego człowieka.[...]"

Całość do przeczytania na mediarivermagazine.pl 

Moja ocena to 9/10 (w skali filmwebu, oczywiście). 

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...