Jeszcze
kilka słów o filmach nominowanych do Oscara, w różnych kategoriach. Z filmów,
które miałam zamiar obejrzeć, zostali mi do obejrzenia jeszcze Nędznicy, ale
wstrzymywałam się z seansem do czasu, gdy skończę książkę. I poświęcę im osobny
wpis, połączony z oceną książki. Tymczasem kilka słów o:
Operacja Argo 7/10
Film
obok którego przeszłam totalnie obojętnie, bo ani nie jestem fanką Bena
Afflecka, ani też temat nie wydał mi się szczególnie interesujący. To znaczy
sama historia opowiedziana w filmie, czyli odbicie szóstki Amerykanów z Iranu,
zanim dostaną się w ręce irańskich terrorystów, pod przykrywką kręcenia filmu,
jest bardzo ciekawa i z pewnością wielu ludziom nieznana. Jednak byłam
przekonana, że taką historię można opowiedzieć jedynie w sztampowy,
schematyczny sposób. Jednym słowem spodziewałam się dramatu politycznego z
wątkiem sensacyjnym. A takich filmów było już mnóstwo. No i rzeczywiście, Argo
jest filmem bardzo typowym, czysto rozrywkowym i przewidywalnym. W czym wobec
tego tkwi jego niewątpliwy fenomen? Otóż ten film jest po prostu sprawnie
nakręcony, w czym zasługa słusznie nagradzanego Afflecka. Film nie udaje, że
jest czymś innym. To film rozrywkowy, oparty na faktach, nie udający
czegokolwiek innego. Nie ma w nim symboli, przesłania, ukrytych znaczeń.
Historia jest bardzo zwarta, fabuła zdyscyplinowana (film nie jest za długi), a
scenariusz nieskomplikowany. Choć teoretycznie wiadomo co się za chwilę wydarzy
na ekranie, Argo trzyma w napięciu, budzi autentyczne zainteresowanie w trakcie
oglądania. Zwłaszcza jego pierwsza połowa, kiedy oglądamy przygotowania do
misji, ale także końcowa scena na lotnisku nakręcona jest tak, by wzbudzić w
widzu jak najwięcej emocji. . Scenariusz wiele zawdzięcza samej historii, która
wydarzyła się naprawdę. Szczególnie podobała mi się scena, kiedy każdy z
szóstki Amerykanów uczy się swojej roli członka ekipy filmowej, przeplatana
wypowiedziami irańskich bojówkarzy. Montaż jest zresztą jedną z najlepszych
stron tego filmu. Zapamiętana zostaje także muzyka. Jeśli chodzi o aktorstwo
nie ma tu wielkich wybitnych ról. Affleck gra na swoim stałym, przeciętnym
poziomie, na jego tle zyskują więc John Goodman i Alan Arkin, którzy tworzą
zabawne, pełnokrwiste postaci. Reżyser nie poświęca wiele uwagi zakładnikom –
nikt nie zostaje wyróżniony, są oni raczej bohaterem zbiorowym (choć aktorsko
wyróżnia się Clea DuVall), co uważam za bardzo ciekawe posunięcie. Inny reżyser
raczej nie oparłby się temu, aby dopisać do ich życiorysów jakieś wielkie,
osobiste dramaty. Ale Afflecka to nie interesuje. Liczą się tylko fakty i ta
jedna, konkretna sytuacja.
Operacja
Argo jest całkiem dobrą rozrywką, choć na pewno nie filmem, do którego można
wracać. Czy zasługuje na Oscara? Moim zdaniem nie, ale jakby co, rozpaczać nie
będę.
Anna Karenina 7/10
Nie
od dziś wiadomo, że życie jest teatrem. A życie Anny Kareniny było nim w
szczególności. Dlatego pomysł z przeniesiem akcji powieści Lwa Tołstoja na
scenę od razu przypadł mi do gustu. Wykonaniu też niewiele mogę zarzucić. Film
Joe Wrighta rzeczywiście ogląda się jak teatralną inscenizację. Na naszych
oczach zmieniają się dekoracje, tłem dla bohaterów są często układy
choreograficzne, w powietrzu unosi się pewna umowność charakterystyczna dla
musicali. Aż ma się wrażenie, że aktorzy zaraz zaczną śpiewać. Akcji niemalże
przez cały czas towarzyszy muzyka, wybijająca rytm kolejnych scen, na swój
sposób hipnotyzująca i wciągająca (nominowana do Oscara). Niestety, nieco
gorzej film wypada, gdy bohaterowie wychodzą poza teatr. Wtedy orężem pozostają
już tylko słowa i aktorzy i okazuje się, ze to trochę za mało by nas porwać.
Wydaje się też niektóre sceny „w terenie” proszą się o to, by jednak były
zrealizowane na scenie, i odwrotnie.
Rozpatrując
film w nawiązaniu do książki, trzeba przyznać, że całkiem zgrabnie zostały
przedstawione jego najważniejsze wątki. Z wyjątkiem może miłości Anny i
Wrońskiego, który przede wszystkim jest tu totalnie niewinnym, młodym chłopcem,
u którego próżno dopatrywać się tego „czegoś”, co uwiodło książkową Annę. We wzajemną
fascynację a następnie miłość między tą parą strasznie trudno uwierzyć. Po
części to kwestia złego castingu, po części scenariusza. Dużo ciekawiej
wypadają relacje Anny z mężem (co może też być zasługą dobrej gry Jude’a Law). Zresztą
przeciwnie niż w książce – to jemu się współczuje, to on jest przedstawiony
jako dobry mąż, a Anna jako po prostu rozkapryszona kobieta, która nie docenia
tego, co ma. Nie mniej, pozostałe wątki książki, a przede wszystkim historia
Lewina, są dość dobrze oddane, jak na film, który musi się zmieścić z tak
wielowątkową historią w 120 minutach. Z drugiej jednak strony, dramat Anny i
pozostałych bohaterów ginie gdzieś wśród bogatych dekoracji, pięknych kostiumów
i wystudiowanych gestów. Postaci są wyraźnie spłycone i nie wierzę, że nie
udało się tego uniknąć. Ale jest Anna Karenina wspaniałą ucztą dla oka i ducha,
tego jej odmówić nie można. To pięknie sfotografowane widowisko, o gęstej, dość
ponurej atmosferze, ogląda się z dużym zainteresowaniem. Wszyscy znają tę
historię, więc podczas oglądania nie liczy się co się stanie, ale jak. Na sam
sposób przełożenia scenariusza na obrazy narzekać nie można, co najwyżej na sam
scenariusz.
Kochanek królowej 9/10
Ta
duńska superprodukcja z największą tamtejszą gwiazdą (zasłużenie) czyli Madsem
Mikkelsenem jest ku mojej radości nominowana do Oscara w kategorii filmów
nieanglojęzycznych. Film skupia się na fascynującej historii z duńskiego dworu
królewskiego, o której w Danii do dziś się pamięta i uczy w szkołach. Akcja
dzieje się w osiemnastowiecznej Danii. Na dwór przybywa młodziutka brytyjska
księżniczka Karolina Matylda, która od lat była przygotowywana do roli żony
europejskiego władcy. Zostaje wydana za Christiana VII, równie jak ona młodego,
ale rozkapryszonego, chorego psychicznie, jak się okaże, króla. Jak można się
domyśleć, młodzi nie przypadną sobie do gustu. Oczywiście, łatwo się też
domyśleć, zwłaszcza w kontekście tytułu, że na horyzoncie musi pojawić się ten
drugi. Jest nim nadworny lekarz Johann Friedrich Struensee, który znajduje
klucz do umysłu króla. I to na tyle dobrze, że trafia do niego także ze swoimi
rewolucyjnymi, oświeceniowymi ideami. Christian totalnie nie zna się na
rządzeniu krajem, a może nie jest nim zainteresowany, bo dużo ciekawsze są
przecież wizyty w burdelach. Jest więc tylko figurantem, jego rola ogranicza
się właściwie do podpisywania kolejnych dekretów, podsuwanych mu przez
ministrów. Podatny na manipulacje ulega wpływom Struensee, choć bynajmniej
lekarz nie wygląda na takiego, który chce celowo wkraść się w łaski króla, by
przejąć władzę. Dochodzi do tego samoistnie. Swoimi kontrowersyjnymi,
liberalnymi poglądami medyk zdobywa też serce królowej Karoliny, która ma
znacznie bardziej otwarty umysł niż cały dwór duński razem wzięty. Ich rozmowy
na tematy społeczne i polityczne (Rousseau, Diderot, te sprawy) szybko
przeradzają się w płomienny romans i chyba nawet w wielką miłość. Ale dwór
zamieszkuje też Zła Macocha, wdowa po ojcu Christiana. Ona i jej poplecznicy
nie dopuszczą do tego, by jakiś libertyn
zburzył istniejący, odpowiadający im konserwatywny porządek. Zła Macocha
ma zresztą bowiem syna, który w obliczu fizycznej niemożności sprawowania
urzędu przez Christiana, mógłby zostać królem…
Kochanek…
nie jest typowym dramatem kostiumowym, jakich wiele, dramatem nieszczęśliwej
kobiety, a to właśnie ze względu na odpowiednie rozłożenie ciężaru po stronie
wątku melodramatycznego jak i politycznego. Owszem, jest tu pokazana
nieodłączna na szczytach władzy samotność, królowa ma na dworze więcej wrogów
niż przyjaciół, dworem rządzą intrygi – wszystko to znamy, ale to wszystko
pokazane jest w bardzo oszczędny sposób. Kochanek... nie powstał dla widowiska,
jak wiele podobnych obrazów, ale dla treści. Znacznie większa uwagę niż do
kostiumów reżyser przywiązuje do zgłębienia psychiki bohaterów (choć rozmachu
filmowi odmówić nie można). Główna trójka uwikłana w dramat została zresztą
fantastycznie odegrana przez Mikkelsena, bardzo zdolną Alicię Vikkander (która
jest też jednym z najjaśniejszych punktów wspomnianej Anny Kareniny) i
rewelacyjnego debiutanta - Mikkela Folskgaarda. To oni w dużej mierze
sprawiają, że napięcie w tym filmie ani na minutę nie siada. Sam film jest
bardzo interesującą, wnikliwą lekcją historii, która ani nikogo nie wybiela,
ani dla nikogo nie jest pomnikiem, ale przede wszystkim relacjonuje fakty. Mówi
o ludziach, których nadzieje i zamierzenia są z góry skazane na porażkę, ale i
zostawia z refleksją na temat tamtych wydarzeń. Jak dla mnie to jeden z
najlepszych kostiumowych filmów ostatnich lat, w tyle zostawiający wszelkie
Księżne i Młode Wiktorie. Tym bardziej szkoda, że nie wszedł do polskich kin, a jedynie został wydany na DVD.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję, że zostawiasz po sobie ślad, bo to daje mi motywację do pisania. Fajnie jest mieć świadomość, że moje słowa nie trafiają w próżnię. Każdy komentarz czytam z uwagą, choć nie na każdy odpisuję. Nie widzę sensu w odpisywaniu dla samej zasady, kiedy nie mam nic do dodania. Mam nadzieję, że to rozumiesz.