12.02.2012

Z notatnika kinomanki cz. VIII

Idy marcowe  8/10


Historia opowiedziana w Idach marcowych nie jest żadną nowością. Od mniej więcej połowy filmu jest nawet dość przewidywalna, a jednak ogląda się ją z zapartym tchem. Przekonałam się po raz kolejny, że mój sceptycyzm w stosunku do filmów politycznych jest niepotrzebny. Podobne niespodzianki fundowały mi już Frost/Nixon czy Good Night and Good Luck. Film Clooneya trzyma przyzwoite tempo, z zaciekawieniem słucha się dialogów, ogląda się go naprawdę bez znużenia, bo nie ma w nim zbędnych dłużyzn. A Gosling znakomicie poradził sobie z rolą, przekonująco pokazując emocjonalne zmiany, jakie zachodzą w jego bohaterze. Nie wiem czy nie jest to moja ulubiona jego rola z dotychczas widzianych.
Idy marcowe pokazują najmroczniejsze strony świata wielkiej polityki, gdzie do celu dąży się po trupach. Bohater grany przez Ryana Goslinga jest postacią tak tragiczną, że niemalże wyrwaną z antycznej tragedii. Nie jest bowiem przypadkowy tytuł, nawiązujący do nocy, w której z rąk swego przyjaciela Brutusa zginął Juliusz Cezar. Kto jest kim, tego nie zdradzę. Z drugiej strony, chyba nie bez powodu jedna z kluczowych bohaterek ma na imię Ida…Gratuluję znakomitego tytułu oraz trafienia w dobry czas – w końcu w Stanach na dobre rozkręca się kampania prezydencka, a o niej właśnie jest ten film.


Rzeź  8/10


Polański jest mistrzem kameralnych przedsięwzięć. Bardzo upodobał sobie kręcenie filmów dziejących się w zamkniętej przestrzeni, z udziałem niewielkiej ilości aktorów (polecam Śmierć i dziewczynę i Nóż w wodzie z tych, które widziałam a jest ich nadal za mało). Klaustrofobiczny klimat idzie jednak u niego w parze z ciężką, duszną atmosferą i jest to kino psychologiczne. Tym razem, choć Polański znów zamknął czwórkę bohaterów w czterech ścianach mieszkania, zrobił film, który śmiało można nazwać komediodramatem, z przewagą dramatyzmu jednakże. Dwa małżeństwa spotykają się z powodu bójki w jaką wdali się ich nastoletni synowie. Właściwie oberwał tylko jeden i to jego rodzice (Jodie Foster i John C. Reilly) domagają się wyjaśnień ze strony rodziców drugiego (Kate Winslet i Christoph Waltz). Obie pary to ludzie „na poziomie”: kulturalni, wykształceni, majętni, dobrze wychowani…Ale Polański ich demaskuje. To wszystko pozory. Ta początkowo niewinna rozmowa prowokuje ich do pokazania swoich najgorszych stron. Oprócz tego, że obrażają siebie nawzajem, pęka też solidarność małżeńska – wychodzą na jaw skrywane urazy, pojawiają się wyrzuty. Ale jak oni pięknie się kłócą! Ogląda to się naprawdę z zachwytem, bo gra aktorska stoi na najwyższym poziomie. I znowu wszystko rozbija się o dialogi (film powstał na podstawie sztuki Bóg mordu Yasminy Rezy), które są na tyle ciekawe (i z pasją wypowiadane), że rekompensują brak spektakularnej akcji. Poza tym widz zostaje postawiony w ciekawej sytuacji, bo jego sympatie względem bohaterów co chwilę się zmieniają, tak jak zmieniają się ich opozycje względem siebie. Co warte też odnotowania, akcja filmu rozgrywa się w czasie rzeczywistym, co jeszcze bardziej upodabnia go do przedstawienia teatralnego (z tego co wiem już gdzieś w kraju ta sztuka jest grana). Jest to mimo wszystko film całkiem lekki, o którego autorstwo nie podejrzewałabym chyba Polańskiego, gdybym wcześniej tego nie wiedziała. Ale uwaga! Myślę, że nie każdemu się spodoba. Na pewno nie tym, którzy szukają w kinie jedynie rozrywki. I nie tym, którzy liczą, że po seansie będzie ich boleć brzuch ze śmiechu. Nie powiedziałabym jednak, że jest to film, który należy koniecznie obejrzeć na sali kinowej. Myślę, że w przypadku tak kameralnego filmu lepszą opcją jest zacisze własnego pokoju. 


Bardzo ładny, smutny film o śmierci. Ładnie sfilmowany, dobrze obsadzony, z bardzo ciekawie napisanymi postaciami i dobrą muzyką w tle. Przyznaję, że gdzieś w kąciku oka łezka mi się zakręciła. Lubię filmy o dziwakach. Wiem, to brzydkie słowo, ale nie mam tu na myśli ludzi niezrównoważonych, chorych psychicznie (chodź ich też lubię), ale osoby, które mają swój własny świat, żyją według własnych zasad, są nierozumiane przez otoczenie, które jest onieśmielone ich innością. A jeszcze kiedy jeden taki dziwak - no dobra „inny” - poznaje drugiego „innego” i się w nim zakochuje to ja już jestem kupiona. Chciałabym powiedzieć, że film nie jest schematyczny, ale od pewnych schematów nie da się uciec w przypadku historii o miłości. Z tymże Gus van Sant sobie nieźle radzi z tymi schematami, bo sam je obśmiewa. Jest w filmie jedna taka scena, która – gwarantuję – w pewnej chwili będzie dla Was szokiem, a po chwili powodem do zachwytu nad geniuszem reżysera.
            Restless podobał mi się szczególnie ze względu na melancholijny klimat. Smutek wisi w powietrzu, bo śmierć jednego z bohaterów jest nieuchronna, podczas gdy między nimi rodzi się piękne uczucie. Piękne, bo przedstawione jako niewinne, młodzieńcze zakochanie, a czy dzisiejsi nastolatkowie są tacy romantyczni? Takie jednostki jak Annabel i Enoch są chyba na wymarciu. Może nie najlepiej to brzmi w kontekście filmu, ale taka jest prawda. Przez to film ma w sobie coś z bajki, baśni czy jeszcze innej nie do końca realnej opowieści. Można znaleźć w sieci porównania chociażby do Szkoły uczuć, ale świat przedstawiony w tych dwóch filmach zasadniczo się od siebie różni, z korzyścią dla Restless, które jest zdecydowanie bardziej udaną produkcją. Do oglądania jest to chyba jeden z bardziej przystępnych filmów van Santa, obok Milka, za co oczywiście w stronę reżysera są już ciskane grom: że film mało oryginalny, że płytki, że powierzchownie ukazuje problem. No cóż, nie znam doskonale jego twórczości, ale myślę, że po tym - jak chcą niektórzy krytycy - „nieudanym” filmie, więcej ludzi sięgnie po jego z założenia ambitniejsze obrazy. Ja nabrałam ochoty na Paranoid Park.

 50/50  8/10

Kumpelska komedia o raku – gdzieś natknęłam się na takie sformułowanie odnośnie tego filmu. Mocno mnie to zaniepokoiło, ale nazwisko Josepha Gordon - Levitta kazało jednak wierzyć, że ten projekt będzie udany. Przyznam, że pewnie w ogóle bym o tym filmie nie usłyszała, gdyby nie chyba dość niespodziewane nominacje do Złotych Globów – dla Gordona - Levitta i za najlepszą komedię. Co by nie mówić o wszelkich nagrodach, dla mnie jednak są one pewną wskazówką, po które filmy warto sięgnąć. I tak było w przypadku Pół na pół (już wiadomo, że pod takim tytułem obraz wejdzie u nas do dystrybucji).
Z tą kumpelską komedią to duża przesada. O raku jest, i owszem, jest z dystansem, a nie płaczliwie i z patosem, ale powiedzieć że to komedia to też nadużycie. Ale nieważne w sumie jest jak zaszufladkujemy ten film. Ważne jest, że to naprawdę niezła produkcja, którą ogląda się z dużą przyjemnością. I to pomimo tego, że nie wnosi ona nic nowego do sposobu w jaki kino mówi o raku czy innych poważnych chorobach. Można się było spodziewać, że 27-letni chłopak, które dowiaduje się o chorobie stawi jej mężnie czoła, choć niestety rzuca go dziewczyna, no ale przecież przyjaciół poznaje się w biedzie, więc nie dość, że jego najlepszy kumpel pozytywnie go zaskoczy swoim podejściem, to jeszcze zainteresuje się nim atrakcyjna młoda kobieta…I wszystko skończy się wiadomo jak. Jest to optymistyczna wersja przebiegu choroby czy raczej życia z nią. Pewnie niewiele ma wspólnego z prawdą, nie mam pojęcia czy miałaby działanie terapeutyczne dla chorego, ale nastraja optymistycznie. Twórcy nie skupili się na tym, co się dzieje z ciałem czy psychiką człowieka w tym czasie, a raczej na tym jak zmienia się stosunek otoczenia do niego i nawzajem. Jak zmieniają się priorytety. Bardzo ciekawa jest postać młodej stażystki, psycholożki, której pierwszym w życiu pacjentem jest główny bohater. Ma mu ona pomóc przejść przez ten trudny okres. Adam jednak ma do niej sceptyczne podejście, no bo co ona może wiedzieć – w końcu jest świeżo po studiach, tak naprawdę dopiero nieporadnie wprowadza zdobytą wiedzę w życie. Jej metody początkowo nie przypadają mu do gustu, ale jak łatwo zgadnąć to ona okaże się tą, na której może najbardziej polegać.
Choć nie ma w tym filmie nic odkrywczego, to naprawdę pozostawia po sobie miłe wrażenie. Myślę, że to sprawka Josepha Gordon – Levitta, który jest stworzony do grania takich chłopaków z sąsiedztwa (myślę, że powinno się ukuć taki termin, w końcu jest „dziewczyna z sąsiedztwa”, czemu nie miałoby być chłopaka, a przecież to sformułowanie jest wymowne i od razu wiadomo o jaki typ chodzi – co zaoszczędzi mi pisania ;)), którym się kibicuje przez cały film. Ktoś nawet na internetowym forum napisał, że grany tu przez niego bohater jest kontynuacją postaci bohatera 500 dni miłości – nomen omen też Adama - i jest to naprawdę ciekawe i trafne spostrzeżenie, bo obaj bohaterowie są do siebie zadziwiająco podobni.


W końcu jakaś komedia, która naprawdę śmieszy. Może nie na miarę polskich komedii z czasów PRL-u, ale jak na amerykańską, współczesną produkcję ta jest niezwykle udana. Dość powiedzieć, że gwiazdorsko obsadzona (Ryan Gosling, Marisa Tomei, Steve Carell, Emma Stone, Julianne Moore…), to jeszcze z naprawdę dobrymi dialogami. Nie zaznamy tu ani żenujących gagów, ani oklepanych schematów znanych z komedii romantycznych. A wydaje mi się, że te dwa trendy w amerykańskiej komedii dominują. Scenariusz tego filmu jest naprawdę powiewem świeżości. Dominuje tu szczególnie humor sytuacyjny. Początkowo śledzimy losy kilku osób, domyślamy się, że muszą się one ze sobą spleść, nawet domyślamy się na jakiej zasadzie to się wydarzy i tak się potem dzieje, ale finał jest jednak zaskakujący. Samo zakończenie już niestety stricte hollywoodzkie czyli ckliwe, ale nie można żądać zbyt wiele. Ogląda się to naprawdę przyjemnie. Moje szczególne ukłony w stronę Steve’a Carella, którego jak do tej pory widziałam tylko w fenomenalnej Małej miss. Aktor ten doskonale pasuje do roli sympatycznego nieudacznika, który postanawia stać się lowelasem ;) A z Ryanem Goslingiem tworzy bardzo zgrany duet. Jak się uczyć uwodzenia, to od najlepszych ;)  Ja muszę sobie czasem taki lekki, pozytywny, bezpretensjonalny film zaserwować pomiędzy tymi wszystkimi dramatami, które oglądam i nie żałuję, że w tym wypadku pokierowała mną ciekawość względem roli Goslinga. Wszak zdobył za nią nominacje do Złotego Globu. Zupełnie zasłużenie, jak się okazuje.


Nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogłabym nie polubić własnego dziecka. I że ono mogłoby nie polubić mnie. Rozumiem niemożność dogadania się w okresie tzw. młodzieńczego buntu (bardzo wyświechtany frazes, zastanawiam się czy w ogóle jeszcze taki bunt istnieje, ale niech będzie), czy depresję poporodową, która jednak przecież kiedyś przechodzi, ale pomijając te odstępstwa rodzice swoje dziecko zawsze stawiają ponad wszystkim. Nie wyobrażam sobie, żeby kilkuletnie dziecko rozmawiało ze mną jak z wrogiem i robiło mi ciągle na złość, a tak swoją matkę, Evę (Tilda Swinton) traktuje jej syn (Ezra Miller, moim zdaniem wcale nie taki zachwycający jak chcą tego krytycy). Pogodną kobietę pogrążył on niemal w depresji, uczynił z niej, jak mówi o niej kolega z pracy, po prostu „zimną sukę”. W trakcie oglądania tego filmu zaczęło do mnie docierać, że nikt nie powiedział, że macierzyństwo będzie piękne i że nie mam na to gwarancji. To przerażający wniosek. Co gorsze, zdaniem reżyserki filmu jak sądzę rodzic nie ma wpływu na to, jakie będzie jego dziecko. Kevin od pierwszych dni jest dzieckiem nieznośnym. Najpierw płaczliwym, potem niepokojąco milczącym. Matka stara się jak może, a Kevin wcale nie zmienia się na lepsze. Myślę, że każdy podczas seansu będzie współczuć Evie, tym bardziej, że w stosunku do ojca, Kevin zachowuje się jak najbardziej normalnie. Cóż, nie jest jednak chyba dobrym pomysłem rozpisywanie się tu na temat obaw związanych z wychowaniem dziecka. Abstrahując od tego, film jest naprawdę dobry i wcale nie taki trudny w odbiorze, jak piszą niektórzy. Mamy tu do czynienia z przeplataniem się scen – montaż jest naprawdę bardzo udany i zwracający uwagę. Oglądanie  wycinków z życia Evy i jej rodziny jest jak układanie puzzli, ale nie tych dla zaawansowanych, złożonych z tysiąca elementów. No i obrazek, który otrzymujemy nie jest zbyt ładny. Reżyserce udało się uzyskać ponury klimat, taki, żeby widz ani na chwilę nie zapomniał o wadze przedstawionego problemu. Jak to się mówi, atmosfera w filmie jest gęsta. Idealnie wpasowała się w ten klimat oszczędna gra Tildy Swinton (mam ogromna ochotę nadrobić co nie co z jej filmografii).

Wymowne jest zakończenie filmu. Ostatnie minuty filmów na ogół mają to do siebie, że niczego już nie wnoszą. Równie dobrze mogło by ich nie być. W tym przypadku jest inaczej. Nie poznajemy co prawda odpowiedzi na pytanie: dlaczego Kevin popełnił morderstwo? Sam Kevin twierdzi, ze go nie zna. Jednak jego ostatnie wypowiedziane w filmie słowa mogą być pewną wskazówką. Lubię takie wyraziste zakończenia, które sprawiają, że o filmie pamięta się trochę dłużej.



W niedalekiej przyszłości na blogu m.in. : Melancholia, Downton Abbey, Dziewczyna z tatuażem, a także Lana Del Rey...

2 komentarze:

  1. "Kevin", to film złożony, ale bardzo dobry. Daje do myślenia i nie pozwala przejść nad całą "sprawą" obojętnie.Spotkałam się z opiniami, w których wiele osób winiło za całe złe zachowanie matkę, co przynajmniej dla mnie wydaje się dość niedorzeczne, ale jak widać ilu ludzi, tyle interpretacji;]. Co do "Rzezi", to niestety się rozczarowałam, może nie moje klimaty i jedna scena mnie trochę raziła, może przez skojarzenie z "Druhnami".

    OdpowiedzUsuń
  2. ;) wczoraj zobaczyłam "Idy marcowe" i jestem zawiedziona. Pominąwszy tytuł, Idę i kontekst historyczny. To jest ciekawe :) ale reszta? Przewidywalna... I niestety... trójka świetnych aktorów i ani jeden z nich nie pokazał swojego kunsztu? Takie sobie mówienie... i piszę to ja - nie zniechęcona do dramatów politycznych :)
    Szkoda... Wiele oczekiwałam po Hoffmanie, którego bardzo cenię po "Capote" (widziałaś?), a tu nic...
    No cóż, nie zawsze się ma nosa :)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że zostawiasz po sobie ślad, bo to daje mi motywację do pisania. Fajnie jest mieć świadomość, że moje słowa nie trafiają w próżnię. Każdy komentarz czytam z uwagą, choć nie na każdy odpisuję. Nie widzę sensu w odpisywaniu dla samej zasady, kiedy nie mam nic do dodania. Mam nadzieję, że to rozumiesz.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...