Postanowiłam poświęcić temu
filmowi osobny temat a takie wyskoki jak zauważyliście ostatnio rzadko mi się
zdarzają. Ale Melancholia to dzieło, i to wybitne. Hasło na plakacie nie kłamie. Oczywiście, na mojej ocenie
zaważył fakt, że odbieram ten film dość osobiście, bo emocje targające główną
bohaterką, Justine (graną przez Kirsten Dunst) są mi dość bliskie. Melancholia
to stan, w który popadam często, nawet zbyt często. To część mnie, jestem po
prostu osobą melancholijną. Film dla mnie okazał się więc być idealny, bo nie
ma nic lepszego ponad możliwość identyfikacji z bohaterem. To niebywale podnosi
ocenę filmu. A czuję, że nie tylko ja tak mam.
Jeden z otwierających film kadrów |
Von Trier,
reżyser filmu, sam jest osobą melancholijną, jak mówi o sobie, permanentnie
będącą w depresji. To widać wyraźnie w jego filmach, które raczej nie
nastrajają optymizmem. Interesuje go natura dobra i zła, stawia pytania
dotyczące wiary, a jego bohaterowie są niezwykle wrażliwymi jednostkami. Melancholia
w jego najnowszym filmie to stan umysłu Justine, świeżo upieczonej mężatki, ale
też nazwa planety, która pędzi prosto ku Ziemi i z dużym prawdopodobieństwem
może w nią uderzyć prowadząc do unicestwienia całej ludzkości. Owa planeta, jej
rozmiary i nieuchronność starcia z Ziemią to alegoria melancholii atakującej
człowieka. Zdaniem reżysera to zderzenie musi doprowadzić do katastrofy.
Film podzielony jest na dwie części. W pierwszej jesteśmy
świadkami wesela Justine. Jako osoba chora, w ogóle nie cieszy się ona z
małżeństwa, wręcz doprowadza od razu do jego rozbicia, zdradzając męża z
przypadkowo poznanym mężczyzną. Utarło się, że dzień zawarcia małżeństwa to dla
kobiety najpiękniejszy dzień w życiu. Tymczasem Justine buntuje się przeciwko
temu poglądowi, czy raczej przymusowi. Von Trier przy okazji także sobie z tego
przymusu szczęścia kpi. Możemy się tylko domyślać, że Justine cały świat
odbiera jako zafałszowany i zakłamany. Wie coś o tym, bo pracuje w reklamie,
która - nie oszukujmy się -jest branżą opierającą się na kłamstwie i ułudzie. Jej
zachowanie podczas całej nocy jest doskonałą ilustracją tego, jak zachowują się
osoby chore na depresję. To, czego takie osoby pragną to wyzwolenie od
cierpienia, a to daje jedynie śmierć. W drugiej części filmu, rozgrywającej się
jakiś czas po weselu, kiedy Melancholia znajduje się już niedaleko Ziemi, Justine
nadal pogrążona jest w chorobie, tyle że o ile w pierwszej części stwarzała
jeszcze pozory normalności, o tyle w tej jest już „oficjalnie” chora. W tej
części otrzymujemy kontrast: z jednej strony Justine, czekająca na katastrofę,
która przyniesie jej upragnioną śmierć, z drugiej jej siostra, Claire
(Charlotte Gainsbourg), która tej śmierci panicznie się boi. Jest jeszcze maż
Claire (Kiefer Sutherland), który ślepo wierzący naukowcom i własnym wyliczeniom wskazującym, że do
zderzenia planet nie dojdzie i pociesza tym wszystkich wokoło. Nauka jednak go
zawodzi i okazuje się, że paradoksalnie to on najbardziej boi się
nieprzewidywalnego końca. Nie wiem czy słusznie, ale upatruję w tym rozwiązaniu
krytyki Kościoła, wiary w jedyne słuszne i nieomylne dogmaty. Ostatecznie w
chwili apokalipsy jedynie „nienormalna” Justine zachowuje się racjonalnie i przeprowadza swą rodzinę przez ten nieunikniony moment.
Generalnie, Melancholia porusza wiele tematów i na wiele sposobów może też być interpretowana.
Sądzę, że odbierzemy go różnie, co innego najmocniej w nas uderzy. Niewątpliwie
należy on do gatunku filmów, po których obejrzeniu zastanawiamy się o co w nich
mogło chodzić. Wraz z pojawieniem się napisów końcowych pojawia się
paradoksalnie najbardziej znienawidzone pytanie z lekcji polskiego: „co autor
miał na myśli?”.
Nie tylko sama tematyka filmu
poruszyła moje serce. Obraz von Triera jest zrobiony z ogromną dbałością o
detale. Znajdziemy w nim mnóstwo symboli, z których na pierwszy plan wysuwają się te
związane z malarstwem. Dzieła m. in. Breughla i Caravaggia oraz nawiązania do
nich przewijają się przez cały film. Klucza do zrozumienia ich symboliki
polecam Wam szukać w doskonałym tekście Jakuba Majmurka z „Krytyki
Politycznej”. Znajduje on także w filmie Duńczyka związki z Ofiarowaniem Tarkowskiego.
Prawie jak Ofelia Millaisa |
Znakomite
są w Melancholii zdjęcia, zwłaszcza te powstałe w plenerze. Wiele kadrów mam
jeszcze przed oczami i nimi zilustrowana jest też ta notka. Idealnie w atmosferę
panującą na ekranie wpisują się dominujące na nim nieco blade, przygaszone
kolory. Do tego porażająca muzyka Wagnera, która potęguje apokaliptyczną
atmosferę i mamy kompletne arcydzieło. Film do napawania się obrazem,
kontemplowania muzyki i refleksji nad samym sobą. Poetycki, baśniowy,
niepokojący. Nie oceniłam go co prawda na najwyższą notę, ale to tylko dlatego,
żeby móc dokonać tej korekty po drugim seansie, który, coś czuję, nastąpi
bardzo szybko (gwoli ścisłości, film obejrzałam już jakiś miesiąc temu).
Po drodze
zapomniałam o jeszcze jednym ważnym elemencie, mianowicie o aktorstwie. To
również jest najwyższych lotów. Cała obsada została idealnie dobrana (choć
rozczarował mnie nieco Alexander Skarsgard – jego postać nie jest zbyt
wyrazista, nie wiem tylko czy dlatego, że tak ją napisał von Trier czy dlatego,
że zawiodły umiejętności serialowego wampira). Niemniej, odtwórcy pozostałych
ról drugoplanowych: Charlotte Rampling, John Hurt czy Stellan Skarsgard nie
zawiedli. Nawet Kiefer Sutherland sobie poradził. Piszę „nawet”, bo w głowie
każdego z nas pozostanie on pewnie na zawsze Jackiem Baurem z serialu 24
godziny. Nawet dla tych, którzy jak ja, nie widzieli ani jednego odcinka.
Największe laury należą się jednak odtwórczyniom głównych ról. Charlotte
Gainsbourg gra zazwyczaj bardzo dziwne bohaterki i doskonale jej to wychodzi,
ale tym razem nie wzbudziła tylu kontrowersji co rolą w Antychryście (nomen
omen, nie widziałam jeszcze, a wypadałoby). Film ukradła jej Kirsten Dunst, która udowodniła,
że nie da się zaszufladkować jako dziewczyna z sąsiedztwa, „zabójcza piękność”,
parafrazując tytuł jej jednego filmu, dla której szerokiego uśmiechu mężczyźni
tracą głowę. Tego uśmiechu tu prawie w ogóle nie ma. Dunst pokazuje za to swoje
najbardziej dramatyczne oblicze jakie do tej pory mieliśmy okazję zobaczyć.
Zawsze uważałam ją za bardzo dobrą aktorkę, bo jej postaci były intrygujące,
były często kobietami, jakimi sama chciałabym być. Dość melancholijną
dziewczynę grała już w Przekleństwach niewinności i takie role moim zdaniem
pasują jej najbardziej. I nie tylko ja tak uważam, bo za Melancholię aktorka
dostała Złotą Palmę i spotkała się z bardzo dobrą reakcją krytyków. To chyba
jej najważniejsza rola w karierze. Zabierając się za przygotowania do roli miała w pewnym sensie ułatwione zadanie, bo
sama chorowała na depresję. Na ekranie jest naturalna, w pełni zaangażowana,
totalnie oddana swojej bohaterce. Dzięki podobnym przeżyciom łatwiej jej pewnie
było także znaleźć wspólny język z von Trierem, który do łatwych partnerów
podobno nie należy. Mam nadzieję, że reżyserzy zainteresują się nią i będą
obsadzać w ciężkim kinie dramatycznym i psychologicznym, bo ma ku niemu
predyspozycje. Co prawda większość przeciętnych widzów mówi głównie tym, że przez chwilkę widać ją nago (wcale nie wygląda jakoś wulgarnie więc nie wiem o co chodzi), ale liczę na
to, że ci co bardziej wymagający z jej występu zapamiętają coś więcej. Trudno mi sobie teraz
wyobrazić, że w rolę tę wciela się Penelope Cruz jak miało być pierwotnie, choć
i ją uwielbiam. Że też w ogóle była brana pod uwagę, samo to jest dla mnie zaskakujące.
Na koniec wyznanie
absolutnie infantylne i odbiegające od oceny filmu – chciałabym wyglądać na własnym ślubie dokładnie tak jak
Justine :) Jestem zachwycona jej wyglądem podczas wesela, zwłaszcza strojem, a trzeba
Wam wiedzieć, że na ogół podchodzę krytycznie do wyglądu panien młodych i mało
która sukienka i fryzura spotykają się z moim uznaniem. W życiu nie widziałam
lepszej ślubnej stylizacji od tej pokazanej w filmie. Znalazłam ideał ;)
Niestety, nie znalazłam kadru, na którym Kirsten byłoby widać z bliska w całej okazałości |
Film oceniłam na 9/10.
P.S. Na swoją kolej czekają już dwa gotowe teksty na bloga - nigdy nie pisałam z aż takim wyprzedzeniem. Biorąc pod uwagę, że trzeci "się pisze", muszę przyznać, że to chyba jakaś ogromna wena na mnie zstąpiła. A więc uda mi się wywiązać z tego co sobie zaplanowałam :)
"Melancholię" odebrałam jako specyficzne, autorskie kino. Chłonęłam detale, szukałam własnych dróg do interpretacji. Opowieść miejscami naturalistyczna, oniryczna, obyczajowa, ale coś jednak przeszkadzało. Jeden drobny szczegół, który uczepił się jak kleszcz.
OdpowiedzUsuńJustine była tak chora, że kwalifikowała się tylko na leczenie szpitalne. Nie mogłam zrozumieć dlaczego nie jest pod opieką lekarzy, a w ostrym stanie ląduje u siostry na "domową terapię". To mi przeszkadzało.
Tak samo ślub. Nie wiem na ile był wymuszony, ale skoro ją znali i wiedzieli o chorobie - on w ogóle nie powinien się odbyć. Dla mnie to było zbyt naciągane - nieszczęśliwa panna młoda. No ludzie, weźcie coś na myślenie...
Bohaterka grana przez Dunst mnie irytowała. Sama jestem z tych spokojnych, melancholijnych osób. Jednak nie potrafię zdzierżyć takiego zachowania, nawet u chorego - jeśli nie chce się leczyć. Może jestem niesprawiedliwa, ale nic na to nie poradzę.
I takie pierdoły odbierały mi ochotę na rozbieranie filmu do warstwy emocjonalnej, egzystencjalnej i symbolicznej. Co z tego, że kadry stoją na wysokim poziomie estetyki, a muzyka to poezja dla uszu? "Melancholia" zatraciła się w swojej melancholii i zapomniała, że widzowie są w większości normalni.
Na Melancholii byłam w kinie. To bardzo ciekawy film i cieszę się, że go widziałam, ale w żaden sposób na mnie nie podziałał. Pierwsze minuty głośnej muzyki i pojawiających się za długo kadrów mnie rozdrażniły. Potem już było lepiej.
OdpowiedzUsuńJestem w stanie docenić całą oprawę: muzykę, zdjęcia, scenografię i aktorstwo, ale do tego filmu raczej nie wrócę.
Choć przyznam, że inne filmy von Triera chętnie zobaczę.