Ostatnia
odsłona przygód Batmana od Christophera Nolana czyli Mroczny Rycerz Powstaje była jednym z największych filmowych
wydarzeń minionego roku. Mocno reklamowany film każdy szanujący się kinoman
chciał obejrzeć. Mi nie udało się trafić
do kina, niemniej w pewnym momencie, naczytawszy się dziesiątek recenzji
miałam wrażenie, że sama już go zobaczyłam. Tak naprawdę udało mi się jednak
dopiero niedawno, już na DVD. I co? I nie żałuję, że nie poszłam do kina, bo Mroczny Rycerz Powstaje nie jest
bynajmniej tym, na co czekałam.
Nie
jestem znawczynią kina o superbohaterach, ale widziałam wszystkie poprzednie
filmy o Batmanie i w porównaniu z większością z nich, The Dark Knight Rises wypada blado. Przede wszystkim w opowieści o Batmanie jest
zaskakująco mało Batmana. Właściwie jest to Batman bez Batmana. Bruce Wayne wycofuje
się ze swojej „działalności” superbohatera po tym, jak wziął na siebie przed
ośmiu laty śmierć Harveya Denta i okrył Batmana niechlubną sławą. Mnogość
pozostałych bohaterów przyprawia natomiast o zawrót głowy, tyle że wychodzi
filmowi na niekorzyść. Żaden z bohaterów nie jest pokazany w pełni, to tylko
papierowe szkice. Są nudni i nieciekawi, w ich przedstawieniu brakuje choćby
odrobiny głębi psychologicznej. Najbardziej zmarnowany wydaje się być potencjał
tak zdolnej aktorki jaką jest Marion Cotillard. Jej Miranda Tate jest
kompletnie obojętna widzowi, nie wzbudza totalnie żadnych uczuć, a odgrywa
przecież ważną rolę w życiu Batmana (choć kiedy ni z tego ni z owego lądują w
łóżku jest to dla mnie zabawne). Całkiem ciekawie wypada za to postać Johna
Blake’a, choć obsadzenie w tej roli Josepha Gordona - Levitta wydaje mi się
pójściem na łatwiznę – aktor znany jest z postaci dobrodusznych i prawych
idealistów i podobny typ człowieka gra tutaj. Jego bohater jest nieznośnie
nijaki, ale jednak staje się bohaterem niemalże najważniejszym w tej części.
Bane, czyli największy przeciwnik Batmana, został zagrany przez Toma Hardy’ego,
który moim zdaniem roli sprostał – a nie była ona łatwa zważywszy na to, że
grał cały czas w masce, więc odpadała ekspresja twarzy - jednak nie na tyle, by
jakoś na trwałe zapisać się w pamięci widzów. Bane to czarny charakter, który,
owszem, intryguje, ale który nie jest na tyle ciekawy, by hipnotyzować widzów
jak Joker Heatha Ledgera. I być może w tym tkwi właśnie problem tej części
trylogii, że nie ma tu jednej, wyrazistej postaci, która rządziłaby na ekranie,
byłaby filarem fabuły i dla której ten film by się oglądało. Nie jest nią też
przecież Kobieta Kot aka Selina Kyle. Anne Hathaway owszem, pasuje do tej roli
(choć jeśli porównać ją do Michelle Pfeiffer to wypada słabo) wyglądem i
widać, że tę postać „czuje”, ale jej kwestie i w ogóle cały jej wątek jest tak
sztuczny, że chyba powinnam uznać go za najgorszy i kompletnie niepotrzebny. Na
przykładzie tego wątku widać, że ten film bardziej od poprzednich jest idealnym
przeniesieniem na ekran komiksowych okienek z dialogami w dymkach, bo totalnie
pominięta jest tu logika, uczucia, związki przyczynowo - skutkowe, psychologia
postaci – widzimy tylko kolejno następujące po sobie sceny wyprane z sensów. I
tak np. zero napięcia na linii Selina – Bruce skutkuje wielką miłością.
Irytujący jest też sam fakt braku podania jakiejkolwiek genezy Kobiety Kot i
wyjaśnienia jej niesamowitych zdolności (dość powiedzieć, że potrafi ona
pojawić się znienacka w zamkniętym pomieszczeniu i zabić celnym strzałem Bane’a,
co nie udaje się nikomu przez cały film).
Rażą
jeszcze mało realistyczne sceny akcji, których jest w dodatku za dużo w stosunku
do dialogów. Te i tak są słabiutkie, nie zapadają w pamięć jak to było w
przypadku Mrocznego Rycerza. Zresztą, Rycerz niby nadal mroczny,
ale kończy happy endem,, który mi jakoś do Batmana nie pasuje. No chyba, że
zakończenie jest zwodnicze. Z pewnością jest sztampowe, zbyt dosłowne, przesłodzone.
Nie tylko ja jestem zdania, że powinno być minimalnie przycięte i pewnie
wszyscy jesteśmy też zgodni co do tego w którym momencie. I to chyba
paradoksalnie główny powód, by ten film obejrzeć – zobaczyć, jak źle można
skończyć tak dobrą historię.
Nie
uważam mimo wszystko, że Mroczny Rycerz
Powstaje był dla mnie stratą czasu. Bawiłam się nieźle, bo jednak historia
Batmana ma w sobie coś, co sprawia, że ogląda się ją przyjemnie. Być może to
stałe sprawdzone elementy czy raczej postaci: sam Bruce Wayne, którego lubię,
komisarz Gordon, Alfred, no i mroczny klimat Gotham City. Choć film jest
przewidywalny bardziej niż poprzednie części i nie bardzo trzyma w napięciu, jego
seans się nie dłuży. Za to irytuje, bo nie jest to scenariusz, do którego
przyzwyczaił nas Nolan. Chciałoby się więcej.
Moja
ocena: 7/10
Hm, no trudno, żeby Bane przyćmił postać sfiksowanego Jokera, który przede wszystkim porażał swoją nad ekspresją;). Ale rozumiem, że nie wszystkim musiało się podobać. Ja pomimo wad i tak oceniam tę produkcję dobrze, bo po prostu lubię tematykę Mrocznego Rycerza. A Cotillard? Jak dla mnie nie tyle nie wykorzystano jej potencjału, co grała dokładnie tak samo jak w "Incepcji", co już niekoniecznie musi być winą samego reżysera.
OdpowiedzUsuńDałem dokładnie taką samą ocenę. I mnie też nowy Batman zwczyajnie zawiódł. Od poprzednich filmów Nolana wypadł znacznie słabiej. W zasadzie nawet w swojej recenzji pisałem podobne rzeczy, szczególnie o fatalnym, przesłodzonym zakończeniu. Ale też jakoś na siłę się nie pastwiłem. To dobre kino, dobra rozrywka, choć w trakcie jego oglądania idzie niestety trochę ponarzekać.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam