Tym
razem chciałam Wam zarekomendować dwa przeboje zeszłorocznego festiwalu w
Sundance. Sundance to dla mnie wyznacznik dobrych, niebanalnych filmów, które
wnoszą coś ożywczego do kina. Prezentowane tam rokrocznie produkcje udowadniają, że
mając niewielki budżet, ale za to solidny scenariusz, można zrobić coś naprawdę
dobrego.
Zwycięzcą
w zeszłym roku okazał się film Like Crazy.
Oprócz nagrody głównej jury, nagrodę za najlepszą rolę kobiecą zgarnęła grająca
w nim Felicity Jones.
Kiedy
film opowiada historię dwójki młodych zakochanych w sobie ludzi, na ogół nic mi
więcej do szczęścia nie potrzeba. Jestem romantyczką, cóż począć. Nie chwytają
mnie jednak historie zbyt dosłowne, do bólu przewidywalne, mające tylko
wycisnąć ze mnie łzy za pomocą starych sprawdzonych sposobów. Lubię historie
miłosne opowiedziane niebanalnie jak np. w 500
dniach miłości, historie miłosne ludzi niebanalnych jak np. Wyśnione miłości czy historie miłości toksycznej
jak np. Big Love (swoją drogą moje
ulubione filmy o miłości to byłby niezły temat na osobny wpis). W jedną z tych
kategorii z pewnością wpisuje się film Drake’a Doremusa. Opowiada on o miłości
Angielki i Amerykanina. O miłości, której na przeszkodzie stoją granice. Anna
(Felicity Jones) znalazła się w Los Angeles w ramach wymiany studenckiej.
Poznaje tam Jacoba (Anton Yelchin), zakochuje się w nim, on odwzajemnia uczucie
i szybko zostają parą. Ale wiza Anna kiedyś w końcu musi stracić swoją ważność
i w tym tkwi istota dramatu. Robią co mogą, by uratować swój związek, ale
uświadamiają sobie z czasem, że są trochę zakładnikami tego uczucia. Związek na
odległość przerasta zwłaszcza Jacoba…
To,
co teraz napiszę będzie banalne, wiem, ale w stu procentach szczere. Film
urzekł mnie swoją bezpretensjonalnością. To zwyczajny zapis pewnych wydarzeń, w
którym nie chodzi o nic więcej jak po prostu pokazanie pewnej historii
miłosnej, bez żadnego przesłania, bez żadnego drugiego dna. Reżyser odmalowuje
wszystkie odcienie szalonej i gwałtownej miłości, bohaterowie prowadzą zupełnie
zwyczajne rozmowy o muzyce i książkach, nie uprawiają dzikiego seksu lecz
celebrują głębokie spojrzenia i subtelny dotyk, są w tym swoim zakochaniu tak
niewinnie uroczy – ona czyta mu na głos, on w prezencie daje jej krzesło, a
wisi nad nimi widmo rozłąki, co udziela się także i nam, bo patrzymy na nich
nieco ze smutkiem, wiedząc, że temu wspaniałemu uczuciu coś musi stanąć
niebawem na drodze.
Efekt
niezwykłej naturalności udało się uzyskać nie tylko dzięki znakomitej,
wiarygodnej grze młodych aktorów, ale także dzięki sposobowi kręcenia – Like Crazy zostało bowiem nakręcone
aparatem fotograficznym Canon 3D. Choć sama dowiedziałam się o tym już po
seansie, przez cały film miałam wrażenie, że był on kręcony w jakiś specyficzny
sposób. Drgająca kamera, wrażenie, że niektóre ujęcia są urwane, a czasami że
obserwujemy bohaterów z ukrycia…sami zobaczycie, co mam na myśli.
Film
ten odbiera się bardzo emocjonalnie. Nie jest to jakaś wydumana historia, ale
historia z życia wzięta, która mogła się wydarzyć naprawdę – zresztą opowiada o
prawdziwych uczuciach i emocjach, które pojawiają się w związkach. Swoje robi
też nastrojowa muzyka, budująca melancholijny klimat. Wzrusza i daje do
myślenia zakończenie, nie do końca jasno określające czy bohaterowie są
zadowoleni z tego jak potoczyły się ich losy, z przebitkami na ich wspólne
początki. Świetnie oddaje ono jak czas wszystko zmienia i weryfikuje i jak
bardzo chwilowe jest wszystko to, co mamy. Będą razem czy nie będą – sprawdźcie
to ;)
Another Earth zdobył na tej samej edycji festiwalu nagrodę specjalną. Film wyreżyserowany przez Mike'a Cahilla to dramat z domieszką science - fiction. W momencie gdy pierwszy raz poznajemy jego główną
bohaterkę, Rhodę (Brit Marling), ma ona 17 lat i ogromnie interesuje się
astronomią. Jest dziewczyną dosyć rozrywkową. Właśnie wraca samochodem z imprezy, kiedy słyszy w radiu, że naukowcy
odkryli istnienie we wszechświecie drugiej ziemi, bliźniaczej do naszej, na
której każdy z nas wiedzie takie samo życie. Chwila nieuwagi doprowadza do
tragedii – pijana Rhoda powoduje wypadek, w którym ginie kobieta z dzieckiem, a
jej mąż doznaje poważnych urazów. Dziewczyny trafia do więzienia. Po czterech
latach wychodzi i pragnie odnaleźć mężczyznę z wypadku (William Mapother, znany
z Lost), by w jakiś sposób
zrekompensować mu to, co zrobiła. Przychodzi do niego jako pracownica firmy
sprzątającej. Nie zdradza przy tym oczywiście, kim jest naprawdę. Między tą
dwójką smutnych, poranionych ludzi rodzi się z czasem uczucie. Jednocześnie
naukowcy nawiązują kontakt z drugą ziemią i organizują konkurs, w którym do
wygrania jest udział w podróży na nią. Porusza ich historia Rhody i to właśnie
ona wygrywa bilet. Choć dziewczyna o niczym innym nie marzy, wraz z wygraną
pojawia się dylemat – uciec od wyrzutów sumienia czy odkupić swoją winę.
Ponieważ w momencie odkrycia drugiej ziemi, życie na niej przestało być
odbiciem naszego, decyzja wydaje się być prosta…
Another
Earth to s-f bez s-f. Nie ma tu
widowiskowych efektów specjalnych ani wartkiej akcji. Ale jest klimat, jak to
się zwykło mówić. Ogląda się go w napięciu, bo fabuła jest trudna do
przewidzenia, a sama idea, że istnieje planeta bliźniacza do naszej, intryguje i
przyciąga. To film bardzo kameralny, który należy oglądać w skupieniu,
wyciszeniu – wymagają tego emocje, których nośnikiem są główni bohaterowie.
Smutek, strata, wyrzuty sumienia – z ekranu bije powaga, nie ogląda się tego
filmu lekko, tylko przeżywa razem z bohaterami. W dodatku co i rusz zachwycając
się zdjęciami, muzyką i grą aktorską, które współgrają ze sobą na zasadzie
typowego filmu niezależnego – zbliżenia, oszczędna mimika aktorów, jak i
dialogi, długie ujęcia, subtelne dźwięki. Estetycznie bardzo ładny film i
bardzo dobrze zagrany, zwłaszcza Brit Marling należy pochwalić, bo uniosła
ciężar dramatyczny swojej postaci (i jest ona też współautorką scenariusza).
Do tego zakończenie, takie jak lubię najbardziej – zaskakujące, niespodziewane
jak grom z jasnego nieba, dające do myślenia. O tym filmie pamięta się znacznie
dłużej niż chwilę po obejrzeniu. Skłania do przemyśleń nie tylko na temat tego,
jak potoczyło się życie bohaterów na obydwu planetach, ale też do przemyśleń
nad życiem w ogóle. No i nie należy go odczytywać jedynie dosłownie, bo druga
ziemia to także symbol. Czego – to już zostawiam Wam. Dla osób ceniących sobie
kino niezależne – pozycja obowiązkowa.
Obydwa
filmy oceniam na 8/10.
Co do pierwszej pozycji nie jestem przekonana, historie o miłości to raczej nie moja bajka. Cóż, na pewno będę miała na uwadze, jeśli będę szukać jakiejś odmiany ;) Poza tym ciekawa jestem efektu, film nakręcony Canonem, no tego jeszcze nie grali ^^
OdpowiedzUsuńZa to drugi film mnie zaintrygował, szczególnie fraza "sf bez sf" - na ogół jest to gatunek, którego nie trawię, w żadnej formie. "Another..." wydaje się od tej reguły odbiegać. Obejrzę, a co.
Ciekawy wpis, pozdrawiam ;)
Wpis ciekawy, bo filmy ciekawe ;) też nie przepadam za s-f, ale zdarzają się perełki, w których to całe "fiction" nie jest przesadzone - poleciłabym Ci tu np. Moon jeśli nie widziałaś :)
Usuńgdy przeczytałam plot Like Crazy byłam sceptyczna, wydawało mi się że to kolejna amerykańska miłostka dla nastolatków, a tu takie zaskoczenie! film subtelny, delikatny i jak piszesz zachwycający w swej prostocie i banalności, brak przesłania, motywu ot życie, a co do ostatniej sceny wydaje mi się że zadusili to uczucie pobocznymi związkami i na sam koniec nic już nie zostało...
OdpowiedzUsuńNo niestety też myślę, że ten związek nie ma przyszłości...
Usuń