23.08.2015

Z notatnika kinomanki, cz. XXXII

Trochę się filmów uzbierało od ostatniego wpisu z tego cyklu, aczkolwiek nie oglądam dużo. Sporo czasu zajmuje mi bowiem obecnie Homeland, a poza tym oglądam też dużo filmów, które już widziałam. A czasami są dni, że po prostu nic nie oglądam ;) To tylko kilka wybranych filmów, oczywiście nie wszystkie obejrzane w ciągu ostatnich 2-3 miesięcy (tak źle nie jest ;)).





Moim zdaniem ten film Burtonowi bardzo wyszedł. Rzeczywiście, jak można przeczytać w recenzjach, jest nieco może mniej „burtonowski” , trochę bardziej normalny, bo nie opowiada przecież o wampirach, trupach, jakichś dziwnych kreaturach, odmieńcach…, ale to nie oznacza, że jest gorszy, a z takimi opiniami się spotkałam. Klimat do którego nas Burton przyzwyczaił czuć także i tu: jest nieco psychodelicznie, jest pięknie wizualnie, jest też jak zawsze świetna muzyka. Ale zgodzę się też z tym, że jest to Burton nieco odmienny. I dobrze. Reżyser pokazał, że nie jest wtórny, że stać go na coś innego, mniej baśniowego, mniej w klimacie fantasy. Nakręcił film, biografię, opartą jak by nie było na faktach, która jest dobrym, wciągającym dramatem, trzymającym w napięciu i nie pozwalającym na nudę. Historię napisało tu samo życie, tym bardziej zrobiła na mnie wrażenie. Nie spodziewałam się tak dobrego filmu, czułam się nieco zniechęcona krytycznymi recenzjami, jakże więc miło, że tak pozytywnie się rozczarowałam. Jeśli jeszcze nie widzieliście również zachęcam. Warto, także dla świetnych Amy Adams i Christopha Waltza.




Ten film to przede wszystkim popis gry aktorskiej Jake’a Gyllenhalla, który za swoją rolę powinien być nominowany do Oscara. Stworzył wybitną kreację dość upiornego bohatera, któremu oddał się nie tylko duszą, ale i ciałem. Trudno być po jego stronie, a jednak nie sposób nie ulec jego urokowi. Reżyser podjął natomiast bardzo ciekawy temat: jak w dzisiejszych czasach zrobić szybko i skutecznie karierę, ale też pokazał jak wyglądają kulisy mediów. Szkoda, że ten film nie powstał kilka lat temu, ogromnie by mi się przydał do mojej pracy magisterskiej, bowiem doskonale pokazuje jakimi prawami rządzi się telewizja. Sam film natomiast jest odpowiednio wciągający, utrzymany w dobrym tempie i z ciekawą fabułą. Bez tak intrygującego bohatera jak Lou Bloom (i tak zagranego) pewnie mogło by być gorzej, ale na szczęście nie jest. Warto obejrzeć.




Teraz trochę klasyki. Moje doświadczenia z Hitchcockiem są różne: filmy bardzo dobre przeplatam przeciętnymi, a gdy oglądam jakiś jego film ponownie, często nie podoba mi się już tak jak wcześniej. Tym razem padło na M jak morderstwo trochę dlatego, że chciałam nadrobić filmografię Grace Kelly (i wciąż nie do końca rozumiem, czemu się nią tak zachwycano), a trochę dlatego, że widziałam remake tego filmu z Michaelem Douglasem i Gwyneth Paltrow i miałam mgliste wspomnienie, że była to dobra historia. No i rzeczywiście, oryginał Hitchcocka nie jest zły, ale nie lubię, kiedy wiem więcej od bohaterów. Jakoś automatycznie siada u mnie napięcie. M jak morderstwo rozgrywa się niemal wyłącznie w jednym wnętrzu i w gronie 3-4 osób. To nie jest zarzut, ale wpływa to na statyczność filmu. Za mało tu dla mnie emocji, nieprzewidywalności, zaskoczeń. A jednak ogląda się to bez znużenia, może dlatego, że można się ekscytować czym innym – kadrami, obrazem, montażem, aktorstwem. Może przy okazji ktoś jest mi w stanie polecić bardziej ekscytujący film Hitcha? Psychozę i Vertigo niestety już widziałam.




A to już film z zupełnie innej bajki. Właściwie bajką nie jest. Pamiętam dobrze, że jak mieszkałam w Olsztynie, całe miasto żyło tzw. seksaferą w olsztyńskim ratuszu. Prezydent miasta miał molestować pracownice. W referendum mieszkańcy tegoż prezydenta odwołali. Sąd nie wydał wyroku z tego co kojarzę chyba do dziś, a prezydent potem ponownie startował w wyborach. Temat był na tyle nośny, że nawet moja koleżanka napisała o tym pracę magisterską. Natomiast Sławomir Fabicki nakręcił film. Nie wiemy czy dzieje się on w Olsztynie, ale chyba nawet sam reżyser nie zaprzeczał co go zainspirowało. Jednak nie jakakolwiek seksafera jest w tym filmie najważniejsza. To przede wszystkim poruszająca historia związku dwojga ludzi, Tomka i Marii, których spokój zostaje zakłócony przez szefa dziewczyny. Pytanie jednak, czy gwałt nie przyczynił się tylko do tego, że wyciągnął na wierzch wszystko co między nimi już od jakiegoś czasu było nie tak. Miłość opowiada bowiem o mniej więcej tym samym momencie w związku co rewelacyjny Take This Waltz, tak przygnębiający, że boję się go drugi raz obejrzeć. To ten moment kilka lat po ślubie, kiedy w związku pojawia się nuda. Wkrada się do niego przyzwyczajenie, rutyna. Może przydałoby się dziecko, może jakaś inna zmiana. A może to nie ta osoba? Wydaje mi się, że na takim właśnie etapie zastajemy Tomka i Marysię. Sytuacja z szefem Marysi nie jest łatwa dla nich obojga, może jednak dziwić postawa Tomka, który zamiast wspierać żonę, robi jej wyrzuty, że sama tego chciała. Jego zachowanie jest najciekawsze, niełatwe do zrozumienia. Ale i sama Marysia budzi wątpliwości – lubiła szefa, sama poniekąd z nim flirtowała, chodziła na kolacje. Ale gwałtu przecież nie chciała. Miłość to film o traumatycznym doświadczeniu i jego konsekwencjach, znakomicie zagrany przez Marcina Dorocińskiego i Julię Kijowską (aktorka z Olsztyna, swoją drogą) zbudowany na wielu emocjonujących, intymnych scenach. No i to zakończenie!




Takich filmów jak Słowo na M są setki. Rocznie powstają ich dziesiątki. To klasyczne rom – comy, gdzie para ona i on spotykają się, wpadają sobie w oko, ale wiedzą, że mogą być co najwyżej przyjaciółmi, bo jedno z nich/oboje kogoś już mają, co jednak nie zmienia faktu, że ostatecznie lądują w łóżku, a sprawy się komplikują. W tej komedii jest podobnie, aczkolwiek abstrahując od jej przewidywalności, ma ona pewną przewagę nad podobnymi produkcjami w osobie Zoe Kazan i Daniela Radcliffe’a, którzy tworzą na ekranie zadziwiająco zgrany duet. Film nie wnosi nic nowego do swojego gatunku, ale jest całkiem przyjemny, a jeżeli akurat macie podobne miłosne rozterki co główna bohaterka, to możecie się nawet całkiem nieźle bawić. Plusem dla mnie jest plejada młodych gwiazd na ekranie, jeszcze nieopatrzonych – oprócz już wymienionych jeszcze Adam Driver czy Mackenzie Davis.




Dobry film, mówili. Mieli rację. Dziewczyna z szafy jest filmem dziwnym, nie da się ukryć, ale jest to taka dziwność, którą jeszcze toleruję. Dziwność skandynawska chciałoby się powiedzieć. Kto oglądał takie filmy jak Zakochani widzą słonie, Noi albinoi czy Elling wie o czym mówię. W Dziewczynie z szafy nie ma dosłowności. Film opowiada historię młodego mężczyzny opiekującego się autystycznym bratem. Choć opowiedziana na wesoło, ich historia to dramat. Dramat o poświęceniach, wyrzeczeniach, ale i o prawdziwej, braterskiej miłości. A także o chorych, których uznajemy za „głupków”, nie mając pojęcia jakie mogą mieć talenty i wyobraźnię. Film inteligentny, dużo zabawniejszy niż nie jedna polska komedia w stylu Kac Wawy, a przy tym mądry, wzruszający i dający do myślenia. Do tego świetnie zagrany. Czepiać mogę się jedynie postaci Magdy, której motywacje są niejasne i nie do końca zrozumiałe. Ale na to oko przymykam, bo dawno nie widziałam tak świeżego, oryginalnego polskiego filmu. Mam nadzieję, że Bodo Kox jeszcze nakręci coś równie dobrego.

Gość 6/10



O Gościu też słyszałam dużo dobrego. Że zaskoczenie, że fajny klimat, fajna retro stylizacja, ogółem coś świeżego. No i faktycznie, to jest coś innego niż większość filmów jakie oglądam, ale…No właśnie, jest dużo tych ale, bo Gość to patisz czy też może parodia (wiem, wstyd, ale nigdy do końca nie potrafiłam zrozumieć różnicy między tymi dwoma pojęciami), która chyba nie bardzo chce się przyznać do tego, że nią jest. Odnoszę wrażenie, że twórcy chcieli, żeby była to parodia filmów akcji klasy B (może nawet C) a jednocześnie zrobili ten film całkiem na serio. A przecież to się wyklucza. Nie bardzo wiedziałam, czy mam się śmiać podczas seansu czy płakać nad żenującym poziomem scenariusza. Największym problemem jest bowiem to, że Gość jest mega przewidywalny, a tego mu wybaczyć nie mogę. Przewidywalność w dużej dawce oznacza zaś nudę. Oglądałam Gościa znużona, wiedząc niemal dokładnie co się za chwilę wydarzy. Jedynie zakończenie jakoś tam mnie poderwało i sprawiło, że się uśmiechnęłam. Ale trzeba oddać Danowi Stevensowi, że świetnie sobie poradził (i to bardzo szybko) z porzuceniem łatki Matthew z Downton Abbey. Teraz zapewne będzie się już o nim mówić David z Gościa. I dobrze, bo mnie tą rolą przekonał. Z tymi swoimi słodkimi oczami i uśmiechem grzecznego chłopca idealnie pasuje do roli nieprzewidywalnego mordercy. Oczywiście przy okazji Gościa nie wypada nie wspomnieć o muzyce, która na myśl przywodzi soundtrack Drive. Zdecydowanie pomaga budować klimat. Jakiś klimat bowiem tutaj jest, ale uwaga: jest tu też dużo scen brutalnych, ostrzegam wrażliwych. Mówi się, że Gość będzie kiedyś filmem kultowym. Szczerze – wątpię, ale przekonamy się za naście lat.




Filmy Francois Ozona są tak różne…Bywają świetne, bywają średnie. Ten jest średni, choć zapowiadał się na bardzo dobry. Być może komuś spodoba się bardziej, mnie jednak jakoś szczególnie nie oczarował. To historia z cyklu uczeń – nauczyciel, ale trochę inna niż zazwyczaj. Tutaj mamy relację budowaną na ciekawości nauczyciela, który ulega fascynacji opowieściom swojego ucznia, Claude’a, będącym jego wrażeniami z pobytu w domu kolegi. Opowieści te są o tyle skandalizujące, że wyłania się z nich obraz nastolatka pożądającego matki swojego rówieśnika. Kolejne zapiski podsuwane przez chłopaka podsycają wyobraźnię nie tylko nauczyciela, ale i jego żony, która sama zaczyna mieć ciągoty w kierunku chłopaka. Pytanie zasadnicze, które towarzyszy seansowi: czy relacje Claude’a są fikcją czy prawdą? Gdzie leży granica? Rzeczywistość miesza się tu z pewnością z fikcją, ale co do niczego nie ma pewności, co ostatecznie mnie zirytowało. Liczyłam na coś w rodzaju thrillera, coś co wywrze na mnie większe wrażenie. Tymczasem moje odczucia w stosunku do U niej w domu są dosyć letnie. Na pewno film dobrze pokazuje w jaki sposób twórca może wpływać na swoich odbiorców, ten przekaz jest uniwersalny. Film jest też dobrze zagrany, mamy tu m.in. dwie świetne aktorki – Kristin Scott Thomas i Emmanuelle Seigner. Jednak szkoda, że i tym razem Ozonowi nie udało się zbudować atmosfery takiej jak w niedoścignionym Basenie.
  

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...