Bogowie odnieśli w zeszłym roku wielki sukces. Frekwencyjny,
kasowy, komercyjny. Zgarnęli najważniejsze nagrody na festiwalu w Gdyni, a
niedawno zdobyli siedem Orłów, czyli bądź co bądź, ważnych dla filmowców w
Polsce, statuetek. Ja jednak od filmu Łukasza Palkowskiego trzymałam się z daleka, bo podobnie jak
przy okazji Wałęsy, sądziłam, że okaże się on hołdem, pomnikiem, laurką,
będzie grzeczny i przewidywalny. Nic bardziej mylnego.
Dla
mnie, która nie znała historii pierwszej transplantacji serca, jest to film
niesamowicie wciągający i trzymający w napięciu. Ale na rewelacyjny efekt
składa się oczywiście nie tylko sama treść filmu, ale sposób przedstawienia tej
historii. Profesora Zbigniewa Religę poznajemy w takim momencie życia, kiedy
jest już szanowanym kardiochirurgiem, choć wciąż jeszcze nie wybitną osobowością
świata medycyny. Wciąż jeszcze musi liczyć się ze zdaniem przełożonych i
starszych kolegów po fachu. Ale czy się liczy – to już inna kwestia. Jego
horyzonty są szersze niż innych, jego aspiracje wybiegają poza to, co jest dla
niego dostępne. Profesor myśli o pierwszej transplantacji serca, na którą wśród
jego środowiska nikt nie chce się zgodzić. Bo to tak jakby bawić się w boga, a
przecież w naszym kraju „serce jest relikwią”. Postanawia więc skorzystać z
nadarzającej się okazji i otworzyć własną klinikę kardiochirurgii w Zabrzu,
gdzie sam – przynajmniej w teorii – będzie sobie panem.
Swoją
klinikę budował niemal od podstaw, na szybko kompletując ekipę, wychodząc z
założenia, że każdego adepta medycyny można wszystkiego nauczyć. Sam nie do
końca wiedział, jak się robi przeszczep, bo tylko „dużo czytał” o tym. Profesor
jak i cały personel, a więc główni bohaterowie filmu, zostali przedstawieni w
taki sposób, że widz im kibicuje, a potem podczas scen transplantacji czeka z
wypiekami na twarzy, czy im się powiedzie – a taki widz jak ja wręcz się wzrusza,
gdy się udaje. Co ważne, Bogowie to film o medycynie, więc
reżyser nie waha się pokazywać nam mięsa i krwi, a jednocześnie nie ma tu
przerzucania się medycznym słownictwem. Medycyna nie jest też tu traktowana ze
świętością, reżyser nie ma oporów przed pokazaniem nam np. Religii palącego na
sali operacyjnej. Lekarzy pokazuje jako zwykłych ludzi, którzy być może i są w
pewnym sensie bogami, ale na pewno się za takich nie mają, wciąż czując się
niedoskonałymi i nie wszystkowiedzącymi.
Siłą
filmu są dialogi – tekstów ze zwiastuna mój Ukochany nauczył się na pamięć
(bywając w kinie często go widzieliśmy), rozśmieszając mnie do łez podczas ich
cytowania. Bo mnóstwo tu one-linerów,
które mają szanse przejść do kanonu polskiego kina. Teksty te są jak wycięte
wprost z oscarowego filmu – inteligentne, błyskotliwe, oparte o cięte riposty i
zaskakujące metafory. Często zabawne i rozładowujące napięcie, podobnie jak
każdy kolejny papieros odpalany przez Tomasza Kota. Papieros jest bowiem w co
drugiej scenie (a może i w każdej?), czego nie powstydziliby się twórcy Mad
Men. Bardzo dobrze się stało, że ten nałóg, ta cecha prof. Religii
została tak wyraźnie wyeksponowana. Nie tylko dlatego, że ciekawie kontrastuje
z wykonywanym przez niego zawodem, ale też dlatego, że film pokazuje Religę
jako człowieka niedoskonałego, uwięzionego w szponach nałogu, zaniedbującego
żonę, impulsywnego. Tomasz Kot oddał swojemu bohaterowi ciało i duszę. Nie
tylko wypada wiarygodnie jego przemiana fizyczna, sposób chodzenia, mówienia,
gestykulacji, ale też jest przekonujący jako człowiek. Człowiek wielce
zdeterminowany w osiągnięciu swego celu, dla którego nie istnieje słowo
„niemożliwe”. Krótkie, ale wymowne sceny, w których widzimy go z żoną, w domu,
prywatnie tylko uzupełniają ten obraz człowieka, dla którego istnieje tylko
praca. Tomasz Kot nie gra Religii, on tu nim jest, i to w taki sposób, że
zapominamy o jego poprzednich wcieleniach. Jest hipnotyzujący, porywający,
charyzmatyczny. A towarzyszą mu nie mniej utalentowani młodzi aktorzy, o
których trzeba wspomnieć choć słowem. Piotr Głowacki jest zabawny, a Szymon
Piotr Warszawski to taki głos rozsądku. Para nie do końca dobrana, prezentująca
odmienne postawy względem profesora, ale świetnie do siebie pasująca.
Pełnoprawnym
członkiem obsady nazwałabym tu też muzykę. Nie da się jej pominąć, zignorować,
nie słyszeć. Jest ona znakomitym uzupełnieniem kolejnych scen, ich ilustracją
potęgującą emocje. Bartosz Chajdecki udowodnił tym samym, że muzyka do
produkcji wojennych to nie wszystko na co go stać. Tej muzyki po prostu chce
się słuchać – rzadko tak mam, ale napisy końcowe obejrzałam do końca właśnie
dla niej.
Film
Palkowskiego nie ma wad. Wszystko jest tu na swoim miejscu. I jeśli mogę tak
powiedzieć, „uratowało” go to, że nie opowiada o całym życiu profesora, a tylko
o tym jednym, przełomowym momencie jego życia. Reżyser się nie rozdrabnia, nie ucieka
w wątki poboczne, nie zajmuje się PRL-owskim tłem. Z chirurgiczną precyzją
przyciął swój film do takiego rozmiaru, który czyni z niego film wielki.
Moja
ocena: 9/10
Oglądałam, niesamowity film. Na pewno jeszcze nie raz do niego wrócę!
OdpowiedzUsuń