16.02.2011

127 godzin (reż. D. Boyle, 2010)


W tym tekście występuje jeden wielki spoiler, ale chyba tylko teoretyczny, bo przecież wszem i wobec wiadomo, że w 85 minucie bohater….


 „127 godzin” to kolejne miłe zaskoczenie pośród tegorocznych oscarowych propozycji. Film, który wydawał się być maksymalnie przewidywalny, a co za tym idzie mógł być zwyczajnie nudny, po prostu mnie zachwycił.

Jest to oparta na faktach historia młodego alpinisty, Arona Ralstona (James Franco), który uległ wypadkowi podczas wyprawy kanionem Blue John w Utah. Ogromny głaz przygniótł mu prawe przedramię do ściany kanionu. Mężczyzna został pozostawiony sam sobie, bo nie powiedział nikomu o swoich planach wędrówki i szanse, że ktoś go znajdzie i mu pomoże były bliskie zeru. Przez tytułowe 127 godzin próbował oswobodzić rękę, aż w końcu na skraju wyczerpania postanowił ją po prostu odciąć. Jak widać, była w nim wielka wola życia.

Danny Boyle ani trochę nie próbował ubarwić tej historii. Zero efekciarstwa, celowych zwrotów akcji, które miałyby za zadanie podnieść tempo filmu. Po prostu wierne oddanie tego, co przeżywał bohater. Sam Ralston był zaangażowany w powstanie filmu. James Franco posługuje się tą samą kamerą, którą Ralston miał przy sobie podczas pechowej wyprawy, możemy zobaczyć go także na samym końcu filmu. 

James Franco/Aron Ralston

 Jak nie trudno zgadnąć, cały film spoczywa na barkach Jamesa Franco. Wywiązał się z zadania bardzo dobrze i pokazał swój aktorski kunszt. Nie jestem aktorką, nie wiem czy łatwiej grać z kimś czy wypowiadać monolog, ale jeśli dla widza ten monolog nie był nudny, to chyba aktor odniósł sukces. Ja czułam się jakbym była w kanionie razem z nim, bardzo wczułam się w jego sytuację. Boyle i Franco pokazali moim zdaniem bardzo wiarygodnie, co musi czuć człowiek praktycznie skazany na powolną śmierć. Przychodzi czas na wspomnienia, marzenia, żal że czegoś się nie zrobiło, nie powiedziało, aż w pewnym momencie fikcja miesza się z rzeczywistością. Budzi się jednocześnie w człowieku jakaś niewyobrażalna siła, dzięki której dosłownie jest w stanie przenosić góry. Franco pozwolił sobie jednak też na trochę humoru, żeby choć minimalnie ostudzić emocje, które odczuwa widz. Świetnie wyszła mu np. scena, w której jego bohater przeprowadza wywiad radiowy z samym sobą.

Bardzo pozytywnym zaskoczeniem w przypadku „127 godzin” okazała się dla mnie ścieżka dźwiękowa. Muzyka w filmie, który złożony jest bardziej z obrazów niż ze słów, odgrywa wielką rolę. Tu idealnie komponuje się ona z tym, co widzimy na ekranie, nie jest zbyt pompatyczna, ani zbyt wysublimowana. Co mnie ucieszyło to to, że nie jest to muzyka wyłącznie instrumentalna, jak w przypadku większości oscarowych produkcji, ale także muzyka z wokalem, i to muzyka dość różnorodna. Oddaje charakter filmu: jest w nim sporo dramatu, ale przecież ostateczne przesłanie to podążać za swoimi marzeniami, pasjami, aby w chwili śmierci niczego nie żałować. Momentami jest więc spokojnie i wolno, a chwilami głośno i szybko. Naprawdę wpada w ucho. Oto próbka:



Można się zasłuchać. A sam film prawdopodobnie na długo zapadnie mi w pamięć. Polecam :)

Moja ocena to  8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję, że zostawiasz po sobie ślad, bo to daje mi motywację do pisania. Fajnie jest mieć świadomość, że moje słowa nie trafiają w próżnię. Każdy komentarz czytam z uwagą, choć nie na każdy odpisuję. Nie widzę sensu w odpisywaniu dla samej zasady, kiedy nie mam nic do dodania. Mam nadzieję, że to rozumiesz.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...