15.12.2012

Jestem miłością (reż. L. Guadagnino, 2009)


Przez pewien czas  byłam nieobecna w blogosferze, a to za sprawą kłopotów z odbiorem Internetu. Na szczęście kryzys został zażegnany (miejmy nadzieję, że na zawsze), a ja wracam nadrabiać zaległości. Kilka wpisów czeka już na opublikowanie, więc do dzieła. Na dobry początek postanowiłam Was uraczyć moją opinią o filmie Jestem miłością.


Jestem miłością wpisuje się w moje ostatnie zainteresowanie czyli związki mody i kina. I nie przeczę, że to obietnica estetycznej przyjemności była głównym impulsem do jego obejrzenia. Ale o filmie mówiło się też dużo dobrego przy okazji jego premiery i w pamięci utkwiło mi, że dostajemy tu ponoć dobrą rolę Tildy Swinton, a aktorkę tę bardzo sobie cenię (dopiero ostatnio to sobie uzmysłowiłam, ale faktycznie lubię ją widzieć przed kamerą). Cóż, po seansie mogę powiedzieć przede wszystkim, że film trochę zawiódł moje oczekiwania. Może to znak, żeby nie mieć oczekiwań. A może to znak, że reżyser się pogubił, próbując na ekranie oddać klimat dzieł wielkiego włoskiego reżysera Luchino Viscontiego. Nie będę się krygować, filmów Viscontiego nie znam, ale skoro profesjonaliści podkreślają tę jawną inspirację w każdej recenzji, to z pewnością miała tu ona miejsce.

Obraz Luci Guadagnino opowiada o bogatej rodzinie Recchich mieszkającej w Mediolanie. Główną bohaterką jest Emma, emigrantka z Rosji, która wciąż jakby czuje się niedopasowana do włoskiej mentalności i chyba niezbyt szczęśliwa w małżeństwie z Eduardo. Mąż, co symptomatyczne, chciał ją zasymilować do tego stopnia, że nadał jej właśnie to imię – Emma. Mamy więc kobietę, która ma problem z własną tożsamością. Nie ona jedna w tym filmie. Drugoplanowym wątkiem, jest wątek jej córki, Elisabetty, która jest lesbijką, ale konwenanse zmuszają ją do maskowania swojej odmienności.

Film był promowany prostymi, ale pięknymi plakatami
Początek filmu to wprowadzenie w życie rodziny Recchich. Poznajemy życie wysokich sfer dosłownie od kuchni. Akcja skupia się bowiem na przygotowaniach do uroczystej kolacji, na której senior rodu ma wyznaczyć swojego następcę. Obserwujemy więc rozgardiasz w kuchni, dopracowywanie szczegółów przez Emmę, a potem kurtuazyjne rozmowy przybyłych gości. Trzeba przyznać, że ta część filmu, stosunkowo długa, nie zwiastuje wciągającego filmu i jest nudna. Ale jak się potem okaże, potrzebna.

Mija kilka miesięcy od pamiętnej kolacji. Emma zakochuje się w poznanym tamtego wieczora koledze swojego syna. Antonio jest kucharzem. Za jego sprawą gotowanie jest na ekranie wyraźnie obecne, więc oto dostajemy kolejny film, podczas oglądania którego warto być najedzonym. Kamera lubi pokazywać zbliżenia przyrządzanych przez niego potraw. Scena, w której Emma je przygotowane przez Antonio krewetki ocieka erotyzmem bardziej niż nie jedna scena seksu w całej historii kina. To przykład prawdziwego operatorskiego mistrzostwa (za zdjęcia odpowiada Yorick Le Saux). Twarz Tildy Swinton widziana w dużym zbliżeniu wyraża wszystko – kobieta jest w transie, poza światem, poprzez czynność jedzenia łączy się ze swoim [przyszłym] kochankiem. Tak, przedstawienie potraw bardzo działa tu na zmysły. Jak cały film zresztą. Bardzo ładnie sfotografowane są sceny seksu. Zwłaszcza jedna. Połączenie eterycznej Swinton wijącej się z rozkoszy na ciepłej, wiosennej łące ze zbliżeniami robaczków i roślinek, podkreśla witalność tkwiącą w seksie i przynależność człowieka do natury. Jest to scena niebanalna, typowa dla artystowskiego kina. To z pewnością także nawiązanie do neorealizmu Viscontiego, o którym mam nadzieje sama się kiedyś przekonam.



Jestem miłością to więc obraz naprawdę wyrafinowany estetycznie. Pięknie pokazane zostały tutaj same Włochy – niektóre kadry mogłyby spokojnie pełnić funkcję widokówki z Italii. Wrażenie robią też kostiumy. Choć nie jest to może ta estetyka, którą bym szczególnie lubiła – proste kroje i minimalizm (mam tu na myśli głównie Emmę, bo to ona jest najważniejszym „nośnikiem” mody) - ale takie właśnie kreacje odzwierciedlają zarówno status posiadania Emmy, jak i status jej tożsamości. Nie ma bowiem wątpliwości, że są to kreacje uszyte z najlepszych tkanin i przez najlepszych krawców (z nominowaną do Oscara kostiumografką Antonellą Cannarozzi współpracowały domy mody Jill Sander i Fendi), ale są jednocześnie mdłe i nijakie. Emma wydaje się w nich być nieco skrępowana. Wyzwolenie przychodzi wraz z młodym kochankiem – bohaterka nie tylko zetnie włosy (typowy chwyt filmowy - symbol przemiany bohatera), ale także pozwoli sobie na luźne spodnie i T-shirt, a w finale filmu jej niezależność zatriumfuje i zostanie zamanifestowana…dresem.


Niestety, sam związek Emmy i Antonia jest mdły, jak większość sukienek kobiety. Nie czuć tu wielkich porywów serca, wielkiej namiętności. Chociaż nasza bohaterka popełnia mezalians, do którego ma prawo, bo jest stłamszona przez męża, w ogóle nie mamy ochoty jej kibicować. Po Emmie nie widać szaleńczego zakochania, nie widać po niej emocji. W ogóle to problem całego filmu - postaci są na tyle skryte i niedostępne, że widz trzymany na dystans, pozostaje przez większość filmu dość obojętnym na ich losy, a co za tym idzie, na fabułę. W dodatku, reżyser zaskakuje nas zakończeniem ocierającym się o groteskę. Rozwiązanie, jakie wybiera dla swoich bohaterów jest niewiarygodnym splotem okoliczności rodem z opery mydlanej i próbuje nas przekonać, że podążanie za głosem serca, próba zmiany to czysty egoizm, który musi zostać ukarany. Każde szczęście musi zostać okupione cierpieniem, zdaje się głosić film. Ale czy z tym się zgadzamy, to już nasza indywidualna sprawa. Bohaterkę Swinton każdy oceni sam. Natomiast oceniając końcowe minuty filmu pod kątem scenariusza, trzeba powiedzieć otwarcie, że trącą one kiczem. Zbliżenia na zapłakane oczy, bohaterka Swinton w dresie, patetyczna muzyka – zakończenie jest parodią samego siebie. Ale nie zmienia to faktu, że Jestem miłością zasługuje na uwagę. Dzięki znanemu nazwisku w obsadzie, mamy okazję skonfrontować się ze współczesnym włoskim kinem, które choć nawiązuje do rodzimych klasyków, może jednak nieść nowe doznania. Warto obejrzeć dla dwóch wspomnianych scen – scena z krewetkami (zapamiętam ją na baaardzo długo) i scena seksu. A godne przemyślenia jest też samo przesłanie filmu. Czy zastanawiacie się skąd jego tytuł? Być może „jestem miłością” to komunikat wysyłany przez Emmę, jak i jej córkę (obydwie ściśnięte sztywnym gorsetem konwenansów) do najbliższych, komunikat który ma je bronić przed potępieniem – „nie oceniaj mnie źle, nie potępiaj, to miłość przeze mnie przemawia”. Intencje twórców były dobre, może nie do końca udało się im wywołać lawinę emocji w widzu, ale myślę, że ten kto ceni sobie artystycznie skrojone produkcje, dostrzeże przynajmniej niektóre walory Jestem miłością.

Moja ocena to 7/10.

Dla ciekawostki dodam, że Quentin Tarantino umieścił ten film w 2010 roku na swojej corocznej liście najlepszych filmów roku. 

2 komentarze:

  1. Jestem zawiedziona, że film w sumie przeszedł bez echa. Oczarował mnie, i jestem zaczarowana do dziś choć widziałam go niedawno po premierze. Jest dosłownie "piękny". Zgadzam się w 100% z tym co napisałaś.

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja muszę przyznać, że mnie uwodzi ten dystans, czuję się trochę jak bym podglądała przez dziurkę od klucza: nie słyszę co mówią, ale widzę co robią, tym samym nie wiem co czują, mogę się tylko domyślać. Cudowny film, który pozwala mi myśleć i odczuwać prawie w ciszy.

    Zastanawiałam się również nad tytułem, mam wrażenie, że to odnalezienie sensu życia... jak można przetrwać, jak można przeżyć (o tym mi mówi ostatnia scena po napisach) trzeba być miłością.
    Scena "kiczowata" wydała mi się mocnym zabiegiem oddającym ból, który tam panował w tym pokoju, napięcie i długość tej sceny wydaj się być nie do zniesienia, że musi się coś stać..

    (film mnie zafascynował, szukałam opinii gdzie mogłabym się podzielić swoimi odbiorem, twoja recenzja mnie zachęciła, pozdrawiam Kama)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję, że zostawiasz po sobie ślad, bo to daje mi motywację do pisania. Fajnie jest mieć świadomość, że moje słowa nie trafiają w próżnię. Każdy komentarz czytam z uwagą, choć nie na każdy odpisuję. Nie widzę sensu w odpisywaniu dla samej zasady, kiedy nie mam nic do dodania. Mam nadzieję, że to rozumiesz.

LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...